Strony

niedziela, 5 stycznia 2014

DALLAS BUYERS CLUB




... czyli potrzeba matką wynalazku.
Zadziwił mnie . Znam jego filmy z tematyki romantycznej, melodramatycznej - Młoda Wiktoria (2009), czy Café de Flore (2011). Jestem zaskoczona metamorfozą. Z pewnością nie ma w tym filmie ani odrobiny romantyki, a i melodramatyzmu za grosz. Jedynie brutalizm systemu i codzienne zmaganie się z trudnościami życia.



Scenarzyści wzięli na warsztat historię pewnego teksańskiego maczo Ron'a Woodroof. Wielbiciela rodeo, homofoba walczącego z każdym przejawem pedalstwa i odstępstwa od normy. Można powiedzieć, że zostaje za to ukarany. Ale nie bądźmy faszystami. Spotkało go wielkie nieszczęście. W szale wolnej miłości zostaje zakażony wirusem HIV. Oczywiście w Stanie, w którym dominuje konsertwatyzm i wartości chrześcijańskie, chory na AIDS równa się temu, który generalnie albo jest ćpunem albo pedałem. W mentalności mieszkańców Teksasu nie ma innego wytłumaczenia, a banicja i ostracyzm są na porządku dziennym.
Ron otrzymuje diagnozę jednoznaczną plus 30 dni życia. Opuszczają go znajomi, przyjaciele. Zostaje uznany za geja i automatycznie skreślony ze środowiska. I tylko akt desperacji skłania go do wyjazdu do Meksyku. Kraju w oczach Amerykanów dzikiego, ale jedynego, który bohaterowi da nadzieję na dłuższe życie i możliwość pomocy innym. Ron zakłada klub dla zarażonych HIVem - DALLAS BUYERS CLUB i pod przykrywką członkostwa rozdaje potrzebującym lekarstwa, które szmugluje z innych państw, a które w oczach amerykańskiego prawa nie podlegają państwowej autoryzacji.


I tu zaczyna się sedno filmu. Wbrew pozorom historia WITAJ W KLUBIE nie jest wyłącznie biografią Woodroof'a. Jego losy są jedynie pewnego rodzaju szkiełkiem powiększającym większy problem. Problem autoryzacji leków w Stanach, przekupstwa w FDA (agencja autoryzująca leki do powszechnego użytku), lobbingu firm farmaceutycznych, chciwości i pazerności lekarzy, czy okłamywania społeczeństwa. W całej tej machinie napędzającej popyt na samych końcu stoi Woodroof. Jego walka z hipokryzją i oszustwem. Oczywiście w pojedynkę nie jest w stanie zmienić prawa, ale dzięki takiej postawie może zmienić nasz światopogląd. I możemy kpić sobie, że to wszystko to wina masonów i cyklistów. I możemy się wyśmiewać, że to wszystko to jeden wielki spisek rządzących sterowanych z Tel Avivu. Nie zmieni to faktu, że za stolikiem z dużą kasą nie siedzi samarytanin, asceta, wolontariat i organizacja charytatywna. Nie zmieni to faktu, że GMO to powoli 80% naszego dziennego pokarmu. Nie zmieni to faktu, że obiektywizm w mediach nie istnieje. Tak jak nie zmieni to faktu, że lek AZT rzeczywiście przynosił wiele więcej zła chorym na AIDS, niż pożytku, z czym tak walczył bohater, a co dopiero po wielu latach uległo zmianie.


Woodroof mógł pozwolić sobie na ogromne ryzyko, bo nie miał dosłownie nic do stracenia. Wychodził z założenia, skoro to moje ciało, to mój problem. Nie bał się ryzyka. Miał misję i wizję pomocy tym, których rząd amerykański dla własnych profitów kieruje prosto w kierunku cmentarza. To było jego pięć minut przeciwstawienia się kłamstwu i hipokryzji. Szkoda, tylko że wola jednostki do życia  jest w 100% zależne od prawa. W takich momentach, jak obrazuje nam film, w których nie ma nic do stracenia, nie ma też wolności wyboru. Twoje życie należy do państwa, a wolna wola pozostaje w sferze marzeń wyłącznie. Chyba, że chcesz iść pod prąd. Finalnie Woodroof nie miał możliwości wyboru własnego leczenia, nawet będąc w pełni świadom tego konsekwencji. Mógł jedynie stawić opór prawu, paradoksalnie, dla własnego dobra.



