Już po pierwszych piętnastu minutach seansu wiedziałam, że będę miała problem z oceną tego filmu. Cóż bowiem można powiedzieć o filmie, który nakręcił reżyser średniawego Henry's Crime (2010), a scenariusz napisali kolesie od SEXY BEAST ? Ten mix nie mógł się udać. W 2009 roku nikt jednak nie przewidywał, że Malcolm Venville okaże się przeciętnym reżyserem. A szkoda, potencjał filmu jest wielki. I gdyby pokierować go odpowiednią ręką przebił by nawet wspomniany SEXY BEAST. Scenariusz bowiem i dialogi to majstersztyk, a aktorstwo... ha aktorom należy się osobna ocena, by ich nie deprymować poziomem filmu. Absolutnie na to nie zasługują.
I podobnie, jak w SEXY BEAST fabuła jest prosta jak budowa cepa. Na szczęście nie ona robi film, a dialogi i postaci.
Col (
Ray Winstone) przechodzi załamanie nerwowe. Okazuje się bowiem, że jego ukochana żona (Joanne Whalley) niespodziewanie mu oświadczyła, że zakochała się w innym i odchodzi. Col to typ faceta, jak sam twierdzi, łabędzia. Wiąże się z kobietą raz na zawsze. Wiadomość ta jest dla niego kataklizmem. Ogromnie kocha żonę i nie może zaakceptować faktu, że nic do niego już nie czuje. Nie mówiąc o tym, że mogła zakochać się w innym mężczyźnie. W słowniku światopoglądowym Col'a taka sytuacja nie istnieje. Pod względem uczuciowym ten facet jest jak czarno-biała kartka. Jak małżeństwo to tylko forewa end ewa. Innej opcji nie ma. Szok, jaki przeżył wprowadza go w depresję i załamanie nerwowe. Na szczęście ma przyjaciół od gangsterki. Wesołe grono podstarzałych typów spod ciemnej gwiazdy, którzy wpadają na genialny pomysł, by porwać kochanka żony Col'a, ubić gnoja, a w najgorszym wypadku ubić również nieżądną ladacznicę.
Cóż.... powiem tak, mężczyźni w tym filmie posiadają dość prostacki światopogląd, jak na moje standardy. Wszyscy bowiem uznają zasadę, że kobieta jest jak krowa i nie ma prawa zmienić zdania. Nie może się odkochać. Nie ma takiej możliwości. W ich pojęciu miłość to katorżnicza praca chłopa na roli. Jest jak ugór, który trzeba orać i orać i orać. A nóż widelec wyskoczy jakiś plon i będzie git. A jak nie, to a piać od nowa, orać i orać i orać. W ich pojęciu, małżeństwo jest jak umowa na czas nieokreślony. Podpisany glejt jest jak cyrograf. Wpadasz po uszy w bagno. Jak dobrze trafisz to chwycisz gałąź, jak będzie niefart to wciągnie cię po uszy. W ich mniemaniu bowiem każdy z partnerów, a zwłaszcza kobieta, staje się swego rodzaju własnością. I te odnośniki "jesteś moja", "należysz do mnie" itp. No cóż, wychodzę z założenia, że każdy jest panem swego losu. Takie etykiety posiadania uprzedmiotowiają. To tak jakbyśmy na kominku postawili sobie popiersie i głaskali je po głowie, jak jest fajnie. A jak nas zdenerwuje to chowamy do szafy.
Najzabawniejsze jest to, że te poglądy o trwałości związku wypowiadają bohaterowie, którzy sami mają z tym problem. Podstarzały gej wyznający zajebistą zasadę tzw. 5 razy Z: znaleźć, zaciągnąć, zagrzać, zaliczyć, zapomnieć. Starszawy kolo mieszkający z mamusią. Lowerboj i wulgarny starzec, który żyje w iluzji, że jego żona go uwielbia, po czym lezie z kolesiem na ubaw do klubu gejowskiego. Każdy z nich twardo broni swego zdania, nie zdając sobie sprawy przy tym jak bardzo jest ono odległe od ich własnego życia :-).
Miłość Col'a jest można powiedzieć idealna. Ale idealna dla kobiety w wieku 20 lat, która się zakochała i świata bożego za oblubieńcem nie widzi. Oto bowiem nadjeżdża rycerz w złotej zbroi, który oświadcza, że bronił jej będzie do ostatniej krwi swojej, lub jej, łotwer. Ona ma tylko jego być i koniec. Niestety życie nie jest różowe. Czas mija, ludzie powszednieją, a miłość robi się przyziemna. I zgodzę się z bohaterem, że wymaga pracy, ale na litość, nie poświęcania własnej godności i suwerenności. I oglądając tę ekipę w akcji, zwłaszcza ich dywagacje na tematy związkowe, które przypominają mi
dialogi ludzi naprawdę prostych (to nie obraza), zastanawiałam się na ile
scenarzyści chcieli sobie zakpić z widza, a na ile przełożyć na ekran
swoją wizję związków damsko-męskich. I za cholerę nadal nie wiem, czy
mam się śmiać, czy wyrywać włosy z głowy.
Ale abstrahując od kwestii światopoglądowej filmu. Konstrukcyjnie film faktycznie przypomina przedstawienie teatralne. Większość akcji skupiona jest w zamkniętym pomieszczeniu. Z grupą bohaterów i ich wzajemnymi relacjami. I to może nużyć i jest dość motonnne. To właściwie największy mankament filmu. Jednak gdyby nie wspaniałe kreacje aktorskie film byłby totalną męczybułą. Kto oglądał SEXY BEAST może liczyć na powtórkę z rozrywki. Genialny Winstone, wraz z Ian McShane , który bombowo wcielił się w rolę zblazowanego i znudzonego geja. Strasznie obleśnego i wulgarnego kolesia zagrał John Hurt. A i słuchanie sprośności z ust Tom Wilkinson i Stephen Dillane mocno bawiło. Każdy z tych aktorów wspiął się na wyżyny swego zawodowego kunsztu i każdy z nich miał tak zbudowaną postać, by mógł swój talent w pełni oddać. I dzięki temu zabiegowi, film nabrał niesamowitego kolorytu. Dialogi połączone z aktorstwem sprawiały, że mimo monotonii i statyczności na ekranie, chciało się ten film oglądać. Bez tak dobrego scenariusza i rewelacyjnie zbudowanych postaci, połączonego z genialnymi rolami aktorskimi ten film usypiałby lepiej niż hydroxyzina. Warto się jednak poświęcić, mało jest filmów z tak dobrze napisanymi dialogami.
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))