Dziwnym zbiegiem okoliczności po obejrzeniu nowego filmu Anderson'a w TV przyplątał się jego wcześniejszy film
Podwodne zycie ze Stevem Zissou. I mimo charakterystycznego dla reżysera kadrowania i montażu, MOONRISE KINGDOM bardziej stylistycznie przypomina jego animację
Fantastyczny Pan Lis. Przekoloryzowana scenografia, kamera podgląda bohaterów, niczym ciekawskie oko dziecka, no i charakterystyczne kadrowanie, jakby widz był na wycieczce w muzeum i z pomieszczenia do pomieszczenia przechodził, by zobaczyć nową ekspozycję. Wszystko to wzmaga uczucie oglądania filmu animowanego, niźli fabularnego.
Anderson genialnie odwzorował styl lat 60-tych. Z jednej strony to historia o młodzieńczej miłości, z drugiej opowieść o dorastaniu. Dorastaniu do podjęcia pewnych życiowych decyzji z punktu widzenia nie tylko dziecka, ale i dorosłego. Tutaj rewelacyjnie ukazany jest martwy związek pomiędzy bohaterami granymi przez Bill'a Murray'a i Frances McDormand. Wszystko to utrzymane w typowym dla filmów Andersona, absurdalnym poczuciu humoru.
Anderson wraz z Romanem Copolla, to ich drugi bodajże wspólny projekt, pokazują nam świat z dwóch perspektyw. Dziecka i dorosłego. I niestety mimo różnicy pokoleń, żaden z tych światów nie jest ani lekki ani przyjemny. I stwierdzenie, małe dziecko mały problem, w tym przypadku raczej bierze w łeb.
Anderson powoli zaczyna być reżyserem kultowym. Podobnie, jak na filmy Tarantino, zaczynamy czekać na jego nowe projekty ze zniecierpliwieniem. Może nie jestem wielką fanką filmów Wes'a , jednak oddaje mu wielki zmysł i talent, który wręcz wylewa się z ekranu. Posiada tak charakterystyczny styl, że nie sposób pomylić jego filmy z filmami innych artystów. Poza tym scenariusze, które tworzy, czy współtworzy są tak oryginalne, postaci tak kolorowe, że nawet jeśli stylistyka razi, to nie sposób oprzeć się ich urokowi.
Jest to z pewnością ciekawa jesienna propozycja. I zdecydowanie obowiązkowa pozycja każdego kinomana. Może nie jestem wielbicielką tego typu wizualizacji kinowej, stwierdzić muszę obiektywnie, że film jest po prostu dobry. Zarówno pod kątem oprawy, jak i wspaniałych kreacji aktorskich. Anderson, jak zwykle zadbał o każdy szczegół. Wszystko tu ze sobą współgra, scenografia, kostiumy, a nawet ścieżka dźwiękowa. Może nie jest to film do kina, ale jeśli nie ma się innej opcji, to warto się na ten film wybrać.
Moja ocena: 7/10
Anderson zadbał o każdy detal. Nawet muzyka odstaje od jego wcześniejszych realizacji znacząco. Jednak zaskoczyła mnie kompozycja, która przypomniała mi o pewnym programie z dzieciństwa, który bardzo lubiłam. Mam tu na myśli cykl koncertów „Young People’s Concerts”prowadzony przez Lonarda Bernstein'a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))