Strony

poniedziałek, 23 grudnia 2013

METALLICA: THROUGH THE NEVER




Z tą moją miłością do kapeli jest jak jazda na pstrym koniu. Od czasów Napstera mam wrażenie, że odeszli od muzyki w kierunku biznesu. A od czasów BLACK ALBUM nie wydali nic, coby nie powodowało wyłączenia adaptera po trzech utworach. Nie zmienia to jednak faktu, że Metallica to jeden z niewielu zespołów z mojej chlubnej przeszłości, które darzę ogromnym sentymentem. I strasznie intrygował mnie ten "film".



Ostatni raz na koncercie Metallica byłam jakieś circa about 20 lat temu. Szmat czasu. Lata obrażania, fukania, strzelania fochów i zachęcającego pokazywania faka członkom zespołu, a zwłaszcza Ulrich'owi. Jedno trzeba mu oddać. Jest nie tylko świetnym muzykiem, ma facet łeb do interesów i miłość ogromną do kapeli. Wydaje się być sercem i motorem napędowym przez te wszystkie lata wzlotów i upadków zespołu. Jednak patrząc na scenę i na to, co ci podstarzali już Panowie na niej wyczyniają, nie tylko nie widać upływającego czasu, ale i znużenia, czy jeszcze gorzej, rutyny. Film rewelacyjnie oddaje tę pasję i miłość do grania przed ludźmi. Ile razy przez te lata złoili i wytarli dziury na kawałkach z KILL 'EM ALL, RIDE THE LIGHTNING, MASTER OF PUPPETS itd. ? Pewnie miliony, a wykonują je, jakby właśnie, co dopiero, ujrzały światło dzienne.



Bardzo fajnie było usłyszeć stare, dobre, jedynie słuszne utwory. Zajebista scena, zajebiste efekty, które w pewien sposób oddają historię zespołu. HIT THE LIGHTS grane bardzo kameralnie, wręcz garażowo. Niesamowite ONE przy dźwiękach wybuchów i strzelaniny. Piękne RIDE THE LIGTNING w świetle błyskawic. Czy pamiętne krzyże wynurzające się spod sceny przy MASTER OF PUPPETS. Scenografia to najwyższa półka. 
Jedynym mankamentem są pseudo fabularyzowane sceny z , które uważam za zbędne. Niby mają posłużyć jako tło do tego co się dzieje na scenie. Pytanie tylko po co ? Ta muzyka broni się sama. I cała ta fabularyzowana otoczka, która przyznaję, jest klimatyczna, jest zupełnie niepotrzebna. Mnie wystarczająco urzekły ciężkie riffy, głęboki bass i walenie w bębny. No i ten wokal Hetfield'a, w którym zakochana jestem po uszy po dziś dzień. Facet ma wygar, tyle litrów wlanych promili i głos jak dzwon. 
Przeniosłam się przez chwilę do lat moich muzycznych fascynacji metalem i jak to mówią, stara miłość nie rdzewieje. Piękne to było widowisko i obiecałam sobie, że jestem na ich koncercie, jak tylko się u nas zjawią, for sure. A zamykające film napisy do dźwięków ORION i ten głęboki bas Burton'a wykonywany przez Trujillo, no kurwa.... zmiażdżył i rozjechał, jak walec. 
Moja ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))