Strony

poniedziałek, 4 czerwca 2012

W.E.

Mając na uwadze doświadczenie Madonny na polu reżyserskim (żadne) oraz reputację aktorską (masakryczną) muszę przyznać, że jej film nie jest wcale taki zły. Powiem szczerze, podeszłam do tego tytułu z nastawieniem, że nie można upaść niżej od ostatniego dzieła topowego szkieletora holyłudu, czyli Angielina'y Jolie. I faktycznie nie można. To co zrobiła Jolie w In the Land of Blood and Honey nadaje się wyłącznie na śmietnik. I to najłagodniej rzecz ujmując.
Historia opowiada o tragicznej miłości króla Anglii Edwarda VIII i jego amerykańskiej partnerki Wallis Simpson. Ten niestosowny mezalians władcy imperium i rozwódki szybko doprowadził do abdykacji i odrzucenia przez rodzinę królewską. Równorzędnie prowadzony sposób narracji przenosi nas do współczesnego Nowego Jorku i tu poznajemy młodą, zależną od męża kobietę, której pragnienia nie współgrają z wyobrażeniami o związku jej męża. Co również prowadzi do nieuchronnej tragedii.
Drażnią dwie rzeczy, brak kunsztu reżyserskiego Madonny, który wyłapie każda osoba i to bez nadmiernej znajomości kina oraz wściekła, stylizowana na klasyczną muzyka. Historia jest momentami banalna, a sposób jej przedstawienia przypomina teledyski autorki. Z pewnością broni całości równoległa narracja (pomysł żywcem zerżnięty choćby z genialnego Godziny). Widz jest ciekawy co dzieje się w życiu obu par i jaki ma to wpływ na związek. I niezmiernie miło oglądało się subtelną  Abbie Cornish.
Myślę, że lepiej dla nas wszystkich byłoby, gdyby Madonna wiedziała, kiedy z twarzą zejść ze sceny. A ten czas zbliża się już nieubłaganie. Liczę, więc po cichu, że ten tytuł będzie jej pierwszym i ostatnim dziełem. W każdym bądź razie świat na braku jej kolejnych filmowych projektów nic nie straci.
Moja ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))