Strony

niedziela, 29 grudnia 2013

HOW I LIVE NOW




Zdziwiłam się, że taka tematyka wyszła spod rąk 'a. Film o grupie młodych dzieciaków, których idylla dzieciństwa zostaje przerwana wojną. Ciekawym pomysłem jest uwspółcześnienie, odniesienie tej historii do czasów teraźniejszych. Niewiele dowiadujemy się o źródle konfliktu i jego przyczynach. Jednak klimat post-apo jest wręcz namacalny. I to chyba najmocniejszy punkt tego obrazu. Klimat z filmów dystopicznych z elementami fabuły znanej z obrazów powstałych na podstawie prozy McCarthy'go.


Już na początku czułam podskórnie, że coś będzie nie tak. Wojna, przetrwanie i miłość nastolatków. Nie, tego moje synapsy nie są w stanie przetworzyć. Wszystko byłoby ok, gdyby nie migdalenie się dwójki bohaterów, westchnięcia i motylki, gdy wokół śmierć, bród, nędza i koszmar wojny. Nie kupuję, kompletnie. Nie sądzę, by w chwili zagrożenia, utraty życia jedyną myślą w mojej głowie były igraszki z chłopcem na sianie, którego znam od 2 tygodni, albo krócej. No kaman... 
Nie jestem targetem takich historii, jestem na to autentycznie za stara :-)



Co mnie ujęło, to piękne zdjęcia. Obrazy natury, zabawy dzieci na tle zieleni, lasy, łączki, źródełka. W chwili, w której promień słońca jest towarem deficytowym tak cudne zdjęcia cieszą moje oko. Jestem ich po prostu głodna. Drugim atutem jest pomysł. Gdyby wyrzucić całe to romansidło, film byłby mega fajnym surwiwalem. Nie twierdzę, że miłość w fabule powinna zostać potraktowana klawiszem "delete". Nie, absolutnie. Ale na boga, nie budujmy na niej całego schematu i motoru akcji. Toż to ściema, jakich mało. Muszę jednak oddać szacunek oryginalności scenariusza, choć podobno, powstał na podstawie powieści. Jakby nie patrzeć, jest to dość ciekawe uchwycenie koszmaru wojny i uzmysłowienie jej współczesnemu widzowi przenosząc fabułę do czasów teraźniejszych. A akcję oddając w ręce młodych, niedoświadczonych, nieskażonych jeszcze życiem ludzi. Co mnie boli, to fakt, że nie jest to historia pouczająca, niosąca jakiś przekaz. To bardziej wysublimowany Tłajlajt w wersji okupacyjnej. Przykro mi, że tak ten film porównuję, ale przez cały seans nie mogłam odgonić od siebie tej myśli.


Nie miałam wielkich nadziei na ten film i powiem szczerze, nie spodziewałam się też po nim absolutnie niczego. Choć gdzieś tam w głowie tliła się nadzieja na naprawdę dobre kino od autora Czekajac na Joe (2003), Ostatni król Szkocji (2006), czy Stan gry (2009). No nie udało się. Powodem z pewnością nie jest marna realizacja, bo ta jest świetna. Choć efektów praktycznie nie ma. Świat otoczony wojną jest równie słabo scenograficznie potraktowany. A większość akcji przeniesiono w scenerię lasów. Ścieżka dźwiękowa była bardzo fajna. Bardzo dobrze, jak na swój wiek, zagrała . Intrygujący pomysł na fabułę, tylko te miłosne cuda wianki... Cóż, powtórzę się raz jeszcze, nie jestem targetem tego typu filmów, zdecydowanie.
Moja ocena: 6/10 (w tym +1 za zdjęcia)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))