Strony

poniedziałek, 31 marca 2014

DALKOMHAN INSAENG [2005]





Przyjemnie jest od czasu do czasu znaleźć produkcję azjatycką, która spełnia wszystkie kryteria, które od tego kina oczekuję. Kim Jee-woon po rewelacyjnym filmie OPOWIEŚĆ O DWÓCH SIOSTRACH stworzył trzymający w napięciu dramat rozgrywający się w środowisku lokalnych mafiozów.



Głównemu bohaterowi - Sun Woo, szef przydziela mało skomplikowane zadanie. Przez 3 dni ma obserwować jego młodą kochankę, którą podejrzewa o romans. Sun Woo to bardzo lojalny i posłuszny pracownik. Konsekwentnie pilnuje interesów swego bossa, jest bezwzględny i zimny jak stal hartowana. Zadanie niestety okazuje się zbyt trudne. Sun Woo zamiast spełnić prośbę szefa poddaje się skrywanym emocjom wobec dziewczyny i tym samym staje się pierwszym nazwiskiem na liście ofiar swego Pana.



Historia buduje się powoli. Nie jest to klasyczne kino gangsterskie. Główny nacisk kładzie się na bohatera i jego wewnętrzne rozterki między uczuciem do dziewczyny, a lojalnością wobec szefa. W drugim tle rozgrywa się walka o władzę konkurentów Sun Woo oraz rodzin mafijnych. Bohater uchodzi za jednego z najlepszych morderców, a jednocześnie jego krnąbrność i pewność siebie przynoszą mu wielu wrogów. Akcja zawiązuje się w momencie wymierzenia kary przez szefa gangu na bohaterze. Obraz nabiera rumieńców i tempa. Bohater nie tylko musi ujść z życiem z najbardziej niewiarygodnych sytuacji, ale i samemu wymierzyć karę swym oprawcom. Zemsta, którą zaplanował wbrew pozorom nie jest słodka. Jak sam tytuł sugeruje to słodko - gorzka pigułka, którą bohater mimo woli musi przełknąć. Owa gorycz pojawia się wraz z koniecznością podjęcia trudnych decyzji. Bohater musi wybrać między lojalnością, gangsterskim kodeksem i własnym sumieniem.



SŁODKO-GORZKIE ŻYCIE, jak na produkcję południowo-koreańską, zahaczającą o motyw zemsty jest historią dość specyficzną. Specyfika kryje się w nieśpiesznej budowie akcji, w ważeniu emocji, w powolnym zawiązywaniu fabuły, wrażliwości, nostalgii i sentymentalności. Te emocje trochę na przekór gatunkowi przełamywane są serią brutalnych scen, torturami i bijatyką. Sporo jest tu również humoru i karykaturalnych postaci. No i genialnie wypadł jeden z moich ulubionych południowo-koreańskich aktorów Lee Byung-hun. 



Trudno ocenić jednoznacznie ten obraz. Jest to swego rodzaju przemieszanie klasycznego, azjatyckiego kina akcji z dramatem człowieka, który od samego początku zdaje sobie sprawę z tragizmu swoich wyborów i decyzji. Rzadko się bowiem zdarza w kinie brutalnym romantyczny bohater. I te filmowe oksymorony to największy atut tego filmu. Przynoszą wiele świeżości w zryty schemat i nadają lekkości cierpieniu i śmierci. Po raz kolejny Kim Jee-woon mnie nie zawiódł, choć emigracją zarobkową do USA z lekka mnie do siebie zraził.
Moja ocena: 8/10

niedziela, 30 marca 2014

DOM HEMINGWAY [2013]





Wielkie oczekiwanie i wielki zawód, tak mogę podsumować ten film. Nie sądziłam, że można sknocić tak fajnego bohatera, niestety jedną łyżkę lukru więcej i czar prysł.



