Czasami zastanawiam się po jakiego grzyba oglądam filmy, które są po prostu tak przeciętnie przeciętne, że autentycznie nie ma o czym mówić, a co dopiero pisać ?
Tak jest w tym przypadku. Nie ukrywam, że skusiła mnie obsada. I ta oczywiście nie zawiodła. Rewelacyjna, genialna Laura Linney, która zagrała kopniętą nimfomankę o ciągotach macierzyńskich. Banks również dopisała, choć się nie popisała. No i Mr. Superman Maguire w swojej gamoniowatości idealnie wpasował się w rolę kapciowatego męża, któremu się z nudów we łbie kotłuje. Mocna obsada była również w drugim planie. Jednak okazał się tak niewykorzystany, że w zasadzie drugi plan stał się dziesiątym.
To bardzo przeciętna komedia o kryzysie małżeńskim i totalnym galimatiasie, jaki wprowadza do swojego życia główny bohater. A to tylko z tego powodu, że żona nie chce mu "dać".
Niestety nie jest to pierwszy film, w którym panowie z braku witaminy "S" dostają pierdolca. Ten się niczym od innych nie różni. A cała ta otoczka samarytańska u bohatera miała chyba być oryginalnym wtrętem. Niestety wyszła z tego buła maślana. Początek wydawał się jeszcze wielce obiecujący. Jednak im dalej w las, tym więcej drzew i to chyba zobaczył reżyser, bo nie bardzo znalazł pomysły, by ten film rozbujać. Momentami nawet wiało nudą.
A tak w ogóle, na marginesie i w ogóle :-) jest to jedna z tych propozycji, które się powinno oglądać, jak już nic innego nie ma na podorędziu.
Moja ocena: 5/10 (a to tylko i wyłącznie za kolorową postać, którą grała Linney i za jej kreację)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))