Strony

sobota, 21 grudnia 2013

FRUITVALE STATION




Jest to jeden z tych filmów, które nie intrygują fabułą, obsadą, czy kontrowersją wokół siebie, ale ilością przyznanych nagród, czy nominacji. Temat nie szczególnie mi leżał. Chyba dość mam tematyki uciemiężonej ludności afroamerykańskiej, która nawet na bezrobociu wozi się takimi furami, co u nas wyższa klasa średnia. Nie mówiąc o lekkim przesadyzmie z tych filmów płynącym. Przekoloryzowanie jest tu przecież na porządku dziennym. Tematyka nietolerancji i rasizmu ma bowiem wstrząsnąć i wzburzyć, a nie ułożyć do snu. I już miałam wcisnąć ad kosz FRUITVALE STATION, bo i reżyser mało znany i obsada mało przekonywująca i znowuż tematyka traktująca o biednych czarnych, którym biali biją prosto w oczy, niczym grad poziomy. Jednak, gdy spojrzałam sobie na stronę z odznaczeniami, pomyślałam, że takiej piersi obklejonej medalami nawet Breżniew podczas defilady lipcowej nie miał. No i się złamałam.



Jakie więc wrażenia ? Warto było ? 
Warto było, bez dwóch zdań, choć taką tematykę, w tak emocjonalnym opakowaniu mógł nakręcić wyłącznie czarny. Akcja to swoista retrospekcja zdarzeń widziana z punktu widzenia poszkodowanego, który pewnej sylwestrowej nocy zostaje zatrzymany wraz kolegami na tytułowej stacji z powodu wszczęcia rozróby w metrze i postrzelony. Jak się później okazało, śmiertelnie. Oczywiście zatrzymani i postrzelony to społeczność afroamerykańska, a policjanci to biali. Kontrowersji, więc szukać daleko nie trzeba. Samo zajście było nagrywane telefonami przez wielu świadków, które potem stało się dowodem w sprawie i powodem wielu zamieszek. Tego jednak film już nie relacjonuje. Reżyser skupia się wyłącznie na kilku dniach przed wypadkiem, a nacisk kładzie na przedstawienie bohatera. Kim był, co robił, jakim był człowiekiem.



Trudno ocenić jednoznacznie bohatera Oscar Grant 'a, który zmarł tamtej feralnej sylwestrowej nocy. Obraz z mojego punktu widzenia wydaje się mocno przesłodzony. Kamera jest mocno subiektywna, a bohater wydaje się być z lekka świętym. To przykład kolesia, który posiada na swym karku dość niechlubną przeszłość. Mieszka w LA, dostaje wyrok, najprawdopodobniej za handel narkotykami. Odsiaduje w więzieniu San Quentin, a tam byle leszcz nie trafia. Gdy z niego wychodzi, przechodzi mega transformację. Oskar bowiem nie chce już być kryminalistą, chce normalnego życia przy swojej kobiecie, którą zwykle zdradzał i o której nie myślał, gdy handlował dragami. Oskar chce nadrobić krzywdy wyrządzone matce wobec której miał do tej pory wyłącznie roszczenia. No i najważniejsze, 22-letni Oskar chce być mega fajnym ojcem, modelowym wręcz, dla swej ukochanej kilkuletniej córki.



Oskar w kamerze staje się tak zajebistym kolesiem, że sama przygarnęłabym go pod swój dach. Nagle z chama przeistacza się w życzliwego człowieka i kochającego męża i syna. Obraz jaki nam autor namalował to jeden wielki tęczowy rzyg. Postać Oskara nabiera bowiem z lekka karykaturalnego rysu, staje się przesadna, a przy tym trudna do przyjęcia. Ciężko mi uwierzyć w tak szybką i radykalną transformację bohatera. Ale przyjmijmy, że autor mówi prawdę, że nie koloryzuje i Oskar to nasz mały przykład na wyjście z życiowej otchłani i mroków. I gdyby nie pogląd większości amerykańskich policjantów, że przeciętny czarnoskóry Amerykanin to albo alfons, albo złodziej, albo diler, nasz fajny Oskar żyłby do dzisiaj. Można więc zarzucić autorowi zastosowanie pewnego rodzaju schematu, zwłaszcza, że klasycznie winnymi prześladowań, czepialstwa i brutalności są wyłącznie biali. Jeśli jednak oddamy filmowi należny szacunek, w końcu to fakty, przynajmniej w części nakręconej telefonem komórkowym, to trudno nie podążyć za autorem.



I takim to sposobem, odrzucając schematy, klisze, populizm, przekoloryzowanie i wyolbrzymienia film staje się emocjonującym studium przypadku. Coogler znakomicie oddał emocje związane z zajściem na stacji. Rewelacyjnie gra również emocjami widza malując postać Oskara. Powoli bowiem rysuje nam osobę biednego chłopca, który chce przecież wyłącznie dobrze, a świat staje mu ością w gardle. Nie sposób nie stanąć po stronie bohatera, będąc tak charakteryzowanym. Ja kompletnie się poddałam. W końcówce nawet łzy rzęsiste popłynęły. To naprawdę fantastycznie skonstruowany emocjonalny walec, który przetoczy się po twoim ciele, nawet jeśli masz masę związanych z nim wątpliwości i uwag. Coogler doskonale gra kamerą i jeszcze lepiej buduje postać. Cały czas coś się na ekranie dzieje. Montaż przy tym jest rewelacyjny. Coogler przenosi nas z miejsca na miejsce nie nudząc. A nie trudno o znużenie w filmach, w  którym linią przewodnią jest wyłącznie jeden bohater i jego los, który jest nam z góry znany. Mnie wciągnęło, może nie pod kątem treści, ale dramatyzmu. I nie dziwię się już zupełnie ilości odznaczeń na piersi FRUITVALE STATION. Z tak poczytnym tematem, który jest jak woda na młyn określonych środowisk. Z tak wielkim przekazem emocjonalnym i rewelacyjnie zbudowaną akcją oraz dramatyzmem, nie sposób się filmowi oprzeć. Polecam, nawet jeśli ilość słodyczy, którą oblepiony został Oskar boleśnie zemdli.
Moja ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))