Tytułowy Dom Hemingway to nikt inny, jak skrzyżowanie Bronsona z Chopperem. Większość z Was widząc taki mix stwierdzi, że zajebisty musi być z niego koleś. I w samej rzeczy. Już pierwsza minuta filmu i pean bohatera na cześć jego przyrodzenia sugeruje, że będzie ostro, bez trzymanki, bez hamulców, a dzikość natury Doma rozniesie ekran. Niestety im dalej w las tym ciemniej. W momencie wprowadzenia wątku z córką bohater mięknie, jakby odcięto mu jaja, a ostre, drapieżne kły wybiły się o krawężnik, gdy po pijaku zaliczył glebę. Strata niepowetowana. 



Dom to spec od sejfów. Złodziej, który po 12 latach lojalnej odsiadki w końcu wychodzi na świeże powietrze. I już szczęście się do niego ma uśmiechnąć, gdy za swoją lojalność wynagradza go w milionach jego były boss. I może fajnie by było, gdyby rzeczywiście Dom zgarnął swoją zakrapianą mękami penitencjarnymi pulę, pozaliczał parę fajnych lasek i powciągał koksu. Może byłoby zabawniej. Może bardziej z przytupem. Może nasz Bronson, oprócz brutalnego sznytu nabrałby uroku Jordana Belforta z WILKA Z WALL STREET. Autorzy scenariusza postanowili jednak odciąć skrzydła bohaterowi, dać mu życiową nauczkę, wpakować parę lepkich i tandetnych wcinek moralizatorskich i zmiękczyć mu to, co na samym początku wydawało się być twardsze niż skały Gibraltaru.



Sercem tego filmu jest Jude Law. Facet przytył, nabrał masy, wyłysiał, wyhodował pekaesy, zarzucił kietę i przyciasny gajer i wyglądał na rasowego alfonsa z poprzedniego stulecia. Jego postać jest mega kolorowa. To facet bez skrupułów, któremu wystarczy parę kropel alkoholu, a obluzowują mu się szare komórki. Choć Dom nie ma pojęcia co to poprawność polityczna, z homofobią mu do twarzy, a wszelkie nowomody wywołują salwy niekontrolowanego obruszenia, to jest to z pewnością człowiek "starej daty". Posiada zasady, kodeks etyczny, który z jednej strony dobrze o nim świadczy, z drugiej przynosi same kłopoty. W świecie bez zasad Dom nie potrafi się odnaleźć i jedyną wartością, która mu pozostaje to odbudowanie utraconej więzi z córką.



Nie jestem zachwycona tym filmem. Ale jestem zachwycona Judem Law. Genialnie zagrał. Równie dobrze mógłby być jedynym znanym nam aktorem wśród obsady, a film oglądałoby się na takim samym poziomie. Bez niego jednak byłaby to niestrawna męczybuła. Momentami zabawna, im bliżej jednak ku napisom tym bardziej mdła i nudna.
Moja ocena: 6/10

UPSTREAM COLOR [2013]





Szkoda, że nie mam takiego nosa do totka, jak do filmów. Czułam, że będzie kłopot, jednak poprzedni film Shane'a Carrutha PRIMER dość mocno mnie zmotywował. PRIMER to naprawdę bardzo ciekawy, niezależny film, z gatunku sci-fi, który za śmieszne pieniądze osiągnął efekt większy, niż niejedna Oscarowa produkcja. No cóż, w życiu tak jest, że sukces nie jest regułą, a wysoko postawioną poprzeczkę trudno jest dosięgnąć.



