Lubię takie niespodzianki. Wpadłam na ten film zupełnie z przypadku. Odpaliłam moje dyskowe koło fortuny i stanęło na ELEKTRYCZNYCH DZIECIACH. Intrygująca fabuła i jakże piękne zaskoczenie.
Film może wydawać się z lekka poryty. Oto 15-latka, mormonka, odsłuchuję kasetę z piosenką rockową i odkrywa, że jest w ciąży. Przekonana o swym niepokalanym poczęciu postanawia odszukać mężczyznę śpiewającego ów rockową piosenkę z kasety, którego uważa za ojca jej dziecka. Jakież zdziwienie, gdy w końcu go odnajdzie.
Obraz wydaje się totalnie absurdalny. Jednak reżyserka powoli wyprowadza nas z absurdów pokazaując sens opowieści. Przechodząc przez kolejne kadry nie mogłam się oprzeć porównaniu do innego świetnego filmu MARTHA MARCY MAY MARLENE. O ile tamten traktował o paradoksach sekciarstwa, o tyle ELEKTRYCZNE DZIECI pokazuje nam świat odłamu Kościoła, który z sektą nie ma nic wspólnego. Przyznać trzeba jednak jedno, że zobrazowany sposób ich funkcjonowania jest mocno radykalny.
Podobnie jak w wymienionym MARTHA MARCY MAY MARLENE Rebecca Thomas pokazuje powolny proces przechodzenia z indoktrynacji do samoświadomości. Bohaterka początkowo mocno naznaczona wiarą, otoczeniem, rodziną i życiem w głębokiej wierze i posłuszeństwie powoli zaczyna odkrywać karty innego życia. Życia w świecie kolorowym. Bez systemu nakazowego. Pełnego świateł i elektryczności, hałasu, tętniącego życia. Podróż bohaterki do Las Vegas w poszukiwaniu ojca dziecka jest jak kolejny chrzest, który przechodzi. Tym razem o wiele bardziej świadomy i dojrzały.
Można głębiej pochylić się nad fabułą i uznać ją za krytykę religii i kościoła mormonów. Ślepa wiara i posłuszeństwo. Przesadna wielodzietność. Wielożeństwo. Życie w prostocie. Aranżowane małżeństwa. Czy ultra konserwatyzm. W odróżnieniu jednak do MARTHA MARCY MAY MARLENE życie mormonów nie jest przymusowe. Nikt tu nie składa przysięgi na śmierć i życie. Drzwi stoją otworem. I jak przez nie wejdziesz, tak też nimi wyjdziesz. Mimo ciąży bohaterki nikt nie stygmatyzuje. Jest to oczywiście problem. Ale nie doszukuje się tu znamion tragedii, raczej szuka rozwiązania. Nikt nikogo nie terroryzuje i nie zmusza do rzeczy wbrew czyjejś woli. Mimo to skrajność obrazu może w nas budzić kontrowersje. Przyglądając się z boku tak przedstawionej zamkniętej społeczności, jej enklawy, jest podejścia do wychowania i życia w rodzinie trudno się nie skrzywić. Ci ludzie jednak tak wybrali i należy to uszanować, czy nam się to podoba, czy nie. Z drugiej strony, dzięki takiej różnorodności możemy cieszyć oko historiami i filmami, które są fajnie zrealizowane i przekazują nam coś więcej, niż tylko kolorowe obrazki.
To bardzo subtelny film. Trąci oczywiście absurdem, ale to tylko przykrywka do głębszego problemu, który autorka skrzętnie ukrywa pod długimi mormońskimi kiecami. Film dzięki temu jest nieco oniryczny i ma masę symboliki, która umiejętnie odczytana nadaje sens tej dość specyficznej historii. Piękne obrazy i cudowne zdjęcia oraz rewelacyjne kreacje Julia Garner oraz Rory Culkin. Pozostaje mi więc polecić ten film. Z pewnością jest oryginalny i nieprzeciętny i zdecydowanie odstaje w całym tym natłoku miałkich produkcji o niczym.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))