Jean-Jacques Annaud lubuje się w epickich i pompatycznych opowieściach. To jedna z nich. Akcja dzieje się w czasach, w których Arabowie paśli kozy i byli raczej wrzodem na mapie świata, niż potęgą roponośną. I pewnie, by tak do dziś zostało, gdyby... Właśnie, gdyby pewien pan nie wpadł na pomysł z silnikiem :-)
Annaud przedstawił plemiona arabskie raczej jako chciwy i bogobojny ciemnogród. I tylko pazerność i przypadek sprawiły, że ich rola w świecie się odwróciła. Bohater grany przez Banderasa stwierdził, że Arabowie to kelnerzy na bankiecie świata. Czasy na tyle się zmieniły od lat 30, że teraz świat zjada resztki z tac owych kelnerów.
Nie jest to super dzieło w wykonaniu Annaud. Ponad dwu godzinny seans męczy. Można by oczywiście wyciąć przydługie sceny ze śmierdzącymi wielbłądami i piaskiem pustyni, ale w sumie niewiele by pozostało. Sceny batalistyczne też nie zachwycają. Wszystko to rzetelne, poprawne, ale szału nie ma. Fabuła na przemian łączy wątek romantyczny z walką pomiędzy plemionami i odwiecznym konfliktem na linii ojciec-syn.
Nawet zdjęcia są przeciętne. I chociaż od sześciu miesięcy notorycznie omijałam ten film, jak trędowatego, nie zawiodłam się na tyle, by kategorycznie stwierdzić, że nie było warto. W gruncie rzeczy nie ma tu nic, co by w sposób ponad normatywny ujęło, ale też nic co by odrzuciło. Ot, po prostu przeciętne, przydługie filmidło. Z pewnością od czasów koszmarnego
The Big Bang jest to najlepsze wykonanie Banderasa, jakie widziałam.
Moja ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))