UPSTREAM COLOR przypomina mi produkcje bardzo młodej i obiecującej Brit Marling. Różnica w tym, że Marling nie tylko ma nosa do oryginalnych scenariuszy, ale umiejętność klarownego ich zobrazowania. Niestety Carruth podążył drogą młodego Cronenberga i jego ANTIVIRAL i stworzył intrygującą, acz chaotyczną historię. Panujący w UPSTREAM COLOR chaos skutecznie uniemożliwił jasny i zrozumiały odbiór. Mówiąc krótko, nie lubię seansów, w których przez większą część trwania filmu zastanawiam się o co kaman i co autor tak faktycznie chce nam przekazać. Zupełnie jak z filmami Malicka. Piękne kadry, malownicze zdjęcia, cudna muzyka i przyzwoite aktorstwo, tylko ta treść.... zwijanie trzewi i parujący mózg i tysiące możliwych hipotez, które analizuję. Pytanie tylko, po co ?



Po krótce... fabuła zahacza z lekka o futuryzm Philipa K.Dicka, teorie świadomości zbiorowej i chemicznej manipulacji umysłem. Okazuje się bowiem, że larwa, nie wiadomo jaka, wydziela pewnego rodzaju substancję, która wywołuje efekt podobny do hipnozy i umiejętność telepatii. Bohaterka początkowo zmanipulowana przez oszusta, który wyłudził od niej pieniądze, po nitce do kłębka dochodzi do pewnego rodzaju spisku, którego zadaniem jest kontrola ludzkiej świadomości. Wszystko osadzone jest na lekko dramatycznym wątku miłosnym. 
Tak ja odbieram ten obraz, ale nie zdziwię się, że im więcej osób go obejrzy tym więcej opinii. Kolejna rzecz, która drażni to chaos na ekranie. Urywane kadry, przenoszenie widza z jednego dialogu w drugi, przenikanie się scen. Taka technika montażu wcale nie musi być mankamentem. Jest to pewnego rodzaju filmowy artyzm, jednak gdy treść jest dość skomplikowana ta technika nie ułatwia seansu, jeszcze bardziej go gmatwa.



No niestety film mnie nie porwał, choć wiele warunków ku temu spełniał. Na uwagę z pewnością zasługują zdjęcia i muzyka. Carruth w PRIMER podjął równie ciekawy i futurystyczny temat, jednak przełożył go na język przeciętnego Kowalskiego. Na fali swego debiutu trochę się zagalopował i UPSTREAM COLOR stało się piękną, malowniczą wydmuszką. Mimo to z ciekawością poobserwuję poczynania reżysera. Coś czuję, że zarówno Marling, Cronenberg Jr., jak i Carruth przyniosą nam wiele radości z kina mówiącego o naprawdę niepokojących zjawiskach, które nas otaczają.
Moja ocena: 5/10

sobota, 29 marca 2014

THE SELFISH GIANT [2013]




Po KES kontynuuję papranie się w brudach brytyjskiego kina społecznego. Zacznę jednak od bohaterki, czyli reżyserki i zarazem autorki scenariusza Clio Barnard. Pamiętam doskonale, jak ogromne wrażenie zrobił na mniej jej paradokument ARBOR, będący rekonstrukcją burzliwego życia pisarki Andrei Dunbar. I już wtedy pomyślałam sobie, że z taką tematyką i tak oryginalnym podejściem do tematu Pani Barnard prędzej, czy później odniesie sukces. I nie ukrywam, że po odkryciu przeze mnie lata temu Andrei Arnold, do kanonu reżyserów realizmu zlewu kuchennego dopisuję Clio Barnard. Czekać więc z utęsknieniem będę na jej kolejny film.




