Przecieram oczy ze zdumienia i nadal nie wierzę, że ten tytuł wyszedł spod rąk Luc'a Besson. Po serii reżyserskich porażek z ostatnich lat jest to albo niezwykła metamorfoza autora, albo brak pomysłu na dalszą karierę.
Film opowiada, dość skrótowo, życie laureatki pokojowej nagrody nobla Aung San Suu Kyi. Z pewnością na większą uwagę zasługuje relacja między Aung, a jej mężem. Nadal nie mogę pojąć tego pełnego oddania ojczyźnie, ponad śmierć najbliższej osoby. Egoizm, czy poświęcenie ? Jest to dla mnie dość niejednoznaczna i mocno kontrowersyjna relacja, zwłaszcza jeśli między tych dwojga wpleciemy jeszcze dzieci.
Sam film....powiem szczerze, flaki z olejem. Makabrycznie długi i niesamowicie nużący. Wymęczył mnie nieziemsko. Przyczyną nie była fabuła. Wiele jest kontrowersji wokół osoby głównej bohaterki, ale z pewnością należy jej się szacunek i podziw. Czy Luc Besson oddał to w swoim filmie ? Myślę, że tak. Ale czy sposób w jaki to uczynił porwał mnie z kolan, to niestety, ale nie. I to NIE przez duże litery. Jedyne co rzuca w oczy, to piękne zdjęcia i powrót muzy Eric'a Serry, którego tak pokochałam za LE GRAND BLEU. Cała reszta usypia, jak końska dawka Hydroksyzyny.
Moja ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))