Ostatnio stwierdziłam, że najlepiej odpoczywam przy filmach. Więc sobotnie wymęczenie zrekompensowałam sobie maratonem filmowym. I pokrótce wrażenia z seansów, które opiszę w kolejności od najsłabszego do najlepszego filmu. I tak ...
R.I.P.D
To dziwny mezalians westernu, osadzonego w czasach współczesnych z ideą serii MEN IN BLACK. Dwójka agentów zza światów eliminuje złych umarlaków ze świata rzeczywistego. Problem pojawia się, gdy potworki spiskują i kombinują, by z ziemi zrobić cmentarzysko. A tak właściwie to problem tkwi jeszcze głębiej... ten film jest absolutnie zbędny i niepotrzebny. Świat filmowy świetnie poradziłby sobie bez tego cudaka.
W sumie film jeszcze ratowały przyzwoite dialogi, humorystyczne wstawki, czy pomysł ze zmienionym ID bohaterów, widocznym wyłącznie "żywym". A już bez
Jeff Bridges 'a obraz ten byłby nie do zniesienia.
Gówniane rozwiązanie fabuły niczym z INDIANY JONES. Posągi, złoto, ofiary - brakowało jeszcze zaginionej Arki. Do tego absolutnie słabo wykreowani złoczyńcy, czyli tzw. umarlaki. Już nie tylko pod kątem fabularnym, ale wizualnie zabrakło tu kompletnie oryginalności i pomysłu. Potwory z MEN IN BLACK wydają się przy tym rewelacyjne. I nie wspomnę już o wątku romantycznym zerżniętym z DUCHA ze Swayze'm.
No niestety, mimo kilku atutów obraz jest słaby. Może gdyby autorzy pokusili się o coś bardziej oryginalnego, niż tworzenie klisz i zrzynanie z innych blockbusterów, to może... może byłoby przyzwoicie. Choć w przypadku Reynolds'a to raczej nie ma co się rewelacji spodziewać.
Także nie polecam... chyba, że ktoś chce popatrzeć sobie na szalejącego w kowbojkach Bridges'a. Swoją drogą tym swoim południowym, kowbojskim bełkotem po TRUE GRIT nie robi już tak wielkiego wrażenia.
Moja ocena: 3/10
EMPIRE STATE
No poddałam się. Z dwóch powodów The Rock (trzeba pociągnąć do końca tę jego filmową passę) no i młoda Roberts, która też nie zasypuje w tym roku gruszek w popiele. Jestem jej ciekawa, choć póki co bez szczególnego zachwytu.
Dwayne goryl Johnson ma farta do historii opartych na faktach. Niedawno oglądany przeze mnie INFILTRATOR, czy PAIN AND GAIN, a teraz EMPIRE STATE. I w sumie sporo łączy PAIN AND GAIN z EMPIRE STATE. Już nie tylko za sprawą The Rock'a, ale przede wszystkich kryminalna fabuła i absolutnie skretyniali bohaterowie.
Johnson odgrywa rolę, którą potrafi najlepiej, czyli policjanta. Ściga kolesi, którzy napadli na dyspozyturę pieniędzy. Główny bohater (Liam Hemsworth) to chłopaczek, który pracuje w niej, jako ochroniarz. Pochodzi z biednej greckiej rodziny. Oczywiście rodzina jest w finansowym tarapatach. Chłopak też groszem nie śmierdzi. Do tego znajomi to kasiaci kryminaliści. Więc możliwość dostępu do łatwej kasy świerzbi i wierci dziury w mózgu. Razem ze swoim przygłupawym kolegą (Michael Angarano ) postanawiają zwinąć kasiorę z dyspozytury.
Film oglądałoby się naprawdę przyzwoicie, gdyby nie rażąca głupota bohaterów. O ile pomysł z wyrwaniem kasiory ma jakieś ręce i nogi, o tyle sposób myślenia zarówno głównego bohatera, jak i jego kolegi jest rażący i irytujący na maksa. Głupota wylewa się im porami. Naiwność i zerowy brak inteligencji idą w parze. Głupi i głupszy, jak słowo daję.
I nawet The Rock tak nie irytował. I klimat lat 80-tych nie poprawiał humoru. I przyzwoicie nakreślona fabuła. A bohaterowie... rozpacz, dno, muł i wodorosty.
Trzeba jednak przyznać, że jedynym aktorem, który świecił na ekranie był właśnie debil nad debilami Angarano. Już zaczęłam go nienawidzić, ale doszło w końcu do mnie, czemu chłop winny, że wziął taką rolę.