Ale wracając.... niektórzy mówią, że OLBRZYM - SAMOLUB czerpie wzorce z KES Loacha. Czy to prawda ? Szczerze... trudno powiedzieć. Jeśli porównywać mój odbiór filmu, to z pewnością kamera Loacha jest niezwykle realna i naturalna. Loach w unikalny sposób wnika z życie bohaterów, jakbyśmy obserwowali zza okna naszych sąsiadów. W przypadku filmu Barnard nie odniosłam wrażenia, że podglądam świat przez "judasza". Druga sprawa odnosi się do tematyki. Film Loacha nie skupia się na bohaterach tak dogłębnie, jak Barnard. Loach jest bardziej obiektywny. Pozwala nam obserwować sytuację i samemu wyciągać wnioski. Nie narzuca zdania. Barnard od samego początku kreśli obraz bohaterów - Arbora, małego, podwórkowego cwaniaka z ADHD, który ma negatywny wpływ na swego przyjaciela Swifty, chłopca o wielkim sercu i niezwykle wrażliwego. Od razu wyjaśnię, nie neguję takiego podejścia, kreślę jedynie różnice pomiędzy KES, a OLBRZYM-SAMOLUB. Jest jednak wiele podobieństw, które według mnie wynikają nie z zamierzenia, a jedynie z uniwersalności zdarzeń. W obu filmach bohaterowie to nastoletni chłopcy, z ubogich rodzin, którzy mają na bakier nie tylko ze szkołą, ale i z prawem. Taka fabuła nie jest niczym wyjątkowym w historii kina, więc inspiracją może być zarówno KES, jak i masa innych tytułów wywodzących się kina wyspiarskiego.



Na co jednak chciałabym zwrócić uwagę. Barnard buduje dwa przeciwieństwa. Rysując postać Arbora nie boi się nadać mu rysów negatywnych. To cwaniak, chciwus, głupek i ignorant. Stawia mu w kontraście Swiftiego, który na pierwszy rzut oka wydaje się być naiwny do sześcianu, jednak po dłuższych spostrzeżeniach dochodzimy do wniosku, że to nie naiwność, a troska i miłość przyjacielska oraz lojalność kształtują jego zachowanie. Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie zakończenie ich przyjaźni. Jak to w kinie społecznym bywa happy endy pozostają tam gdzie ich miejsce... w ciemnej norze. Barnard jednak nie do końca wiedziała co z takim zakończeniem począć i niestety to niedopracowanie, niedoprecyzowanie to spory mankament. Film wydawałby się o niebo lepszy, gdyby zakończył się w miejscu tragedii. Kontynuowanie wątku niestety osłabiło mój ostateczny odbiór.



Mimo to, polecam ten obraz. THE SELFISH GIANT to fajna historia, świetne zdjęcia, a jeśli ktoś lubuje się w klimatach dresiarskich wprost z Wysp to jest to film dla niego. A swoją drogą, kradzież miedzi nie jest wyłącznie domeną Polaków, więc i optymizmem powiało ;-)
Moja ocena: 7/10

KES [1969]






Ken Loach obok Mike'a Leigh należy to moich ulubionych brytyjskich reżyserów reprezentujących nurt kina podwórkowego. Kina społecznego, poruszającego ludzkie problemy i bolączki, z bohaterami zmagającymi się z codziennością. Brytyjskie kino społeczne na tle kina światowego jest unikatowe. Trudno znaleźć odpowiednik, jednak oglądając wczoraj KES nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Kondratriuk ze swoimi naturszczykami, wszędobylską kamerą, która wchodziła wręcz do zlewu kuchennego zbliżył się na krok do nurtu, który reprezentują Loach i Leigh. To jeden z mniej popularnych polskich reżyserów, którego filmu, tu i teraz, szczerze polecam.



KES to trudny obraz. Tak jak wyżej wspomniałam nie sili się na tani optymizm i nie zmusza do koloryzowania na potrzeby beztroski i lekkości kina, które lepiej się sprzedaje. Happy Endem możemy, jak to pięknie brytole mówią, podetrzeć sobie dupę, a wzruszenie,  które się rysuje nie jest wywołane słodyczą i cudownością ziemskiego padołu, ale rynsztokiem i brudem, w który wpełza fabuła i tapla się dopóty, dopóki nie obklei się nim kompletnie.



