Gonzalo López-Gallego lubuje się w kinie mrocznym i niepokojącym. I choć jego El rey de la montaña (2007) mocno mnie zniechęcił do kontynuowania przygody z jego filmami, w tym przypadku zaważyła fabuła. Nie ukrywam, że zaintrygowała mnie wystarczająco mocno, by po ten film sięgnąć.
Film z pewnością spodoba się tym, którzy lubują się w kinie apokaliptycznym, czy dystopijnym, a taki tytuł jak 28 dni pózniej (2002) jest święty i nieskalany. Trudno opowiadać o tym filmie nie spoilerując, więc może skupię się na bazie i na moich wrażeniach nie przechodząc w zbytnie szczegóły, bo to co najfajniejsze w tym filmie ukryto na końcu.
I tak, główny bohater budzi się w rowie pełnym martwych ciał. Kiedy wydostaje się odkrywa, że nie jest jedynym ocalałym. Wraz z resztą członków grupy powoli poznają miejsce, w którym się znaleźli oraz pobudzają pamięć, którą stracili. Każdy z nich bowiem nie ma pojęcia o swojej tożsamości, kim jest, skąd i jakie wiążą ich wzajemne relacje. To właśnie odkrywanie siebie z jednej strony będzie powodem wielu niesnasek i podejrzliwości, z drugiej motorem do odkrycia prawdy, która zmieni ich dotychczasowe postrzeganie świata.
To co mi się podobało w tym filmie to z pewnością zakończenie. Aż ciśnie się na usta, że też Lopez-Gallego nie zaczął snuć tej historii od jej końca. Brzmi paradoksalnie, ale z pewnością, ci którzy obejrzą ten film zrozumieją. Samo "clue" filmu w głównej mierze polega na wzajemnym obwąchiwaniu się bohaterów. Snuciu przeróżnych alternatywnych historii, które spowodowały, że znaleźli się w tak pogmatwanej sytuacji. To przede wszystkim sposób na znalezienie odpowiedzi i próba walki z postępującym obłędem.
Sporym minusem jest scenariusz. Nie powiem, żeby ta historia mnie jakoś poraziła oryginalnością. Charakterystyki postaci, jakby w ogóle nie było, a sami bohaterowie wydają się być mdli, aż do przesady. Tak po prostu ich skonstruowano. Nikt się nie wybija ponad przeciętną, nikt niczym nie wyróżnia. Jednak najbardziej zirytowało mnie zakończenie, po całym ponad godzinnym bieganiu po lesie, wisienkę na torcie faktycznie zostawiono na koniec, ale jak się ma taki koniec to się chce jeszcze więcej, zamiast oglądać napisy końcowe. Oby reżyser pokusił się o kontynuację, bo jest to pomysł na świetny film. Może ten minus wyda się czepialstwem z mojej strony, ale autentycznie po tym zakończeniu moja ciekawość wystrzeliła jak rakieta w kosmos.
Nie jestem jakoś szczególnie zachwycona tym obrazem. Owszem, oglądało się go lekko, z ciekawością. W pewnym momencie wkradła się jednak monotonia, by na zakończeniu palnąć z dwururki. Film jest z lekka nierówny, ale ta tajemniczość, która wisi w powietrzu jest motorem napędowym historii. I tak dobrze, że nie odkryto kart w połowie filmu.
I mimo moich głębokich obaw, co do tego seansu, nie żałuję. Jest to jeden z tych niskobudżetowych horrorków, które zaskakują i udowadniają, że nie trzeba mieć milionów na super aktorów i jeszcze większego wora z kasą na efekty. WORLD WAR Z udowodnił, jak za miliony można zrobić pseudo horror dla dzieci. Lopez-Gallego może nie miał dostępu do wyszukanych efektów, ale położył nacisk na zaskoczenie. I to zaskoczenie w końcówce, choć przeczucia w głowie się kłębiły, to największy atutu tego filmu.
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))