Mam mieszane uczucia związane z seansem WEEKEND Z KRÓLEM.
Z jednej strony ten film nie wnosi nic takiego, co mogłoby być uznane jako przełomowe. Z drugiej i to bardzo przewrotnej strony, całkiem dobrze się to oglądało. O dziwo !!!
Oczywiście już na samym początku doznałam lekkiej frustracji na widok posteru, który sugeruje wszem i wobec, że owo Hyde Parkowe dzieło to kontynuacja losów bohaterów równie Hyde Parkowego
Jak zostac królem
. Ale nie nie nie moi drodzy... nic bardziej mylnego. To nie weekend króla Jerzego VI po koronacji, to nawet nie weekend w rok po koronacji. Mało tego to nawet nie film o Jerzym VI.
Takie chwyty marketingowe mocno szarpią moimi nerwami. A że choleryk ze mnie straszny, od czasu do czasu rzucę to w lewo to w prawo ostrą kurwą.... ćwicząc tym samym pozostałości po szkolnej łacinie :-)
A wracając.... Treść filmu jest równie zagmatwana, co niewiadoma... Porusza masę wątków, nie zagłębiając się w żaden z nich szczególnie. Pierwszy bowiem... to mnogość i niezliczoność kochanek prezydenta USA Franklin'a D.Roosevelt'a. A drugi to wizyta jego wielkiej mości Jerzego VI wraz z małżonką w owym amerykańskim Hyde Parku.
Na pierwszy plan wysuwa się relacja FDR z jego siódmą wodą po kisielu, kuzynką Daisy. Oczywiście para teoretycznie zakochuje się w sobie, a praktycznie jest to miłość raczej jednostronna. Smutkiem okazuje się moment, gdy naiwna i zaślepiona wybranka dowiaduje się, że poza nią jest tuzin innych, równie wybranych i od tej chwili musi nauczyć się dzielić swój czas z pozostałą garścią dam.
Gdy związek obojga nie zdąży się ukorzenić z wizytą przybywa Jerzy VI, szukając poparcia i wsparcia Roosevelt'a w przyszłych działaniach wojennych. I to chyba najzabawniejszy moment filmu. Scena w której para królewska dowiaduje się, że FDR mieszka z matką, a jego żona dzieli inny dom ze swoimi kochankami, które strugają z sosen meble jest niezastąpiona i genialna. Można znaleźć jeszcze parę takich perełek, jak choćby pokój z rysunkami żołnierzy brytyjskich jako małp, czy piknik z hot-dogami. Niestety to są nieliczne cudeńka, których faktycznie żal przeoczyć, a które aż się proszą o więcej. Pozostała część filmu to limeryk na temat miłości niespełnionej i byciem to drugą, trzecią, czwartą.... bo trudno zliczyć faktycznie.
Roger Michell znany jest ze swojego stylu. Od lat kręci niepoprawne romansidła (
Notting Hill
,
Przetrzymac milosc
,
Dzien dobry TV
). Raz mu wychodzi lepiej, raz gorzej, a raz, jak w przypadku tego filmu, bezpłciowo. Trzeba mu jednak przy tym oddać, że robi to z niesamowitą lekkością. Biorąc pod uwagę moją niechęć do romansideł i melodramatów, to jestem pod wrażeniem i składam mu wyrazy szacunku. Dlaczego ? A bo przeżyłam... i mimo tak śmiercionośnej dawki melodramatyzmu, mam się nawet dobrze :-))
Film jest lekki, przyjemny i taki trochę o mydle i o powidle, co sprawia jakby był po prostu o niczym. Nawet aktorzy
Bill Murray , czy Laura Linney byli strasznie niewyraźni w swoich rolach. Murray miał być zabawnym, cynicznym panem, a Linney zagubioną, samotną kobietą, spragnioną miłości i akceptacji. Nie do końca im to jednak wyszło. Murray okazał się bowiem zepsutym tetrykiem, który wykorzystywał swoją prezydenturę i album filatelistyczny (!) do niecnych celów. A Linney... cóż, jej bohaterka jest równie zagubiona, co łoś na autostradzie i myślę, że bez wielkiej kraksy, jej postać po prostu będzie mdła, jak zupa pieprzowa bez pieprzu. Można oczywiście pochylić się nad jej postacią i rozkminiać dlaczego kobiety dają się tak poniżać ? I czy kochanki są głupie, czy ślepe, myśląc, że w końcu jej wybranek rzuci w cholerę wszystko i padnie w jej ramiona ? Tylko po co. To nie ten film i nie to story. Z założenia miała być to lekka komedia o zabarwieniu romantycznym. I tak to też po trochu wyszło.
Moja ocena: 6/10 (naciągane mocno, ale za łatwość w przełknięciu i opowiadaniu)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))