Tułowy KES to ptak, pustułka, którą młody, kilkunastoletni bohater postanowił oswoić. Billy wywodzi się z rodziny bardzo ubogiej. Miasteczko, w którym mieszka to nora górnicza. Wszyscy albo pracują w kopalni albo pracowali, a z pewnością będą, jeśli nie postanowią uciec z tego miasta. To miejsce wydaje się być kaźnią. Przesączone jest brudem i potem klasy robotniczej. Nikt tu nie sili się na zbytni intelektualizm, a nawet nauczyciele nie mają nadziei, że ich wychowankowie wyrwą się z tego węglowego miału. Dla Billego oswajanie sokoła staje się sposobem na beznadzieję środowiska. Na brata, pijawkę i wrzód na zdrowym organizmie narodu, i matkę, której opieka nad dziećmi zaczyna się i kończy na zrobieniu śniadania. Kes to nie tylko pasja, to sposób na wyrwanie się z problemów, ze środowiska złodziei, nierobów i leserów. Dzięki Kesowi Billemu udaje się stanąć w polu zainteresowania, w miejscu do którego miał dotąd zakaz wstępu. Chłopiec wiecznie ośmieszany, wyśmiewany, bity przez rówieśników i katowany przez nauczycieli i brata, pozostawiony na pastwę losu przez matkę. I to właśnie Kes staje się przepustką do świata, który dotąd istniał w świecie mrzonek, a który na krótką chwilę staje się osiągalny. Billy bowiem zdaje sobie sprawę, że jakiegokolwiek wysiłku by nie podjął jego status społeczny jest jak stygmat, i najprawdopodobniej zasili rzesze górników, których Margaret Thatcher w latach '80-tych zmiotła, jak kurz z podłogi.



Nie często wracam do kina lat '60-tych, a jeszcze rzadziej do kina brytyjskiego z tych lat. Była to jednak przejmująca i piękna wyprawa. Podróż pełna bólu i wywołująca niezwykłe współczucie, ale równie zabawna i sympatyczna. Sceny meczu piłkarskiego z nauczycielem wf-u, czy dywanik u dyrektora szkoły za palenie fajek na przerwach, wgniatają w fotel i powodują niekontrolowane salwy śmiechu. Jednak mimo tych humorystycznych wstawek to nadal film ciężki, chmurny i ponury. To nadal kino podwórkowe, pełne naturszczyków i bohaterów spod budki z piwem. To nadal miejsce, które większość z nas omija wielkim łukiem. Jednak jest to panorama ludzkich tragedii i rozterek bardzo uniwersalna. I choć byśmy ją unikali i omijali, to jeśli nas jeszcze nie dopadła, to dopadnie z pewnością. I tym optymistycznym akcentem szczerze zapraszam do seansu.
Moja ocena: 8/10

czwartek, 27 marca 2014

300: RISE OF AN EMPIRE [2014]




Już początkowy zamysł wcielenia tego projektu w życie bez Snydera i Butlera nie zachęcił mnie, a i pozostawił mocno sceptyczną. Ciężko mi było sobie wyobrazić film, który pod warstwą miałkiej fabuły stworzy tak wizualne widowisko, że całą chałę wokół tego filmu przysłoni. No i nie udało się. Takiego usypiacza długo nie oglądałam.



300: POCZĄTEK IMPERIUM to dość dziwaczny twór. Z jednej strony to prequel, który odnosi się do czasów przed wyprawą trzystu Spartan. Do czasów, w których armia perska dopiero, co rosła w siłę, a ogarnięty szałem władzy Kserkses uczył się fachu od swego ojca. W dość krótkim czasie prequel przechodzi w sequel i już do napisów końcowych obserwujemy potyczki armii greckiej pod wodzą Temistoklesa. Twórcy filmu bitwę między dwiema armiami, bardzo nierówną, przenoszą na morze. I tam właśnie rozegra się finałowa bitwa.