Także na własną odpowiedzialność, można pyknąć na niedzielne poobiedzie, ale bez szału, za to z masą irytacji ;-)
Moja ocena: 4/10
THE FROZEN GROUND
A to klasyczna historia o seryjnym mordercy. Akcja toczy się na Alasce i to jedyny oryginalny wtręt. Bohater też z charakterystycznego mordercom profilu się nie wybija. Przysłowiowy ojciec - dzieciom, co to muchom w dzieciństwie skrzydełka odrywał, a koty za ogon do zderzaków przywiązywał.
Historia wprawdzie na faktach, więc możemy spodziewać się lekkiego powiewu zimnego powietrza na karku. Nawet fabuła dość wzorowo odtworzona. Faktów nie przekoloryzowano zbyt mocno, więc jest dobrze.
Jest Cusack. Jest Cage. Obaj panowie grają przyzwoicie. I co tu dużo mówić. To naprawdę niezły film i tyle. To jedna z tych historii, którą lepiej oglądać, niż ją opisywać, bo jest tak przeciętna, że nie ma nawet o czym. Z pewnością wejdzie w kanon kolejnego filmidła o losach popierdoleńca roku. A jak na reżyserski debiut jest rzeczywiście nieźle.
Moja ocena: 6/10
NOW YOU SEE ME
Czy z taką wypasioną obsadą może być źle ? Nie da rady, no nie da. I zaczynam mieć z Louis Leterrier spory problem. Jak dla mnie to mocno nierówny reżyser. Tworzy albo słabiznę w postaci serii TRANSPORTER, czy CLASH THE TITANS. A następnie zadziwia naprawdę dobrymi filmami jak DANNY THE DOG, czy właśnie ten film.
Historia przypomina nieco przygody bohaterów serii OCEAN'S. Różnica taka, że bohaterowie to zawodowi iluzjoniści, a złodziejski proceder ma głęboko psychologiczne uzasadnienie. Jeśli do tego dodamy motyw zabierania bogatym i dawanie biednym, to kryminalna otoczka w którą wpadają główni bohaterowie staje się wybielona, jak po nadmiernym użyciu Domestosa.
Ale krótko... gwiazdorska obsada zagrała gwiazdorsko. Choć mnie podobał się głównie Woody, a wkurwiał sepleniący "człowiek bez karku" Eisenberg. Jego werbalne torpedowanie zawsze mnie irytowało, a brak szyi po prostu wizualnie odrzuca. Fajnie prowadzona intryga. Powoli odkrywano karty i smaczek zostawiono na sam koniec, tak jak powinno być. Do tego fajne dialogi. Było miło, sympatycznie i seans ten zaliczam do dobrych. Choć do poziomu ILUZJONISTY, czy PRESTIŻ jest jeszcze daleko. Mimo to polecam. Fajna rozrywka.
Moja ocena: 7/10
STORIES WE TELL
Od TAKE THIS WALTZ stałam się wielką fanką filmów Sarah Polley .
Ta kanadyjska reżyserka/aktorka swoim podejściem do tematów kobiecych przypomina mi australijskie kino spod znaku Jane Campion.
Kino kobiece jest traktowane mocno po macoszemu. I irytuje podejście, że kino babskie to albo romans albo melodramat z przewagą romansu. Problem bowiem nie tkwi w ilości kobiet za kamerą, ale umiejętności przekazywania kobiecych historii w sposób jasny, klarowny i życiowy bez zbędnej ckliwej otoczki. Niestety faceci nadal połowy z tych filmów nie zrozumieją. I to chyba największy dla nas - kobiet problem :-)
I ponownie Polley porusza temat związków i emocji, uczuć kobiety na przykładzie swojej własnej rodziny, a w szczególności losów zmarłej matki. Jedni mogą to uznać za pranie brudów, niepotrzebną wiwisekcję problemów rodzinnych, czy autorską psychoanalizę.
Ja w tym filmie widzę przede wszystkim kobiety. Ich tajemnice, pragnienia, radzenie sobie z trudami życia. Pogodzenie pracy z rolą matki i żony. Poświęcenia jakie z tego płynął. I marzenia... te wydawałoby się niedoścignione, a w zasięgu ręki. Jednak koszt ich jest tak wielki, że wymaga ofiar.
Polecam ten film wszystkim kobietom. Kobietom - żonom. Kobietom - matkom. Kobietom - singielkom. Wszystkim kobietom bez różnicy wieku, czy statusu. Pięknie opowiedziany dokument. Okiem kobiety. Ciepły, przejmujący i życiowy. Pełen rozterek, goryczy i jednocześnie wybaczenia. Nie wybarwia się losów bohaterów. Nie usprawiedliwia. Raczej szuka zrozumienia. A najwspanialsze jest to, że nawet mężczyźni potrafią przyznać się do błędów i zrozumieć w końcu, po latach i tragediach ... kobietę. Zawsze bowiem wychodzę z założenia, że lepiej późno, niż wcale.
Polecam!
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))