Strony

sobota, 10 sierpnia 2013

LOVELACE




I jak zwykle temat filmu przerósł sam film. Jak to fajnie i zgrabnie nadmuchuje się balon tekstami o seksie. A film to małżeński dramat z podtekstem seksualnym. Nic więcej. Jeśli ktoś liczy na lekcję połykania penisa w całości łącznie z dodatkami lub ewentualnie z utęsknieniem czeka, aż Amanda rozbierze się przed kamerą do rosołu, to przykro mi bardzo, nic z tych rzeczy. Jest poprawnie politycznie, po katolicku i z małą dozą emancypacji.



Obraz jest naprawdę przeciętny. Poziom budują z pewnością zdjęcia i świetnie utrzymana konwencja filmów z lat 70-tych. Natomiast obniża go fabuła.
Dzieli się ona na dwie części. W pierwszej poznajemy Lindę, jako młodą dziewczynę, 21 - letnią i już po przejściach. Poznaje starszego kolesia, zakochuje się i chop - ślub. W drugiej części poznajemy jej dramat od kuchni. Jak to mąż ją pierze po pysku i zmusza do prostytucji. Jaki to z niego zwykły, chamski pimp. A Lindę traktuje, jak kurę przynoszącą złote jaja. Nakręca jej robotę w porn-biznesie, a jak się marszczy i strzela focha, to pach... z piąchy.
W sumie Linda znana jest wyłącznie z jednego filmu tzw. GŁĘBOKIEGO GARDŁA. Robi furorę. Mogłaby być nawet jej czasów. Środowisko pieje z zachwytu nad jej zdolnościami. Wróżą karierę. A ona... ona obarczona brutalnością i despotyzmem męża. Kategorycznością matki. I katolickim wychowaniem - buntuje się. Nie chce mieć kasy, sławy i słodkiego życia. Ma przy tym nawet wyrzuty sumienia. Chce być żoną i matką.
Strasznie to jałowe. Ale cóż zrobić... życie. Albo - prawda ekranu.



Pierwsza część filmu ukazuje nam drogę do kariery w pełni blasku fleszy i oklasków. Druga część to są kulisy i chyba one są najciekawsze. Nie da się jednak ukryć, że film bardziej przypomina mi produkcje HBO, niż holyłudzki kinowy produkcyjniak. Rewelacyjna obsada. Wprawdzie są krótkie wstawki, co niektórych np. Franco, jako Hugh Heffner, czy Stone - apodyktyczna mamusia Lovelace. Jednak aktorzy to najlepszy i najmocniejszy punkt filmu. Poza... no poza Amandą. 



Pal sześć tą moją niechęć do panny. Pal sześć, że wygląda jak dziewica orleańska, której jeszcze nikt nie przełożył przez kolano, bo boi się złowieszczych kłów między jej nogami. Pal sześć...
Ona nawet fizycznie nie jest podobna do Lovelace. Pierwotnie miały ją zagrać lub Malin Akerman . I te panie byłyby o niebo lepsze od Amandy. Dam sobie rękę uciąć. 
Dziewczyna po prostu jest wpisana w genialne rólki słodkich, zagubionych owieczek. Nie pasuje mi do Lindy jej wiecznie cielęcy wzrok. Jest ładniutka, śliczniutka i słodziutka. Nadaje się co najwyżej do ról księżniczek, zbłąkanych córuś tatusia, czy pannic szukających swego księcia z bajki. Miejcie na względzie, że prawdziwa Linda napisała kilka autobiografii, a w każdej z nich niewiele się trzyma "kupy". I nie była ona tak niewinna i słodka, jak ją Seyfried wykreowała. Ale czego nie robi się pod publiczkę.
A na marginesie. Bardzo dobra, choć niewielka rola Sharon Stone. Jesu, jak ona przypominała mi w swojej charakteryzacji i mimice boską  .



Także dwa ogromne atuty. Obsada i zdjęcia. Pięknie utrzymana konwencja filmów z lat 70-tych. W sporym stopniu osiągnięto poziom Boogie Nights (1997). Po prostu rewelacyjnie ogląda się każdy kadr. Scenografia, ścieżka dźwiękowa, czy nawet stroje i fryzury, wszystko to razem sprawia, że obraz pod względem stylistycznym jest kompletny. Jednak nie jest to punkt najważniejszy. Fabuła nie unosi, historia nie porywa. Powiem szczerze, że jest w taki sposób prowadzona, że nawet mi panny nie było szkoda. Nie było żalu, a w takich sytuacjach najczęściej bywa. No i ta nieszczęsna Amanda...
Mimo to film można śmiało pociągnąć. To jeden z tych tytułów, które oglądając wyparowują razem ze zniknięciem napisów końcowych. A i krzywdy nie robi.
Moja ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))