Z pewnością to jeden z tytułów, które nie mają porażać głębią fabuły, ani wywoływać skrajnych emocji. Scenariusz jest tutaj płytki jak zamulony staw, a dialogi tak niedorzeczne, że małżowiny uszne skręcają się w bólu. Razi postać głównego bohatera Temistoklesa. Pomysł na zaangażowanie tak mdłego, bezpłciowego kręgowca, jakim okazał się niejaki Sullivan Stepleton powinien być karany chłostą na pełnym słońcu, a rany posypywane solą. Koszmar. Ten facet to już nie tylko drewno, to beton zbrojony. Jedyną osobą, która zasługuje na okrzyk, tak okrzyk, pochwały jest Eva Green. I nie za cycki, przy takiej miernocie aktorskiej jej wykon wydał się mistrzostwem świata. To poziom, który nikt z zaangażowanych w filmie aktorów nie osiągnie, nawet jakby wciągnęli pięć ścieżek koki, wstrzyknęli sobie koński hormon wzrostu i zapili Gatoradem. Koszmar po raz drugi.



Nigdy nie ukrywałam, że lubię gore, lubię ostre i mocne kino, a wyciskacze łez zostawiam perfekcyjnym paniom domu. I rzeczywiście 300: POCZĄTEK IMPERIUM można zaliczyć do krwawej łaźni. Juchy tu więcej, niż w wersji z Butlerem. Czerwień leje się strumieniami i ścieka z ekranu. Łby powalone, członki rozdeptane, a i trup trupa trupem ściele. Cóż z tego... film jest mega słaby i nawet czerwień z pompy strażackiej cudów tu nie uczyni. Efekty to rzeczywiście największy plus tej wersji, a do tego dorzuciłabym ścieżkę dźwiękową i oczywiście rolę Evy Green. I tylko dlatego moja ocena wynosi więcej, niż 1.
Moja ocena: 3/10

poniedziałek, 24 marca 2014

BLOOD TIES [2013]




W 2008r. Guillaume Canet wraz z Francois Cluzet wcielili się w role dwóch braci stojących po dwóch stronach barykady. Młodszy wybrał zawód policjanta, natomiast starszy zdecydował się na karierę kryminalisty. Kiedy po latach starszy z braci wychodzi z więzienia rzeczywistość nie dając mu wytchnienia zmusza do kolejnych trudnych wyborów i decyzji, w które chcąc nie chcąc wmieszany zostaje brat - policjant.
Tę historię Guillaume Canet po latach wielu postanowił przełożyć na język angielski, przenieść do Nowego Jorku i zaangażować aktorów, na których z lekka kurz się osadził. 



Podstawą budowania dramatu jest konflikt braterski, oparty na konieczności podejmowania wyborów wbrew własnemu sumieniu. Na miłości silniejszej niż rozsądek. Na wartościach, które świadczą o tożsamości i wrażliwości człowieka. Canetowi udało się stworzyć naprawdę klimatyczny dramat na wątku kryminalnym. To naprawdę dobry remake. Historia opowiadana jest lekką ręką i mimo dwóch godzin seansu nie czuć upływającego czasu, czy znużenia. Canet potrafi zachęcić widza tą na wskroś banalną i oklepaną historią o kryminaliście i jego prawym bracie. 
Obraz nie posiada spektakularnych efektów. Nie ma w nim efektownych pościgów, czy mrożących krew w żyłach kryminalnych historii. To opowieść o dwójce najbliższych sobie osób, których życie skierowało na odległe bieguny, a którzy muszą się wzajemnie akceptować i tolerować. Dzięki tym wewnętrznym rozterkom bohaterowie stają się niesamowicie ludzcy i przekonywujący.



