Po wczorajszym dość przygnębiającym seansie, na sobotni ranek miało paść na niezobowiązującą komedię. Trochę odmóżdżającą. Nic nie znaczącą. Taka która szybko rozluźnia i o której jeszcze szybciej się zapomina.
Mając taki cel przeszłam do przeszukiwania dysku twardego i natknęłam się na SMALL APARTMENTS. Mały luk na IMDB - komedia, ale noty kiepskie. Sytuacja może oznaczać:
a) film totalnie z dupy, olać przejść do następnego losowania
b) film tak głupi, że aż śmieszny
c) bierzesz na własne ryzyko, ale grozi kalectwem.
Niewiele zachęcające opcje, ale nazwisko reżysera przemówiło donośnym głosem. Jonas Åkerlund bowiem to pan od niezłych teledysków. Poza tym popełnił jakiś czas temu wyrąbany w kosmos film Spun (2002) , którego psychodelia wydostawała się z dymem opium przez głośniki mojego laptopa. A co tam była za obsada, u la la...miód.
Ale wracając, zachęcona, choć niespokojna przystąpiłam do realizacji pierwszego niezobowiązującego planu na dziś. Podsumowując ten wątek, mogłam lepiej spożytkować ten czas, no nie wiem, no wypić kawę, zaprojektować rabatę, poczytać, wystawić pysk na słońce i wchłonąć ufały. Pomysł z tym filmem był zły i niepotrzebny.
Akerlund ponownie postanowił być andergrałndowy i przeniósł swoją akcję do totalnego szithola, który wygląda jak motel zamieszkały przez bandę popaprańców koegzystujących z życiowymi luzerami. Mógłby być to ogromny plus tego filmu. Takie motywy naprawdę mnie nakręcają. Jednak realizacja woła o pomstę do nieba. Koleś, który dmie w alpejską trąbę, cokolwiek to jest, ma brata w psychiatryku i trupa na podłodze swego zapchlonego M1. Obok sąsiad, wkurwiający tetryk, który siedzi mu na głowie. Za drugą ścianą niespełniony psycholog, który wybrał los życiowego ałtsajdera. Akcja zaczyna się, gdy nasz zwolennik alpejskich klimatów, postanawia pozbyć się zawadzających zwłok. I tu pole do popisu jest ogromne. Mogłaby być z tego zajebista czarna komedia, w której to przypadek goni przypadek, a nieskoordynowane ruchy i kretyńskie decyzje powodują lawinę niekończących się absurdów. Niestety Akerlund bardzo szybko kończy wątek, który mógłby być głównym klu programu, na rzecz pseudo psychoanalitycznego głosu z głębi hipokampu. Głosu, który ma nieść nam prawdy życiowe, etos pracy i moralne hasła na przyszłość.
Obsada znów poraża. Chyba najbardziej zaskakujący jest tutaj udział Dolph Lundgren'a, który gra samozwańczego lekarza duszy. A jego książki nawołują do ćwiczenia mózgu, równie intensywnie co pozostałych mięśni. Takie karate i skok z półobrotu dla twoich zwojów mózgowych. Szkoda jedynie Peter Stormare , którego gra aktorska okazała się równie sztywna, co ciało jego bohatera. Ale z drugiej strony, jak inaczej zagrać nieboszczyka :-) Choć potencjał również był ogromny. Bowiem postać Stormare to jeden z tych fakerów, którego mamy ochotę ubić szpadlem, ale przeorać snopowiązałką.
Absolutnie nie polecam. To strata czasu. Chyba, że ktoś ma jazdę na ładne obrazki (Akerlund zawsze miał do nich oko) i jest fanem Roxette (muzę napisał Per Gessle). A jak nie, to "ad kosz".
Moja ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))