Nie wiem czy dojrzałam, by pisać o tym filmie. Jednak odkładanie tego w nieskończoność niewiele w tym temacie zmieni. Mam mocno mieszane uczucia odnośnie nowego filmu Boyle'a. I brak tu miejsca na uprzedzenia, bowiem filmy tego Pana wysoko cenię, i nie mam tu wyłącznie na myśli TRAINSPOTTING. Na szczęście popełnił więcej dobrych filmów i wycieranie gęby tym tytułem już trochę mnie męczy.
Ale wracając... po seansie odczuwam pewną konsternację. Tak de facto czym jest ten film, co po nitce do kłębka doprowadza mnie do nurtującego pytania: o czym jest ten film ?
Z jednej strony mamy napad na dom aukcyjny, z którego zostaje skradziony cenny obraz. Jeden z bohaterów, który jest cichym spiskowcem i nowym posiadaczem cacuszka, doznaje podczas akcji amnezji, a cała reszta jego pobratymców ma zagwostkę, jak z niego ów wiadomość o ukryciu obrazu wydobyć. No i takim to sposobem w sukurs przychodzi piękna pani doktor z umiejętnościami hipnotyzowania, (spoiler QQQ) ale nie tylko w celach leczniczych, jak się później okaże ;-)
Z drugiej zaś strony pojawia się wątek miłosny pomiędzy trójką bohaterów. Kto z kim kiedy i za ile, tego dowiemy się już pod koniec. Jednak, by całość nie była zbyt małostkowa zostaje wprowadzony ciężki motyw ludzkiej pazerności i chciwości, który Boyle kontrastuje z wielkim uczuciem miłości, zazdrości. A i tak suma summarum wychodzi, że człowiek to takie chamskie zwierzę, które albo łasi się na kasę, albo chce wejść w posiadanie drugiej osoby na własność. Jakby nie patrzeć pazerność i chciwość zwycięża. Przykra konstatacja, ale zawsze jakaś.
Cały seans to mieszanka dziwnego połączenia heist movie, dramatu z romansem. Gatunki na przemian mieszały się tworząc dziwną plątaninę INCEPCJI z THE ITALIAN JOB :-). I o ile sama intryga ku końcowi nabiera tempa i rumieńców, o tyle 60 minut to wizualna uczta dla oka, ale fabularna miazga.
Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, jaki czynnik w filmie spowodował, że pierwszy raz w przypadku Boyle'a jego film mnie wynudził. Już SLUMDOG uważałam za lekkie przegięcie jednak tempo, akcja i montaż sprawiły, że o nudzie nie było mowy. TRANS mnie nie zahipnotyzował, a rozprowadzenie akcji, w której bohaterka zaczyna prowadzić psychoanalizę członków "gangu" wydał mi się dziwny i oderwany od reszty filmu. Jednak Boyle, trochę od dupy strony, prowadzi widza do sensu ukrytego w całej tej gmatwaninie i gadaninie. Zakończenie może nie jest szokujące, z pewnością jednak zaskakuje. I tutaj znowuż razi mnie postępowanie bohatera granego przez McAvoy'a. Jego histeryczne miotanie się na ekranie połączone z tendencją autodestrukcyjną wydało mi się kompletnie wydumane. I już sama nie wiem co mnie bardziej denerwowało dziwny wątek połączenia ideału z wygolonym kroczem, czy miotanie się bohaterów w psychologicznej pseudo walce o dominację w stadzie.
Plusem ogromnym z pewnością, po raz kolejny jest Anthony Dod Mantle. Mistrz kamery, operatorski Mont Everest. Genialne ujęcia, różnorodność obrazu, no a na sam koniec montażowy kalejdoskop. Cudownie się patrzy na filmy spod rąk Dod Mantle. Kto by pomyślał, że siedział kiedyś w Dogmie, do której z resztą nawiązał w TRANSIE, niestety jednak zbyt rzadko.
Nie zachwycił mnie również soundtrack. A przecież filmy Boyl'a to muzyczna karuzela. Muzyka nadal rozkręca tempo w filmie, jest jej sporo na początku i gdy tylko schodzi na drugi plan, światła gasną i czar pryska. Szkoda. Wielka szkoda.
I pokrótce już aktorstwo... McAvoy'a nigdy nie trawiłam, a już wkurzył mnie maksymalnie w tandecie Wanted: Scigani (2008), w której to razem z wieszakiem roku Angeliną Jolie robili rozpierduchę na ekranie, jakby mieli po 80 kg suchej masy i przez rok ćwiczyli międzydyscyplinarne sztuki walki w stylu MMA. Nie bierze mnie ten aktor, jest typowym rzemieślnikiem, dobry, ale szału nie robi. Oczywiście, Dawson ... no gdyby nie scena z golizną w męskiej części widowni noty za ten film spadły by pewnie znacznie :-) Laska z niej jest nieziemska i... niech tak zostanie, jest. Najbardziej mi jednak szkoda Cassel'a. Tak go lubię i cenię, a tak mało rozbudowaną postać dostał. Szkoda... obawiam się, że był on jedynym aktorem w całej tej zbieraninie, któremu gdyby dano szansę zrobiłby z tego filmu drugiego DOBERMANA :-)
Pewnie wybiję się i narażę większości swoją opinią i biorę to na wątłą klatę, ale nie jestem zachwycona nowym Boyle'm. Żeby była jasność, wcale nie tęsknię za widowiskowością ze SLUMDOG, czy dramatyzmem ze 127 GODZIN... Brakuje mi tempa. Świetnie uknuta intryga i pod tym kątem film zaskakuje. Jednak dochodzenie do jej sedna to absolutnie odrębna kwestia. Kwestia, która mnie wymęczyła. No i dwie irytujące postaci w filmie, choć to bardziej odczucie niż mankament filmu. Rozhisteryzowany McAvoy i pseudo femme-fatale Dawson. Obie te postaci to dwa osobniki lawirujące pomiędzy chcę - czy nie chcę, mogę - czy nie mogę, kocham - czy nie kocham. Może dlatego, że jestem mocno konkretną osobą, to męczą mnie tak zwane męczy buły, które to wiecznie miotają się między tym co czują, a tym co myślą.
Pozostaję więc pewnie w marginesie i stawiam "tak" dla misternie ułożonej intrygi oraz zdjęć i "nie" dla całej reszty.
Moja ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))