Ten film jest wielkim powrotem William Friedkin'a. O dziwo przeszedł przez świat praktycznie niezauważonym. Ta pozycja powinna być w kinie obowiązkowa.
Nie będę rozpisywać się nad fabułą, bo jest tak pogmatwana, jak gąszcze cmentarniane. Wyobraźmy sobie jednak Texas, rodzinkę z trailer park'u, która groszem nie śmierdzi. Żona się puszcza, mąż to niedomyty obwieś, córka idiotka, a syn debil do kwadratu. I ten ostatni wpada na genialny pomysł, by ukatrupić mamusię, która oszwabiła go z narkotyków. Zatrudnia lokalnego cwaniaczka, który po zabiciu matuli ma zostać opłacony z jej polisy. Jest to historia porypana, ale uwierzcie, to dopiero początek.
Genialny scenariusz. Rewelacyjna fabuła. Początek może trochę zmylić nasze zmysły, ale powoli... panowie zerwą nas z nóg, jak alarm przeciwpożarowy w środku nocy. Historia rozkręca się z upływem czasu zaskakując co chwila.
Autor scenariusza (Tracy Letts) wykreował rewelacyjne postaci. Podobnie jak w THE ANGELS' SHARE, tak i tutaj każdy bohater to swoiste indywiduum, które zasługuje na osobny film. Genialnie zagrał Matthew McConaughey. Taki psychol co to zabił własny cień. Panie będą ukontentowane widokiem golizny, a jest na co popatrzeć ;-)). Rewelacyjną kreację stworzył również Thomas Haden Church. Jego postać jest tak prymitywna, że aż mnie życie zabolało. Coś potwornego. Głupota zamknięta pod kopułą typowego amerykańskiego redneck'a, który w brudnej podkoszulce żłopie piwsko pierdząc w kanapę przy wtórze muzyki country. Miło było również ujrzeć, Gina Gershon. Jakże inną od wszystkich swoich poprzednich wcieleń. Szmat czasu odcisnął się na jej twarzy, a zwłaszcza skalpel chirurga. Pokazała jednak, że w tej branży ma jeszcze dużo do powiedzenia. Nie wspomnę już o całej reszcie, Temple, czy Hirsch. Cała piątka zagrała rewelacyjnie.
Ten film jest pełnym zaskoczeniem. Spodziewałam się kolejnego, typowego thrillera. A w zamian dostałam niezłą łamigłówkę przepełnioną dość niewybrednym, czarnym humorem. Są sceny i dialogi, które rozbawiły mnie do łez, mimo iż są dość brutalne. Rzadko udaje się reżyserowi przedstawić mocne sceny w taki sposób, by nie przyprawiały o mdłości. Friedkin wplótł tak dużo groteski w ten film, że naprawdę było to przyjemne przeżycie.
Dla ciekawskich dodam tylko, że KILLER JOE to sztuka teatralna wystawiana na Broadway'u w 1998. Jedną z głównych ról (zgadnij kogo ;-))) zagrał mój ulubiony psychol hollywood'u Michael Shannon.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))