Wprawdzie weekend upłynął mi pod znakiem kina azjatyckiego, ale mała odskocznia od przyjętych zasad, jeszcze nikomu nie zaszkodziła :-)
Zachciało mi się czegoś lekkiego, przyjemnego i na topie kinowym tego tygodnia. Padło więc na film ZŁODZIEJKA TOŻSAMOŚCI.
W żadnych normalnych warunkach nie podejmuję ryzyka oglądania filmów, które mają poniżej szóstki na IMDB. Z małymi wyjątkami.
Primo: chyba że jest to film z powalającą obsadą.
Drugie primo: nadużyłam metanolu i chwilowo niedowidzę.
Trzecie primo: to filmy Uwe Bolla, które z zasady oglądam, bo ze mnie frik i tyle :-))
W przypadku tego filmu wypadło na pierwsze primo, czyli obsada mnie zaintrygowała. Od czasów filmu DRUHNY jestem fanką Melissa McCarthy i jej "mam wywalone na wszystko"poczucia humoru, dlatego był to główny powód, dla którego nie mogłam sobie darować tego seansu.
Oczywiście nie pomyliłam się wiele. Gdyby nie Melissa (wygładzona niestety) to ten film byłby sucharem wielkości obu Ameryk.
Jak chcecie sobie poczytać fabułę to proszę bardzo, choć nie warto, słowo daję.
Słodka amerykańska rodzinka (Bateman+Peet), kochająca się, ćwierkająca, mająca plany na przyszłość świetlaną, zostaje podstępnie oszukana i okradziona przez pewną Panią (McCarthy). Owa podstępna dama, to oszustka która podszywając się pod przeróżne osoby, wyłudza od nich dane, by potem żyć na ich koszt, mówiąc dosadniej, okradać. Oczywiście nasz główny bohater stojąc nad krawędzią utraty pracy, dobrego imienia, domu i szczęścia rozwijającej się rodziny (żona w kolejnej ciąży) postanawia na własną rękę ściągnąć ową panią za kłaki przed oblicze sprawiedliwości. Po drodze czeka ich pościg gangsterów, policji i masa przeróżnych przygód. Wszystko po to, by widz jakoś przeżył te monotonne dwie godziny.
Humor jest naprawdę czerstwy i średni. Odnoszę wrażenie, że to nawet nie kolejna amerykańska komedia dla kretynów, które nawiasem mówiąc nawet lubię. Ktoś wpadł na genialny pomysł usunięcia wszelkich żartów o waginach, fiutach i dupach, wyciął wszystkie mega faki i wstawił parę średnio zabawnych slapsticków.
Humor jest naprawdę czerstwy i średni. Odnoszę wrażenie, że to nawet nie kolejna amerykańska komedia dla kretynów, które nawiasem mówiąc nawet lubię. Ktoś wpadł na genialny pomysł usunięcia wszelkich żartów o waginach, fiutach i dupach, wyciął wszystkie mega faki i wstawił parę średnio zabawnych slapsticków.
Melissa oczywiście orze jak może. Wychodzi to jednak dość średniawo. To typ dziewczyny z ostrym ozorem, która nie przebiera w środkach. Tutaj zrobiono z niej zagubioną cwaniaczkę, która ma kompleksy własnej urody. Melissa i kompleks wagi ?? ... bicz plizzz.
Jason Bateman, zjawił się tutaj przy okazji znajomości reżysera z poprzedniego projektu Szefowie wrogowie (2011). Nie powiedziałabym, żeby tamten film zrobił na mnie jakieś piorunujące wrażenie, ale przynajmniej nie był tak poprawny politycznie. Zresztą Bateman to typ aktora jednej twarzy... ojciec dzieciom, nienaganny pan domu, czyli nuda ziew nuda ziew. Jego poczciwa mina bardziej wzbudza współczucie niż rozbawia. Pod tym kątem Paul Rudd , mimo że wpasowują się w te same kryteria, bije Bateman'a na głowę. A to tylko dlatego, że Rudd przeklina i posiada te wszystkie ludzkie słabości, które my mamy po kacu, przeżarciu, i wkurwiającym tygodniu pracy.
Słabo... To naprawdę marna komedia. Absolutnie szkoda kasy na kino. I gdyby nie McCarthy spałabym jak suseł.
Moja ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))