Strony

poniedziałek, 4 listopada 2013

PRINCE AVALANCHE




To przede wszystkim męski film. Tak jak GERRY Van Sant'a, czy SCENIC ROUTE braci Goetz. W tych filmach dominuje dialog. Dialog między dwójką facetów. Opuszczone scenerio. Głusza. I wszystkie blaski i cienie życia, które przez usta się przewijają, a które mogą zbliżyć do siebie lub odrzucić. Może nie jest to oryginalny obraz. Powstał na podstawie islandzkiego pierwowzoru A ANNAN VEG z 2011r. Wprawdzie nie widziałam tego filmu, ale myślę że nie jest to powód do zmartwień. Dziwi bowiem, że z rąk znanego z durnowatych komedii reżysera, wychodzi tak mądry i emocjonalny film. tym obrazem wraca do korzeni. Do intrygujących projektów, które zdążył spłodzić zanim puścił w eter PINEAPPLE EXPRESS, THE SITTER, czy YOUR HIGHNESS. I tę poważną stronę Green'a bardzo lubię.



Konstrukcja filmu jest najprostsza z możliwych. Dwójka mężczyzn - Alvin i Lance buszują w zniszczonych pożogą lasach Teksasu malując pasy na wiejskich drogach. Sypiają w namiocie, żywią się czym bóg da. I tylko weekend jest dla nich powrotem do rzeczywistości. Alvin to dojrzały mężczyzna, który chcąc budować lepszy związek z siostrą Lance'a, pragnie poznać siebie i swoje pragnienia. Lance to jego przeciwieństwo. Burza hormonów, trochę nieokrzesany i mniej inteligentny. Co połączy tę dwójkę ? Problemy. Ich wspólne rozmowy o związkach, życiu, samotności, to swoista autorefleksja i przybliżenie siebie sobie. Alvin w słowach Lance dostrzega paralizator, który skutecznie go unieruchamiał w związkach z kobietami. Zabrnął w ślepy zaułek i przez czysty przypadek młodzieńcza wybuchowa natura ma go z niego wyciągnąć. Lance natomiast poszukuje wzoru ojca. Mądrości, rady, wsparcia. Gdy poważny problem spada na jego głowę, pierwszą myślą byłaby ucieczka. I tu zjawia się Alvin, którego doświadczenie równoważy stan paniki, w której znalazł się Lance.


To bardzo poetycki obraz. Spalone pożarem kikuty drzew, domostwa wypalone do fasad i ludzie błąkający się po nich w poszukiwaniu śladu własnego istnienia. Jak grzebanie w popiołach. Green poprzez konfrontację bohaterów z otoczeniem próbuje nam powiedzieć, że nawet na zgliszczach można wybudować pałac. Że nie wszystek zmarnowane, jeśli istnieje w nas chęć i wola przetrwania. Życie, jak przyroda nie znosi stagnacji. I mimo naszych mikro problemów, Ziemia wciąż wykonuje swoje 12-sto miesięczne okrążenie wokół Słońca. A pory roku przechodzą niezmiennie jedna w drugą. A nasze własne trzęsienia ziemi, gradobicia i nuklearne wojny pozostają nasze. Wyłącznie nasze.



Rewelacyjny duet Rudd - Hirsh. Cudownie patrzyło się na obu panów, którzy trochę ślamazarnie, trochę po omacku poszukują swojej drogi życia. Sporo w ich dialogach humoru. To nie ten typ zabawności z komedii Green'a, które znamy. Inteligentna wymiana zdań i rewelacyjna muzyka EXPLOSIONS IN THE SKY, która jest tłem dla bajkowych zdjęć Tim'a Orr (PRZYJACIEL DO KOŃCA ŚWIATA, STUCK IN LOVE). Dałam się kupić Green'owi, praktycznie za bezcen :-)
A tak na marginesie zupełnym... faceci potrafią się rewelacyjnie kłócić i godzić... baby pewnie by sobie kłaki zdążyły powyrywać z fochem na śmierć, a tu panowie sobie wyrzygali, potem rękoczyny, a na końcu przytulańsko, aż miło ;-)
Moja ocena: 8/10

2 komentarze:

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))