Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Myśl o seansie TABU odganiałam od siebie, jak natrętną muchę, już od miesiąca. A skoro wszyscy, jak jeden mąż wyżyli się nad treścią, owej nowofalowej gwiazdy kina tego tygodnia, to i pora przyszła na mnie. Raz by skonfrontować... dwa z czystej ciekawości zobaczyć to o czym tyle hałasu. Po prostu.
Film zaczyna się praktycznie od końca. Podzielony na dwie części: Raj utracony i Raj, opowiada o historii utraconej miłości. Miłości szalonej, młodzieńczej, absolutnie niearealnej, przez co pięknej. Jakoś tak chyba jest, że to co gdzieś w czasie odeszło zbyt szybko, bez możliwości całkowitego poznania, zapamiętuje się najbardziej. Trochę jak dziecko zbyt wcześnie utracone. Ten żal i niespełnienie jest pełne goryczy. A miłość zbyt mocna, bo nie miała czasu, by się wypalić.
Nie zachwyca mnie forma czarno-biała, szczerze powiem. To nawet nie kwestia gustu. ARTYSTA bowiem był strzałem w dziesiątkę. Zarówno forma, jak i treść komponowała się i żyć bez siebie nie mogła. Jakim bowiem filmem niemym z lat 30-tych, byłby film w kolorze ? Groteską, parodią, pustym śmiechem na pustej sali. A w tym obrazie mam wątpliwość. Po co ? Bardzo brakowało mi koloru w scenach kręconych w Afryce. Brakowało mi tej pasji, kolorów, zapachów, życia i intensywności. Która nie tylko kryła się w aurze miejsc, ale i w bohaterach i ich miłości. Jakoś to umknęło, pozostawiając wyłącznie słowa.
Momentami film tchnął formą dokumentu. Ruchome obrazki uzupełniane treścią narratora. Stałam trochę z boku. Nie mogłam się utożsamić z bohaterami. A przecież tak życiową historię niosą. To żaden absurd, wybryk wyobraźni, czy bujanie w obłokach. Takie historie znam i je czuję. Natomiast w TABU przeszły mimochodem.
TABU to zarówno dualizm form, jak i dualizm treści. Z jednej strony tłem historii jest życie toczące się wokół góry Tabu, z drugiej tematem tabu jest miłość głównych bohaterów. Aurora w pierwszej części schorowana, zdziwaczała, w drugiej części młoda kobieta, znudzona życiem na prowincji, szukająca wrażeń. Jakże zgubiona, gdy je w końcu znajduje. Trochę żal, że w ramionach kochanka, ale zakazany owoc najbardziej smakuje... tak mówią. Trudno wtedy o racjonalizm i mądrość. I nawet gdy gdzieś tam z tyłu głowy kołacze się myśl, że to uczucie nie ma szans przetrwania, że to dziecinada, kwestia czasu i miejsca... to i tak ta myśl ucieka równie szybko, co się pojawia. Na miłość nie ma mądrych ... i tylko małe, prywatne trzęsienie ziemi może przynieść lekkie otrzeźwienie.
To bardzo nostalgiczny film. Z mojego punktu widzenia. Człowiek czasami sam zasiada na kanapie i wraca myślami, gdzieś tam wstecz i obrazy które przelatują, to te które kiedyś wydarzyły się równie szybko, intensywnie i szaleńczo. I takie obrazy pozostają... mimo czasu. Może dlatego całkiem dobrze odebrałam film Gomes'a.
W pierwszej części filmu nie brakuje poczucia humoru i to dość zaskakującej dawki. Opis młodych pielgrzymów ze wspólnoty Taize jest bezbłędny i absolutnie prawdziwy. Wiem, bo sama swego czasu uczestniczyłam w takiej eskapadzie. I z pewnością nie w modłach, a w poznawaniu .... życia ;-) Ubawiłam się setnie. Poza tym ów Pan to przeuroczy cyniczny, człowiek z pasją i zerem talentu, czyli podobnie jak ja, więc tym bardziej miło było ;-)))
Miguel Gomes z pewnością osiągnął zamierzony cel. Złożył hołd kinu niememu. I nie tylko ze względu na czerń i biel w obrazie. Ale formę opowieści, tło muzyczne (rewelacyjny fortepian i odgłosy natury), czy specyficzne kadry, niczym z pocztówek.
Początek filmu mocno mnie jednak przeraził, bowiem absolutnie nie trawię kina "kontemplacyjnego" typu WUJEK BOONMEE..., PEWNEGO RAZU W ANATOLII, czy KOŃ TURYŃSKI, gdzie ujęcia są długie, jak flaki w oleju. Ciągnie się to to jak pociąg towarowy, a ty stoisz na przejściu kolejowym spóźniona na spotkanie, w nerwach licząc brakujący koniec lokomotywy, a tu końca nie ma widać. Jednak Gomes poszedł po rozum do głowy i stworzył intrygujący, oryginalny projekt odpuszczając sobie wydumany intelektualizm. Projekt, w którym snucie opowieści jest najmocniejszym punktem. Dałam się ponieść, przyznaję. Jednak całość skróciłabym o jakieś 30 minut i autentycznie sceny w Afryce poddała obróbce Technicolor :-))
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))