Jan Ole Gerster jak na debiut reżyserski zaprezentował całkiem przyzwoity obraz. Moda na kino czarno-białe trwa. A inspiracje kinem Woody Allena były niesamowicie odczuwalne. Różnica w tym, że obrazowi Niemca brakuje ironiczno-cynicznego tonu Allena. OH, BOY! to zdecydowanie gorzka piguła, która zgrabną kreską kreśli obraz współczesnego dwudziestolatka.
Gerster pokazuje nam 24 godziny z życia Niko. To najbardziej pechowe godziny jego życia. Rozstaje się z dziewczyną, nachodzi go sąsiad-natręt, bankomat wciąga kartę, a ojciec kładzie stanowcze "schluss" na niekończące się źródło mamony. Chłopak przechodzi jeden z tych typowych dni, w których lepiej nie wstawać z łóżka, bo można śmiertelnie potknąć się o leżącego papucia. Jak to mówią "nie chwal dnia przed zachodem słońca" i tak do białego rana życie bohaterowi daje dobitnie znać o sobie.
Przeglądając ten krótki żywot młodego Niko stwierdzam, że daleko mi do pokolenia filmowych 20-sto latków. Jedyną cechą wspólną jaką znajduję to trudność w obraniu drogi życiowej, gdy ma się 18 lat i wątpliwości z tym związane, gdy ma się dwadzieścia parę. Niestety różnic jest zdecydowanie więcej. Jestem z pokolenia, które radzić musiało sobie własną inteligencją lub cwaniactwem, co jedno nie wyklucza drugiego. Rodzice nie ładowali kasy pod pazuchę za słodkie nieróbstwo, a i rzeczywistość wokół była zdecydowanie bardziej szara, niż kolorowa. Życie Niko wbrew pozorom nie jest szare. Ma wszystko to, o czym moje pokolenie mogło sobie pomarzyć. Ojca z niebotyczną kasą i kompletny brak obowiązków. Niko nawet się uczyć nie musi. Bo po co, jak nie wie czy chce się uczyć, czego chce się uczyć i czy w ogóle czegoś chce. Bohater bardzo mi przypominał Frances Ha, choć jest zdecydowanie bardziej sympatyczny. Jego zagubienie łączy się z pewnego rodzaju nostalgią, czego Frances brakowało. Jednak oboje charakteryzuje absolutny brak zdecydowania, zagubienie, czy emocjonalne roztrzęsienie. Banalnie można stwierdzić, że bohaterowi się w dupie poprzewracało z dobrobytu. A poważnie... Niko utknął w pewnym punkcie swego życia, w którym przychodzi czas na obranie życiowego celu i konsekwentne do niego dążenie, nawet gdy po drodze kłody same kładą się pod nogi.
Nie jestem jakoś szczególnie zachwycona tym filmem. Bardzo fajnie, wręcz teledyskowo uchwycono życie ulic Berlina. Naprawdę dobre dialogi i kilka zabawnych scen. Jednak najmądrzejsza scena tego filmu to rozmowa chłopaka ze starcem w samej końcówce. W tym momencie widać te różnice pokoleniowe, które lakonicznie próbowałam wskazać powyżej. Każda generacja rządzi się swoimi prawami i jest to nieuchronne. Podglądając wczoraj Niko stwierdzam, że chyba jednak trochę mu tego zblazowania zazdroszczę. Nie ma większego luksusu psychicznego, niż "nie musieć". I gdzieś tam po drodze dostrzegam, że rośnie nam pokolenie ludzi, którzy nie chcą brać udziału w wyścigu szczurów i w całym tym efektywnym cyrku. Pokolenie dla którego praca ma być wyłącznie środkiem, nie celem, do spełnienia swoich poza zawodowych pasji, czy marzeń.
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))