Mając na uwadze doświadczenie Madonny na polu reżyserskim (żadne) oraz reputację aktorską (masakryczną) muszę przyznać, że jej film nie jest wcale taki zły. Powiem szczerze, podeszłam do tego tytułu z nastawieniem, że nie można upaść niżej od ostatniego dzieła topowego szkieletora holyłudu, czyli Angielina'y Jolie. I faktycznie nie można. To co zrobiła Jolie w
In the Land of Blood and Honey nadaje się wyłącznie na śmietnik. I to najłagodniej rzecz ujmując.
Historia opowiada o tragicznej miłości króla Anglii Edwarda VIII i jego amerykańskiej partnerki Wallis Simpson. Ten niestosowny mezalians władcy imperium i rozwódki szybko doprowadził do abdykacji i odrzucenia przez rodzinę królewską. Równorzędnie prowadzony sposób narracji przenosi nas do współczesnego Nowego Jorku i tu poznajemy młodą, zależną od męża kobietę, której pragnienia nie współgrają z wyobrażeniami o związku jej męża. Co również prowadzi do nieuchronnej tragedii.
Drażnią dwie rzeczy, brak kunsztu reżyserskiego Madonny, który wyłapie każda osoba i to bez nadmiernej znajomości kina oraz wściekła, stylizowana na klasyczną muzyka. Historia jest momentami banalna, a sposób jej przedstawienia przypomina teledyski autorki. Z pewnością broni całości równoległa narracja (pomysł żywcem zerżnięty choćby z genialnego
Godziny). Widz jest ciekawy co dzieje się w życiu obu par i jaki ma to wpływ na związek. I niezmiernie miło oglądało się subtelną Abbie Cornish.
Myślę, że lepiej dla nas wszystkich byłoby, gdyby Madonna wiedziała, kiedy z twarzą zejść ze sceny. A ten czas zbliża się już nieubłaganie. Liczę, więc po cichu, że ten tytuł będzie jej pierwszym i ostatnim dziełem. W każdym bądź razie świat na braku jej kolejnych filmowych projektów nic nie straci.
Moja ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))