Ken Loach obok Mike'a Leigh należy to moich ulubionych brytyjskich reżyserów reprezentujących nurt kina podwórkowego. Kina społecznego, poruszającego ludzkie problemy i bolączki, z bohaterami zmagającymi się z codziennością. Brytyjskie kino społeczne na tle kina światowego jest unikatowe. Trudno znaleźć odpowiednik, jednak oglądając wczoraj KES nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Kondratriuk ze swoimi naturszczykami, wszędobylską kamerą, która wchodziła wręcz do zlewu kuchennego zbliżył się na krok do nurtu, który reprezentują Loach i Leigh. To jeden z mniej popularnych polskich reżyserów, którego filmu, tu i teraz, szczerze polecam.
KES to trudny obraz. Tak jak wyżej wspomniałam nie sili się na tani optymizm i nie zmusza do koloryzowania na potrzeby beztroski i lekkości kina, które lepiej się sprzedaje. Happy Endem możemy, jak to pięknie brytole mówią, podetrzeć sobie dupę, a wzruszenie, które się rysuje nie jest wywołane słodyczą i cudownością ziemskiego padołu, ale rynsztokiem i brudem, w który wpełza fabuła i tapla się dopóty, dopóki nie obklei się nim kompletnie.
Tułowy KES to ptak, pustułka, którą młody, kilkunastoletni bohater postanowił oswoić. Billy wywodzi się z rodziny bardzo ubogiej. Miasteczko, w którym mieszka to nora górnicza. Wszyscy albo pracują w kopalni albo pracowali, a z pewnością będą, jeśli nie postanowią uciec z tego miasta. To miejsce wydaje się być kaźnią. Przesączone jest brudem i potem klasy robotniczej. Nikt tu nie sili się na zbytni intelektualizm, a nawet nauczyciele nie mają nadziei, że ich wychowankowie wyrwą się z tego węglowego miału. Dla Billego oswajanie sokoła staje się sposobem na beznadzieję środowiska. Na brata, pijawkę i wrzód na zdrowym organizmie narodu, i matkę, której opieka nad dziećmi zaczyna się i kończy na zrobieniu śniadania. Kes to nie tylko pasja, to sposób na wyrwanie się z problemów, ze środowiska złodziei, nierobów i leserów. Dzięki Kesowi Billemu udaje się stanąć w polu zainteresowania, w miejscu do którego miał dotąd zakaz wstępu. Chłopiec wiecznie ośmieszany, wyśmiewany, bity przez rówieśników i katowany przez nauczycieli i brata, pozostawiony na pastwę losu przez matkę. I to właśnie Kes staje się przepustką do świata, który dotąd istniał w świecie mrzonek, a który na krótką chwilę staje się osiągalny. Billy bowiem zdaje sobie sprawę, że jakiegokolwiek wysiłku by nie podjął jego status społeczny jest jak stygmat, i najprawdopodobniej zasili rzesze górników, których Margaret Thatcher w latach '80-tych zmiotła, jak kurz z podłogi.
Nie często wracam do kina lat '60-tych, a jeszcze rzadziej do kina brytyjskiego z tych lat. Była to jednak przejmująca i piękna wyprawa. Podróż pełna bólu i wywołująca niezwykłe współczucie, ale równie zabawna i sympatyczna. Sceny meczu piłkarskiego z nauczycielem wf-u, czy dywanik u dyrektora szkoły za palenie fajek na przerwach, wgniatają w fotel i powodują niekontrolowane salwy śmiechu. Jednak mimo tych humorystycznych wstawek to nadal film ciężki, chmurny i ponury. To nadal kino podwórkowe, pełne naturszczyków i bohaterów spod budki z piwem. To nadal miejsce, które większość z nas omija wielkim łukiem. Jednak jest to panorama ludzkich tragedii i rozterek bardzo uniwersalna. I choć byśmy ją unikali i omijali, to jeśli nas jeszcze nie dopadła, to dopadnie z pewnością. I tym optymistycznym akcentem szczerze zapraszam do seansu.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))