Nowy film Juan Antonio Bayona 'a (Sierociniec (2007)) to klasyczny wyciskacz łez. Ilość wyniesionych, załzawionych wiader można liczyć i liczyć i liczyć....
Historia oczywiście na faktach. Dlaczego oczywiście, ano dlatego, że nic tak nie działa na podświadomość, niż świadomość faktu, że i tobie i mi i twojej cioci/babci/and so on .... taka historia też mogłaby się przydarzyć. A dramaturgii tu co niemiara. Stwierdzam, że Bayona jest mistrzem w tworzeniu dramaturgii. Już EL ORFANATO pokazał co w nim drzemie, ale tutaj..... tutaj dramat niczym trup ściele się gęsto. Nie mógł również wybrać lepszej historii do osiągnięcia owego celu. Tsunami na Tajlandii wydaje się strzałem w dziesiątkę na miarę Tytanika. I mimo, że ciężko mi przychodzą tego typu seanse, muszę przyznać, że jest mocno.
Bayona użył wszelkich środków stylistycznych, by wzmóc obraz tragedii ludzkiej. Od niepohamowanej woli przetrwania, poprzez solidarność ludzką, do siły więzów rodzinnych, które są w stanie utrzymać człowieka przy życiu. Wszystko tutaj jest rewelacyjnie sfilmowane. Kadry samego kataklizmu, wyrządzonych szkód, obrażeń, charakteryzacja, wszystko utrzymane na najwyższym poziomie.
Trudno się do czegokolwiek przyczepić. Bayona miał pomysł na film, utrzymał konwencję dramatycznego wyciskacza łez i konsekwentnie ją kontynuował. Nie lubię filmów katastroficznych, a już w ogóle, gdy biorą w nich udział dzieci. Działa to na mnie, niczym płachta na byka. Z jednej strony wkurzające podkręcanie emocji, z drugiej poczucie empatii, które po prostu boli. Jednak w takim wydaniu jestem w stanie przeboleć moje schizy. I mimo naprawdę dramatycznego seansu, jest to film, który niczym Cezar niosący wieść o zwycięstwie, krzyczy z ekranu Veni, Vidi, Vici.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))