Strony

sobota, 16 lutego 2013

THE TWILIGHT SAGA: BREAKING DAWN - PART 2

I tak oto nadejszła wielkopomna chwila. Moje małe rande wu z AR.PI zakończyło się w towarzystwie relanium, XANAXU i dużej ilości dożylnej kofeiny. Tak tylko, by powieki nie opadły mi... na wieki.

Ból egzystencjalny, jaki odczuwam po tym ostatnim z ostatnich seansów tego tworu popkultury jest niewyobrażalny. Ale z drugiej strony.... myśl, że tak wielkiej, potwornej głupoty nastał koniec jest nawet bardziej niż pocieszająca.

Na szczęście nie muszę pisać o czym jest ostatnia część owej Sagi. Większość pewnie przeczytała te tłuste tomiska, albo już widziała film, albo przynajmniej wie czego się spodziewać i unika wielkim łukiem. Żaden film nie miał takiego wzięcia przez premierą jak to...coś. Btw.film COŚ też już był, ale dla tych, którzy nie oglądali jeszcze, to nie ten seans :-) Już samo wypuszczenie DVD 14 lutego potwierdza tą megatyczną niedorzeczność jaką jest/są THE TWILIGHT SAGA.

Anyway przez te pięć (tak ! aż tyle ?!) części mogliśmy świetnie poznać naszych niezmiennych bohaterów. Niezmiennych, bo niewiele się twarzy zmienia w tych filmach. Aktorzy zatrudnieni są nie tylko pełnoetatowo, ale i na czas nieokreślony bliżej lub dalej, whatever. Niezmienni, bo to przecież, of coz ród wampirzy, którego żywot trwa wiecznie. Niezmienni, ponieważ nadal uważam, że autorka książek ma problemy literackie i tego też nie zmieni nic. 
I tak przez pierwsze części TŁAJLAJTÓW Bella i jej wyblakły wypłosz Edward skutecznie testowali naszą wytrzymałość na hasło: seks przedmałżeński. Po kilkunastu samobójstwach, zamachach na życie aktorów i wściekłości macicy niektórych fanek, postanowiono w końcu doprowadzić wizualnie do momentu spółkowania, z czego w czwartej częsci mieliśmy nieboskie poczęcie. No i takim psim swędem cała czwarta część była niezłą pogadanką antyaborcyjną, by w części kulminacyjnej nasza matka boska Bella oddała swe życie, by dać ludzkości nowe. Ale nie do końca było tak lajtowo... w sukurs przyszedł AR.PI i czarne, jak smoła oczy Belli zapłonęły krwistą czerwienią. Tiaa.....i mamy piątą część, w której Bella ożywa jako wampirzyca, w końca piszczała o tym przez cztery poprzednie części, więc generalnie ma czego chciała. Jednak nie wszystko dobre co się dobrze kończy, bo gdzieś we włoskiej dali czyhają złe wampiry, które chcą odebrać Belli jej zmutowane potomstwo. Potomstwo owo okazuje się bowiem zagrożeniem dla wampirzej rasy. A zgodnie z założeniem, że boimy się tego czego nie znamy, lepiej ukręcić łeb Hydrze, niż dać się jej powalić.

Ten film nazwałabym Sagą walk na miny. Ilość przeróżnych min w filmie użytych przez aktorów, jest bardziej wymowna, niż dialog. Z resztą momentami owe miny po prostu zastępują dialog (który swoją drogą jest tak beznadziejny, że samowolnie można dać się wbić na pal). I tak mamy przeróżny wachlarz wykrzywiania twarzy od wytrzeszczu oczu poprzez rozdziawianie japy do miny zbitego psa. Aktorzy w rozmaitych wariacjach prześcigają się śmiało, końca nie ma widać, a  ja im dziękuję, bo jest to zajebista komedia.
Poza tym patrząc z perspektywy uznaję, że po minie Belli można rozpoznać każdą część Sagi. I tak w pierwszej mamy trzepotanie rzęskami. W drugiej rozdziawianie japy, poprzedzone licznym wzdychaniem. W trzeciej mamy ciąg dalszy rozdziwiania z pełną wariacją wywalania gałami. By w czwartej części przewracanie oczami góra dół i na boki osiągnęło swoje apogeum. W piątek części natomiast mamy minę wściekłego byka, która mówi "nie podchodź do mnie, bo mi progesteron spadł, a mój insynkt macierzyński cię zaraz powali". Fakt, że bez udziału efemerydy aktorskiej Kristen Stewart cały ten cyrk w wykonaniu mięśni twarzy, by się nie odbył. Więc, absolutnie jej rola w filmie jest zasłużona, jedyna, słuszna i niezastąpiona.

Piąta część sagi, jest równie słaba, co poprzednie. I nie ma sensu się rozpisywać. Kto widział, albo słyszał, ten wie. Okropne dialogi, aż prosi się by zasznurować aktorom usta na amen. Aktorstwo ograniczone do stójek i żonglowania mimiką twarzy. Scenariusz.... niech mnie fala uderzeniowa porwie. Ten film w każdym calu, ujęciu, kadrze jest tak słaby, że gdyby słabość mogła mówić, wyłaby głosem rozpaczy. Komputerowo generowana twarz dziecka rozbawiła mnie do łez. Ewa Minge bez retuszu wygląda lepiej. Zaraz ktoś mi powie, skoro wszystko jest do dupy, to po co to oglądałam. No cóż... widok Lee Pace'a złagodził mi seans, choć niech mnie nikt nie pyta, co on w tym filmie robił. Powiem krótko, stał ! Wystarczy.
A propos dobrych momentów, to jeszcze obowiązkowa napinka sześciopaka i goła klata Lautner'a zrobiły odpowiednie wrażenie ;-)). I jak ktoś mnie za 20 lat zapyta o czym był ten film, to powiem krótko... o klacie Lautner'a. Niczego innego z pewnością nie zapamiętam :-)
Moja ocena: 3/10 (trójeczka za moment zaskoczenia w scenie bitwy, skubani udało im się ;-))


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))