Jean-Marc Vallee pokazał w swoim filmie to czego nie ujął Soderbergh w SIDE EFFECTS. Oszukańcze metody państwa, pełną naszą zależność wobec absurdów prawa i chciwości urzędników poprzez dramat jednostki. To przede wszystkim bardzo dobrze skonstruowany scenariusz. Świetne dialogi i cięte riposty. Bardzo fajnie nakreślona postać Woodroof'a. Z tym swoim teksańskim zacietrzewieniem i absolutną homofobią był przesympatyczny. Miał w sobie pewnego rodzaju urok małego broja. Napsuje krwi, a nie sposób go nie lubić. Bardzo dobra kreacja Nie uważam jednak, by ta rola była wielce wybitna. Zagrał bardzo dobrze, a dodawanie mu extra dodatkowych punktów za ogromną utratę wagi, łączyłoby się z uznaniem Christian'a Bale'a za geniusza. Nie można zapomnieć o drugim planie - , który rewelacyjnie wpisuje się zarówno fizycznie, jak i dramatycznie w rolę chorego na AIDS transwestyty. 
Cóż, oczywiście polecam, bo to kolejny obowiązkowy seans 2014 roku. Smutny to obraz, zarówno upadku człowieka, jak i systemu, który powinien nam pomagać, a łoi nam skórę równo.
Moja ocena: 8/10  

7 komentarzy:

  1. Słyszałam o tym filmie właśnie za sprawą Jareda Leto, który otrzymał za tę rolę nominację do Złotych Globów. Twoja recenzja utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to film, który warto zobaczyć w tym roku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdroszczę, że już miałaś okazję zobaczyć ten film, zwłaszcza, że polska premiera chyba dopiero w marcu! Po przeczytaniu recenzji czekam jeszcze niecierpliwiej na seans i szczerze liczę na solidne 8/10 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, niestety dopiero w połowie marca w Polsce ujrzy światło. Ale nie będziesz zawiedziona z pewnością :-)

      Usuń
    2. Ha! Też jestem już po ;) Faktycznie, zawiedziona się nie czuję i wystawiam taką samą ocenę, jak Ty. Jedyna rzecz, z którą do końca się nie zgadzam to opinia nt. gry McConaughey'a - wykreował bardzo ciekawego i charakterystycznego bohatera, świetnie wypracował sobie akcent (wytężałam mocno słuch, mimo że nie jestem lingwistą ;) ), a ta utrata kg to też nie lada wyczyn, chociaż aktorów, których stać na takie poświęcenie można wymienić wielu. Jednak, moim faworytem do Oscara jest Leo i szczerze wierzę, że to on dostanie statuetkę. Chociaż czytam wiele opinii, że to McConaughey jest faworytem :(

      Usuń
    3. Cieszę się, że Ci się spodobało. A z tego co pamiętam, to McConaughey urodził się w Texasie, więc wiesz texański akcencik wyssał z mlekiem matki :-) Postać idealna dla niego. Jeśli chodzi o Oscara, to naprawdę skład jest mocny i gdybym miała oceniać i Leo i MM za role w ich najnowszych filmach, to żadnego statuetka się nie należy. Jednak jeśli patrzeć szerzej, to z pewnością zasługuje na nią Leo, za całokształt, za lata rewelacyjnych kreacji i serca do tej pracy. Także tak jak Ty, szczerze mu kibicuję :-) pozdro

      Usuń
    4. o kurcze :/ on jest z Teksasu?! no to zmienia postać rzeczy! :( Jeśli to nie tajemnica, to możesz zdradzić kogo byś wskazała jako najlepszego aktora w tym roku, gdyby nie patrzeć na całokształt Leo? :)

      Usuń
    5. To z pewnością Bale, choć nie widziałam Nebraski i Bruce'a Dern, choć kości mi mówią, że wygra MMc :-)

      Usuń

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))