Strony

środa, 21 marca 2012

HAYWIRE

Najsłabszy film w dorobku Soderbergha. Gdyby nie to nazwisko i cała masa świetnych aktorów, to naplułabym sobie w twarz za te stracone 90 minut.
Ręka boska nade mną czuwała, że wstrzymała mnie od wydania kasy na taką porażkę.
Nie wiem od czego zacząć, bo suchej nitki na tym filmie nie zostawię.
Fatalna fabuła z filmów klasy D. Tysiąc wątków, żaden bez większego, sensownego uzasadnienia. Raz jesteśmy w Barcelonie, raz Dublinie, a raz w aucie z gnojkiem, który cudem przeżywa akcje rodem z TERMINATORA. Dobrze, że znane aktorskie twarze na ekranie, bo jak boga kocham, nie wiedziałabym kto z kim, gdzie i kiedy, taka pulpa.
Okropny scenariusz. Nie wiem, czy był pisany na kiblu przy kolejnym zatwardzeniu, czy zapłacono meksykanom w szkółce scenopisarstwa, ale to porażka jakaś. Postacie tak płytkie, że przy nich Krzysiu Ibisz wypada na skomplikowany obiekt psychoanalityczny.
I ta główna bohaterka - Gina Carano. Ja wiem, że Soderbergh zachwycił się młócką MMA i stwierdził why not, świetny materiał na film. Ale po co ? Ta Pani wypada jak XENA: WOJOWNICZA KSIĘŻNICZKA, jej twarz zabiera pół ekranu, a mięśnie przerażają nie jednego faceta. To kopnie, to przywali, to poddusi, a sama ani rysy na facjacie. Rozumiem wcześniejszą fascynację reżysera Sashą Grey w THE GIRLFRIEND EXPERIENCE, ale tu... Brakuje mi słów. Do tego cała lista świetnych nazwisk, których dialogi wymagają pamięci na góra 3 kwestie. Soderbergh zaczął odcinać kupony, bo jak inaczej uzasadnić udział takich gwiazd, w tak słabym projekcie.
Jedynie ścieżka dźwiękowa (Holmes, jako jedyny nie zawiódł) trzyma jeszcze poziom, bo nawet mięsień piwny Banderasa poddał się już grawitacji :-)
Moja ocena: 3/10