Strony

niedziela, 27 października 2013

AS I LAY DYING




Przepraszam Was bardzo, ale nigdy nie zrozumiem fenomenu James'a Franco, więc wypłaczę swe żale po raz pierwszy i obiecuję ostatni. 
Ten osobnik, niebywale przystojny, predestynuje do miana artysty przez wyszukane, wielkie A. Pisze scenariusze, książki, maluje, kręci filmy, jest aktorem i miłośnikiem studiowania. Ma tendencje do megalomanii i krytykanctwa. I gdzieś tak zawieszony między kolejnymi instalacjami w MoMA i dżołkami o "waleniu konia" w durnych komediach, próbuje nas przekonać, że jest autentyczny i wszechstronny i równie dobrze czułby się w burdelu, jak i na kolacji u Królowej Elżbiety.
Coraz intensywniej przyglądam się jego karierze i w moich oczach oscyluje gdzieś pomiędzy kuglarzem a artystycznym fenomenem. Świetnie bowiem przemieszcza się pomiędzy kolejnymi filmowymi gatunkami. I gdyby nie jego poważne artystyczne zaangażowanie uważałabym go za cyrkowca. Może faktycznie Franco chce uciec od wizerunku loverboja i przypiąć sobie łatkę intelektualisty przez duże I. Póki co, jego droga ku temu jakoś mnie nie przekonuje. Trudno mi bowiem wyczuć jego szczere intencje. Ile faktycznie ma od siebie do przekazania, jaką wartość sobą reprezentuje, a ile jest w tym pozoranctwa i narcyzmu.


Franco wziął się więc za naprawdę ciężką powieść Faulkner'a KIEDY UMIERAM. Oglądając ten obraz zastanawiałam się, kogo właściwie mam oceniać. Autora powieści, czy człowieka stojącego za filmową adaptacją, czyli Franco. Nie da się bowiem ukryć, że bez tak potężnego narzędzia, jakie miał w ręku, film ten byłby nie do zdzierżenia. Brak formalizmu na ekranie, marna technika rażą wręcz amatorszczyzną. Dobrze, że aktorów dobrał w miarę sprawnych inaczej jego film nie byłby adaptacją, a parodią. Choć na marginesie, obsadzenie w poważnej roli McBride'a było przeginką. Facet tak się wbił w komediową otoczkę, że zastanawiałam się kiedy wyskoczy zza krzaków i w końcu pokaże cztery litery i wielkiego faka.



Nie będę porównywała książki z jego filmowym bratem, ponieważ zbyt wiele wody upłynęło od czasu kiedy ją czytałam. Scenariusz wydaje się być wiernym odtworzeniem słowa pisanego. I właśnie scenariusz jest największym atutem tego filmu. Historia rodziny Bundren jest bowiem największym horrorem jaki może się przydarzyć rodzinie, która bazuje w głównej mierze na ignorancji, lenistwie i głupocie. Wiele tutaj znaleźć można absurdów, makabry przemieszanej z groteską, ale również wiele współczesnych nam postaw. To właśnie charaktery, postaci niosą zarówno powieść, jak i film. 
Franco próbując odtworzyć specyficzną formę tzw.strumienia świadomości tworzy kadrowe cuda wianki, po których na początku można nabawić się oczopląsu. Rozwarstwienie i wielowątkowość sprawiają chwilowe zmącenie odbioru. Prawie się w tej plątaninie pogubiłam. Wydaje mi się jednak, że poprzez technikę dzielenia obrazu, znaną nam głównie z filmów lat 70-tych, Franco interpretował punkt widzenia każdego, z 15-tu, książkowych narratorów. Pomysł jest niezły. Poległ jednak na wykonaniu. Również spowolnienia obrazu, które stosował dość nagminnie na samym początku filmu, były kompletnie niepotrzebne i bardziej raziły. Rozumiem, że obraz miał dzięki temu nabrać lekkości, zwiewności i poetyckiej aury, cóż z tego, gdy operator do lotnych nie należał. Film pogrążyła również ścieżka dźwiękowa, chociaż umiejętne wyczucie jej stonowania lub kompletnego wyłączenia sprawiało, że stawała się mniej irytująca.



Mimo to polecam. Dla genialnego 'a. Polecam dla historii. Dla ciężkich tematów poruszonych w obrazie. Dla mitu rodziny, wobec której lojalnym trzeba być do końca, choć czasami ma się ją ochotę wyrżnąć w pień. I dla pytań, czy warto, czy należy, czy powinno się. Dla wyrzeczeń, dla trudów, dla biedy i piekielnie trudnych wyborów. Dla Ameryki, której nie znamy, nie tej z pocztówek, MODY NA SUKCES, czy hip-hopowych video klipów. Dla miłości, która emocją się kieruje, a którą z rozsądku trzeba wybrać. I jedno muszę oddać Franco, jego obraz sprawił, że jutro wracam do książki.
Moja ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))