Poranne wstawanie do pracy tak mnie zepsuło, że zamiast słodkiego lenistwa wstaję rano razem z psem. Choć on może leżakować wiekami i jest mu z tym dobrze, ja raczej bezczynnie nie usiedzę przez 10 minut. Oczywiście maszyna losująca musiała zostać włączona i padło na fiński MISS FARKKU - SUOMI aka MISS BLUE JEANS.
Lubię i cenię kino skandynawskie za klimat, który powiem szczerze jest mi bliski z powodu moich własnych upodobań i jakby to powiedzieć, cech charakterologicznych ;-). Nacisk jednak położę na całą "północną" Skandynawię. Trochę mniej Dania, choć ten Mikkelsen... Sama nie wiem co mi się w nim tak podoba, ale głupia kobieta ze mnie i to po stokroć. Zawsze sobie to mówię i zawsze robię na przekór. Na fejsie podam jakie filmy skandynawskie najbardziej mi się podobały, tutaj szkoda na to miejsca. Sporo się tego przez lata nazbierało, choć i tak wiele już nie pamiętam... ach ta lecytyna.
Wracając jednak do klimatu filmów skandynawskich. Jakoś jest on mocno naznaczony warunkami atmosferycznymi odnoszę wrażenie. Głupio to może brzmi, ale wieczna zmarzlina i ciemnica prędzej, czy później odbije się na psychice, no chyba że się jest Eskimosem :-). Nie na próżno w Skandynawii jest największy odsetek samobójstw, a i z alkoholizmem mieli swego czasu niezłe problemy. Nie na darmo ogląda się Skandynawów wypadających z promów na trasie Gdańsk - Nynashamn, a stukot butelek w bagażu słychać już z kilometra. Swoją drogą zabawny był moment, gdy na Euro w Gdańskich pubach zabrakło piwa. Szwedzi już pili na dwa tygodnie przed Euro, a jak się do nich dorzuci Irlandczyków z Polakami, to jak studnia bez dna. Mimo wszystko to bardzo sympatyczny naród, zwłaszcza jak się na nich patrzy pod kątem ich słabości, które jakoś tak mocno skrywane w swoich domowych zaciszach, uwydatniają się w kraju nad Wisłą. Swego czasu pracowałam ze Szwedami i był to najbardziej kolorowy w doświadczenia, absolutnie nie zawodowe, czas.
Tak ... ale film. Tu trochę pojechałam po bandzie, ponieważ nie bardzo jestem targetem tego typu historii. To opowieść o zagubionym nastolatku, który tak chorobliwie zakochał się w szkolnej piękności, że postanowił zmienić swoje życie, by zostać przez nią zauważonym. A że przy okazji był szkolnym luzerem, więc nie miał nic do stracenia a z pewnością wiele do zyskania. To chłopak tzw. typ-intelektualny, z wysoką samoświadomością, pogardą do komercjalizmu i imperializmu, który rzadko się czesze i jeszcze rzadziej zmienia bieliznę, chyba że zbliża się seks, który zwykle jest niespełnionym koncertem życzeń. Życie przeciętne jest dla niego jak syfilis, którego skutki widać na twarzy, więc kroczy drogą ałtsajdera, co w końcu przyniesie mu sukces. Nie będę więcej spojlerować, powiem jedynie, że za każdy sukces trzeba słono zapłacić, i w jego przypadku, będzie to wysoka cena.
Akcja toczy się w latach 70-tych, w których era punk właśnie rozrosła się jak chwast. A chwast to taka roślinka, która nikogo nie słucha, robi co chce, jest krnąbrna, zawzięta i nie do wytłuczenia. A przy tym tempo jej zasiedlenia jest szybsze niż koleje japońskie i francuskie i podobno teraz chińskie razem wzięte. Taki poniekąd jest punk, który jak już został zasiany, to nie wiadomo gdzie i kiedy i za ile był już u nas w domu gościem stałym.
Bohater bardzo przypomniał mi moje lata szkolne. Zawsze zastanawiałam się dlaczego chłopcy, którzy stoją gdzieś z boku, poza główną grupą przewodnią klasy, zakochują się w szkolnych pięknościach skoro nie mają u nich żadnych szans. Mało tego mimo, że gardzą całym tym cukierkowym mejnstrimem. Wszystko można zwalić na hormony oczywiście, a ja zwalam na młodość górną i durną ... Swoją drogą stanie z boku niekoniecznie jest takie złe. Zawsze się ma większe pole widzenia, wyraźniejszą perspektywę i nie widać szczegółów, które czasami są gorsze niż wrzód na dupie.
Film jest mocno przeciętny. O ile wątek miłości platonicznej pomiędzy szkolnym intelektualistą a blond pięknością był bardzo intrygujący, o tyle już jego kariera muzyczna totalnie spaliła na panewce. Myślę, że to nie był dobry kierunek w jakim potoczył się ten film. O wiele bardziej interesujące byłyby losy naszego neurotycznego, zagubionego myśliciela, który nota bene momentami przypominał allenowskie rozterki nad żywotem własnym. O wiele mniej już interesujące było uganianie się za spódnicą by udowodnić sobie i innym, że jest się czegoś wart. No ale cóż... takie jest życie. Gdyby panowie swoim paniom przez wieki całe nie udowadniali jakimi są wspaniałymi samcami (oczywiście przymiotniki to kwestia względna ;-))), to do dziś drogie panie pewnie byśmy strugały nożyki z gałęzi w pobliskich krzaczorach, a nasz obiad biegałby jeszcze gdzieś z kwikiem po zarośniętej okolicy.
Także... Ga, ga chwała bohaterom ;-)), yeah right ! a my kobiety i tak wiemy swoje ;-)
Moja ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))