W kinie właśnie LABIRYNT Denis Villeneuve. Ja póki co mogę poczytać sobie recki, trochę się powkurzać, że z kina nici. Ale... dopadnę drania, wcześniej czy później, so be it.
Widziałam już prawie wszystkie wcześniejsze dokonania Denisa, oprócz właśnie MAELSTROM, więc, jako rekompensatę za stratę seansu LABIRYNT trochę oldschool'a z rąk Villeneuve.
O tym, jak dobrym reżyserem jest, nie muszę wspominać. Po takich tytułach jak POLITECHNIKA, czy POGORZELISKO poprzeczka została ustawiona tak wysoko, że nawet oglądając wcześniejsze jego dokonania, trudno się obranego levelu wyzbyć. W sumie, nie była to wielka przeszkoda. Jak się bowiem okazało MAELSTROM jest cholernie dobrym kinem, a Denis nie stracił swojej twarzy.
O czym jest więc film ? Nie jest to zbytnio skomplikowana historia. Jeśli ktoś jeszcze ma złudzenia i wierzy w przypadki, to ten film go skutecznie z tej iluzji wyciągnie. To genialnie skonstruowana historia o dwójce ludzi nieświadomie poszukujących siebie nawzajem. Gdzie geniusz ? Banalne, ale w całym tym ciągu przyczynowo - skutkowym. Jak od nitki do kłębka historia, sytuacje, zdarzenia, tzw.przypadki, dochodzą i dopadają ową dwójkę. Tak można po krótce opisać, co dzieje się na ekranie. A na ekranie dzieje się wiele.
Po pierwsze, początek to swoista psychodelia znana z kina Jeunet'a. Baaaardzo oryginalny sposób narracji. Villeneuve snuje tę historię w formie opowieści, baśni. Masa symboliki i odniesień do późniejszych zdarzeń. Im dalej kroczymy losami bohaterki, tym bardziej Denis robi nam w głowie mętlik, to dramatem, to kryminałem, to tragedią, by na koniec przejść do cudownych scen romantycznych. Na szczęście nie ma w nich nic z cukierkowej pulpy, jest cudownie realnie.
Villenueve nie tylko bawi się narracją, ale i formą. Film przenika się pomiędzy kinem Jeunet'a - trochę baśniowym, wyimaginowanym, sennym. A kinem Gaspara Noe - mocny realizm, brudy życia, ból egzystencjalny i poczucie winy. Bohaterka jest mocno naznaczona przez winę. W ciągu kilku godzin przechodzi przez traumatyczne historie. Villeneuve idzie jednak dalej. W tej kupie, w tych ściekach i rynsztoku ludzkiego życia znajduje sens, by się odbić od dna i wstać i iść dalej. Ten sens jest banalny, ale jedyny, skuteczny... miłość. Bardzo spodobała mi się niesamowita odwaga bohaterki, by pójść za głosem serca. Ten instynkt, to coś, ta iskra, którą poczuła, a potem wykorzystanie szansy, która nigdy się może więcej nie powtórzyć.
Film mocno wkuł mi się w pamięć nie tylko swoją niebanalnie opowiedzianą historią i wielce oryginalną formą jej przekazania, ale także kadrami, nietuzinkowym montażem, a przede wszystkim muzyką. Od klasyki, po francuskie pieśni miłosne od Aznavour'a, surowy i chropowaty monolog Waitsa oraz cudownie optymistyczny "Good Morning Starshine". Ten totalnie zakręcony mix ma jednak w filmie sens. Odnosi się do stanów, przeżyć wewnętrznych bohaterów. Jest drugim tłem filmu. Nową formą języka, którym Villeneuve snuje swoją bajkę.
Kto więc lubi odrobinę surrealizmu w kinie, filmy Jeunet'a lub Noe, mocno niebanalne historie, bardzo oryginalnie opowiadane, wręcz hipnotyzujące, to z pewnością będzie to film dla niego. Może początek trochę nuży. Może jest kilka zbędnych dłużyzn, ale warto przeczekać, bowiem historia sama fantastycznie się rozkręca. Powoli, powoli każdy krok w życiu ma sens i znaczenie, by ku końcowi odegrał swoje finale.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))