Powiem szczerze, że na samą myśl o nowym filmie braci [sic!] Wachowskich nie chce mi się pisać. Bo i w sumie, o czym tu pisać. Ot, smętny, inter galaktyczny łyżwiarz zapała uczuciem do królowej sedesów. A wszystko w otoczce rozbuchanego do granic możliwości CGI i opowieści fantasy godnej "Niekończącej się opowieści", choć jeśli o mnie chodzi, takie porównanie byłoby potwarzą dla tego filmu.
Zmęczenie produkcjami Wachowskich odczułam już po "Atlasie Chmur", choć sam film nawet mi się podobał. Poruszanie się w filozoficznym nieładzie, przemycanie górnolotnych, metafizycznych treści osnutych płytką fabułą przypomina mi ostatnie filmy Blomkampa, eposy Malicka, czy porażkę Nolana "Interstellar". Balansowanie pomiędzy powagą, a rozrywką dla mas zawsze trąci banałem i idiotyzmem. Pretensjonalność zabija ten film, ale nie jest jedyny gwóźdź do trumny. Szału nie robi również obsada. Za karygodny błąd uważam obsadzenie w rolach głównych duetu Tatum - Kunis. Oboje nie pozostawili złudzeń, co do swego talentu dramatycznego. Odgrywanie roli z tym samym durnowatym wyrazem twarzy wyszło im bezbłędnie.
Wachowscy po raz kolejny sporo zaczerpnęli z historii kina. Znajdziemy tu wiele naleciałości zwłaszcza z filmu Terry Gilliama "Brazil", ale też czuć atmosferę filmów duetu Caro-Jeunet, czy "Blade Runner'a". Jakby nie patrzeć JUPITER: INTRONIZACJA to kolejny wydumany projekt, który przejdzie bez echa w mojej filmowej pamięci, a wręcz będzie omijany wielkim łukiem. Nigdy nie przekonywały mnie miłosne bajeczki, w których przemyca się metafizyczne dylematy. CGI, które teoretycznie miało ten film wznosić na wyżyny, nie robi kompletnie żadnego wrażenia. Elfie uszy, jaszczury i słonio-ludzie wyglądają równie idiotycznie, co sam film.
Moja ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))