Myślę, że debiut reżyserski Keanu Reeves'a będzie wspaniałym zwieńczeniem serii filmowych porażek, bowiem i ten obraz śmiało można wrzucić do wora "marność nad marnościami".
MAN OF TAI CHI to dziwaczne połączenie "martial arts movies" typu KICKBOXER z IP MAN. Jakbyśmy sceny nauki wschodnich sztuk walki Neo w MATRIX wycięli i nakręcili z tego odrębne filmidło. No i jak do tego filmowego bigosu dodamy trochę sztuczek z MORTAL COMBAT, czy TEKKEN to w sam raz wychodzi nam MAN OF TAI CHI.
Nie jestem fanką tego typu filmów. Walki wprawdzie wyglądają profesjonalnie. Ale fascynatką okładania się po ryju dla zasady nigdy nie byłam.
A wszystko zaczęło się tak... pewien zdolny uczeń Tai Chi (Tiger Hu Chen) zostaje zauważony przez "agenta" (Keanu Reeves), który organizuje nielegalne walki, po czym sprzedaje widowisko za grubą kasę nadzianym kolesiom. Takim to trafem spłukany "padawan", chcąc pomóc swojemu mistrzowi, podejmuje się nielegalnego procederu zagrażając życiu swemu i swojej rodziny. Ale to nic... w krok za nimi podąża piękna śledcza, która swoim uporem i determinacją, chce postawić szefa "podziemnego światka" przed oblicze sprawiedliwości.
Myślę, że jest to film skierowany głównie do fanów filmów kung-fu. Filmów, w których fabuła przechodzi na plan dalszy, a tak właściwie liczy się wyłącznie naparzanie przeciwników. Z pewnością ilością walk i napieprzania, nikt się nie zawiedzie. Cały film bowiem bazuje na tej konwencji. Mnie jednak pranie kolesiów po ryju bez większego zaskoczenia nie chwyta i czułam się mocno przygnieciona ilością scen, które wbrew pozorom niewiele się od siebie różniły, prócz twarzy przeciwników. Ale wiecie, ja nie znam się, nie orientuję, i ogólnie zarobiona jestem :-).
Skoro więc walki mnie nie porwały, to szukając dalej jakichkolwiek pozytywów, próbowałam zwrócić swą uwagę na tzw.plot. No i tu niestety jest jeszcze gorzej. Fabuła konstrukcyjnie nie razi, ale dialogi wołają o pomstę do nieba. A już charakter grany przez Reeves'a to jakaś komedia pomyłek. Nie wspominam o stiff-presence mistrza Keanu. Facet dalej ma posturę kija od szczotki. Nie wiem, czy wycięli mu mięśnie karku, czy pozbawili ścięgien, ale ten koleś nie potrafi odwrócić głowy w jakimkolwiek kierunku. Finalna scena walki z jego udziałem była szczytem bezeceństw. Nagle okazuje się, że mistrz Tai-Chi, który jednym ciosem powala ruskiego drwala z mięśniami wielkości gór stołowych, ma problem z wychudzonym, sztywnym, machającym w konwulsjach kończynami bohaterem granym przez Reeves'a. A scena, w której wyszczerza zęby w uśmiechu, aż mnie przeraziła (siekacze Reeves'a śnią mi się do dzisiaj).
Skoro więc, fabuła słaba, dialogi do kitu, a charaktery są wręcz sztampowe, to może zdjęcia ? Jeśli ONLY GOD FORGIVES obroniło swoje niedociągnięcia i słabości właśnie mocą płynącą z pięknych zdjęć, to może i w MAN OF TAI CHI wizualnie porazi ??
No niestety i na tym polu film leży i kwiczy. Zbliżenia, perspektywa, o prowadzeniu kamery nie wspominając narzucają obrazowi niski poziom. Choć mnie to poniekąd nie dziwi, bowiem za kamerą stoi osoba Elliot'a Davis'a (ZMIERZCH, LEGALNA BLONDYNKA, SURFER DUDE).
A nawiasem mówiąc, tak chamskiego product placement'u długo me oczy nie widziały.
Spodziewałam się tego, ale teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że debiut reżyserski Reeves'a to autentyczna strata czasu. A tak go lubię, wbrew pozorom. Bardziej traktuję go jednak sentymentalnie. Raczej aktor wielki z niego żaden. Jednak nie zamierzam robić z siebie wariata i chwalić ten film w niebiosa za wyłącznie jego udział w projekcie.
Film jest słaby. Jeśli mam cokolwiek wychwalać, to wyłącznie sceny walki oraz ich choreografię. Za wysiłek należy się uznanie aktorom, z pewnością. Jednak cała reszta jest po prostu mierna i absolutnie nie warta uwagi.
Moja ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))