Niestety reżyserowi nie udało się przebić FIREFLIES IN THE GARDEN. Po takim pełnometrażowym debiucie, liczyłam na więcej.
Świetna historia. Bardzo oryginalna. Lubię opowieści o postaciach zagubionych, neurotycznych, lekko nieporadnych, przez co zabawnych. I te atuty tutaj są. Jest samotnie wychowująca syna matka. Małego geniusza, skądinąd zapłodnionego "z tubki". Jest domniemany ojciec, totalnie nieporadny naukowiec, który publikując psychoanalityczne banialuki, niszczy słodkie dzieciństwo ekscentrycznej córki. A w samym centrum - dziadek. Samczy pierwiastek, od którego lawina nieszczęść spadła z nieba, jak meteoryt na kompostownik.
Nic bardziej ciekawego w temacie popapranej rodzinki wymyślić nie można. Podłoże genialne, a jednak... Film ma być komedią. I ma rzeczywiście momenty iście zabawne. Jednak przytłaczająca depresja bohaterów, natręctwa i maniactwo, nie pozwala cieszyć się tym, co pocieszne. Atmosfera filmu jest tak ciężka, jak trzy kilogramowy głaz na klatce piersiowej. Od tej przyciężkiej masy "dołów" oddychać nie da rady, a co dopiero rozszerzyć usta z radości.
Szkoda. Gdyby nadano historii nieco Allen'owej lekkości, byłoby super zabawnie, prawie jak w WHATEVER WORKS.
Nawet Sheen, i dość jednostajna Collette wypadają topornie. Mimo wszystko nadal jestem pod wrażeniem opowiedzianej historii. Takich perełek o neurotykach jest mało. Za mało.
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))