No i zamiast wyprawy do kina na nowe dzieło Wachowskich, wybrałam kanapę, komp i film. Jakoś trzygodzinny maraton lekko mnie przeraża, choć po tym seansie nie wiem, czy to był jednak taki dobry wybór.
Eden to nick dziewczyny, która zostaje porwana i sprzedana do wielkiego burdelu. Niby historia jakich wiele. Różni ją oparcie na faktach i chyba, mimo wszystko, zakończenie.
Główna bohaterka po latach esploatacji postanawia przejść na ciemną stronę mocy, by powoli stworzyć sobie możliwość ucieczki. To bardzo mądre posunięcie, które wymogło od bohaterki masę wyrzeczeń, wewnętrznej siły i wysiłku. A wszystko to wbrew sobie.
Nie będę jednak opiewać w peany tego filmu, bo brakowało mi w nim wiele. Brakowało mi odpowiedniej dozy emocji, agresji, czy przemocy, która jest tak powszechna w tego typu biznesie. Brakowało mi przede wszystkim przeżycia szoku. W zamian za to dostałam bardzo przewidywalną opowiastkę o dobrych i złych i o wyjątkowej sile przetrwania.
To wszystko jednak za mało na dobry film, ale i za dużo by jednoznacznie stwierdzić, że jest on do dupy. A to z jednego powodu. Jakiś dziwnym zrządzeniem losu :-)) dałam się porwać tej historii. Było to filmidło w sam raz na sobotnią zapchaj dziurę. Nic więcej.
Moja ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))