Strony

piątek, 29 marca 2013

A LATE QUARTET




Nie wiem, czy przeciętny zjadacz chleba jest w stanie przełknąć ten seans bez bólu. Miłość do muzyki klasycznej jest tu normą. Nie sztuką samą w sobie, nie snobizmem i wybrykiem chwili, ale płynie w żyłach, czujemy ją i rozumiemy. I tak jak mamy swoich idoli i ulubione gatunki w muzyce współczesnej, tak równie żwawo i sprawnie poruszamy się po meandrach świata wielkich kompozycji, by w końcu wyłuskać swoje najukochańsze tematy muzyczne. 
Ponad dekadę spędziłam na kształcenie warsztatu muzycznego i tylko własne lenistwo wpędziło mnie w próżnię. Ale miłość do klasyki, którą nawet w szkołach muzycznych nie każdy lubi i szanuje, pozostała wielka i często do niej wracam. Jest to jedyny gatunek, oprócz poczciwego jazzu, który autentycznie mnie uspakaja. 
 
Ale dlaczego o tym mówię. Po pierwsze, nie da się uciec od muzyki klasycznej oglądając ten film. A po drugie, temat główny mocno wokół niej lawiruje. OSTATNI KWARTET bowiem, to nie tylko tytuł filmu, a dzieło Beethovena - kwartet smyczkowy Nr 14 Cis-moll opus 131. Niezwykle trudne, wymagające technicznie i emocjonalnie dzieło. Ponad czterdziesto minutowy występ bez przerw, który nie tylko zmienia swoje tempo, ale system tonalny (kończy się w tonacji durowej). Ten ulubiony kwartet Beethovena stał się metronomem w życiu bohaterów. 


Czwórka zżytych ze sobą członków zespołu smyczkowego pracuje nad wspomnianym materiałem przed kolejną trasą koncertową. Niestety choroba jednego z muzyków ogranicza mocno możliwości kwartetu tworząc przy tym masę nie tylko zawodowych, ale i personalnych perturbacji. 
Reżyser powoli ukazuje nam rozterki bohaterów przez pryzmat ich bycia 20 lat razem w zespole. Ta idylla nie tylko ma swoje rysy, ale masę niezabliźnionych ran, które niczym lont w pewnej chwili odpalają. Wychodzą na jaw skrywane emocje, a niedorzeczność sytuacji wykracza mocno poza zdrowy rozsądek, którym bohaterowie są obdarzeni.
To przede wszystkim bardzo życiowy film. Myślę, że nie jedna kapela rozpadła się przez podobny cyrk i nie jedna jeszcze rozpadnie. Ludzie są ludźmi niezależnie od miejsca, czasu i zdarzenia. A każdy z nas na nieszczęście ma swoje słabości, które albo utrzyma na smyczy, albo da się im pochłonąć.


Oczywiście nie mówmy o obsadzie. Same nazwiska (, , ) są wystarczającą marką, by mówiły za siebie. Absolutnie nie mam nic do zarzucenia, choć jak zwykle, bez zaskoczenia, na czele wybija się Hoffman. 
Razi jednak treść. Bohaterowie przeżywają trudne chwile w swoim życiu i albo polegną, albo sobie z nimi poradzą. Biorąc jednak pod uwagę doświadczenie życiowe i wiek nie ma w tej materii niespodzianek. Małe trzęsienia ziemi raczej nie są w stanie ruszyć tych skał i na tym polu film poległ. Jest przewidywalny do bólu. I nawet rozterki bohaterów, które nota bene są bardzo życiowe, nie są w stanie unieść filmu z ... No i właśnie. Momentami i to na nieszczęście tymi dłuższymi (if so) wieje nudą i monotonią. Film jest przegadany, niektóre dialogi są na siłę i absolutnie niepotrzebne, a pewne wątki pominięte i nierozwinięte ze szkodą dla fabuły. Nie będę ich jednak wymieniała, bo szkoda byście stracili film, jeśli się już na niego zdecydujecie.
No niestety mimo moich oczekiwań i pozytywnego nastawienia film poległ. Ale... z historii muzyki klasycznej wiemy, że większość wielkich kompozytorów (Beethoven, Chopin, Schumann, Mozart, Rachmaninow, Handel etc.) miało swoje życiowe chwile słabości. Jak nie kiła, to gruźlica, to depresja, bieda, odrzucenie i niezrozumienie. Mam nadzieję, że w przypadku twórcy filmu () skończy się wyłącznie na niezrozumieniu :-)))
Moja ocena: 6/10 (subiektywnie zawyżona przez miłość do klasyki i obiektywnie za aktorstwo Hoffman'a)

ps. a poniżej jako ciekawostka, mały wtręt muzyczny z filmu - Eric Wolfgang Korngold  i opera "Die Totte Stadt" vel "The Dead City" - partia pani Price zdecydowanie lepsza od filmowej:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))