I znowu padłam ofiarą zbiorowej fascynacji Dolanem. Zachęcona piskami pochwalnymi na cześć tego dzieła postanowiłam się złamać. Niestety za tę słabość powinnam teraz przez tydzień oglądać chłam taneczno-śpiewająco-kulinarny w telewizji. Koszmarny film, ko-szma-rny i pewnie będę osamotniona w tej opinii.
Nie znam filmów Charlesa Biname, kanadyjskiego reżysera, dość płodnego i nie czuję się zachęcona, by tę nieświadomość zmienić. Sam film jest bardzo kameralny, wręcz teatralny. Główna akcja ma miejsce w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy w tajemniczych okolicznościach znika jeden z prowadzących lekarzy, na jego miejscu zjawia się Dr Green, który poprzez rozmowy z pacjentem próbuje uzyskać informacje o jego pobycie.
Film skupia się na dialogach. Nie ma tu akcji. Opowieść skupia się na psychologii postaci, na ich reakcjach i relacjach między bohaterami. Generalnie tak jest, ale... film jest nudny, makabrycznie nudny. Fabuła ciągnie się guma w gaciach, tylko czekać aż pęknie. Aktorstwo, no cóż... fani Dolana mogą piszczeć z rozkoszy, bowiem aktor faktycznie wzbił się na wyżyny dramatyzmu, ale jest to aktorstwo naprawdę średniej krajowej. A propos dramatyzmu, bo na nim opiera się fabuła, scena końcowa rozbawiła mnie do łez. Można wręcz pokusić się na stwierdzenie, że wypadła jak słoń [sic!] w składzie porcelany. Nie wiem co miało większy wpływ na mój odbiór tego filmu. Naprawdę przeciętna fabuła, czy brak umiejętności reżysera w budowaniu napięcia, dramatyzmu, a nawet suspensu.
PIEŚŃ SŁONIA to film nudny, przeciętny, żeby nie powiedzieć słaby. Nie ujął mnie ani Dolan, ani Greenwood, ani historia, ani dramatyzm. Stracony czas!
Moja ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))