Podobała mi się ścieżka dźwiękowa. Nadmienić trzeba, że akcja toczy się w latach 70-tych i tym klimatom jest podporządkowane tło muzyczne. Ujęła mnie rewelacyjna scenografia i charakteryzacja. Auta, ulice, fryzury. Widać, jak wielki położono nacisk na detale, wbrew pozorom bardzo istotne. Canet lubi otaczać się dobrymi aktorami i obrał właściwy kierunek przy ich doborze. Cudowny Clive Owen i Billy Crudup oraz grupa aktorów, która zniknęła nam z pola widzenia ostatnimi czasy: James Caan, Noah Emmerich, Lili Taylor. Z pewnością obsada robi wrażenie i niezaprzeczalnie podnosi poziom filmu.



BLOOD TIES to jeden z tych filmów, który nie stawia na wizualne efekciarstwo, a na treść i jej przekaz. Obraz mnie absolutnie wciągnął, a historia burzliwej miłości braterskiej i związanych z nią trudnych wyborów wielce poruszyła.
Moja ocena: 8/10

niedziela, 23 marca 2014

THE IMMIGRANT [2013]





Czy aktor może unieść film na tyle, by stał się on wartym oglądania ? Myślę, że tak. Może nie będzie rewelacji, ale będzie na tyle znośny, że dotrzymamy do końca bez irytującego mrowienia w dolnej części ciała. Muszą być jednak spełnione dwa warunki. Pierwszy to historia na tyle mocna, by porwała i zaciekawiła widza. Drugi to scenariusz. Bez tego, nawet Marlon Brando i Meryl Streep w parze nie są w stanie czynić cudów.



IMIGRANTKA, jak sam tytuł wskazuje to opowieść o Polce, która ucieka z kontynentu ogarniętego wojną do krainy spełnienia marzeń. Ta oaza szybko przestaje być wysepką niosącą ukojenie. Już po zejściu ze statku młoda bohaterka wraz ze swoją schorowaną siostrą dostają gradem po oczach. Chora musi zostać poddana kwarantannie. A drugiej siostrze grozi deportacja za złe prowadzenie się. By historia nie zakończyła się po 10 minutach na pstrym koniu nadjeżdża rycerz w pordzewiałej zbroi. Udziela Polce schronienia, służy ramieniem i obiecuje pracę. Bohaterka szybko poddaje się namowom. Jej jedynym celem jest odebranie siostry z przymusowego leczenia, co niestety wymaga sporych nakładów finansowych. I tak nasza bohaterka chcąc nie chcąc staje się niewolnicą swego wybawcy, który w prosty sposób wynagradza sobie wszelką wcześniej udzieloną pomoc.



Co jest więc zachęcającego w tej dość prostej historii ? Fabuła podkreśla dramat jednostki, która opuściła swój kraj i rodzinę, zostaje wepchnięta siłą w świat mroku i cieni, a marzenia o krainie wiecznej szczęśliwości odpłynęły wraz z kolejnych statkiem po imigrantów z Europy. Bohaterka musi zmagać się zarówno ze swym sumieniem opartym na wierze katolickiej, jak i miłością do siostry. Jej wiara podupada, jednak miłość siostrzana zmusza do najgorszych wyrzeczeń i poświęceń. Trudno znaleźć w tej historii odrobinę optymizmu. Nawet, gdy gdzieś tam tli się światełko na lepsze życie dla Polki, jej myśl zawsze zmierza ku siostrze. Poświęca więc siebie i swoje szczęście dla jedynej, najbliższej rodziny, jaka jej pozostała.



Nie da się ukryć, że ten film bazuje wyłącznie na emocjach, zwłaszcza wzruszającym losie bohaterki. Smutek wszechogarniający i myśl, że miliony istnień ludzkich musiało przypłacić krwią drogę do dzisiejszego dobrobytu USA. Drogę opartą na bezprawiu, braku poszanowania ludzkiego życia, skorumpowaną i zepsutą do szpiku kości. Sama fabuła to nie jedyny atut. Bez rewelacyjnej kreacji, zwłaszcza Phoenixa, a potem Cotillard, przysnęłabym jak kot przy ciepłym piecu.
Nie jest to więc obraz najwyższych lotów, ale to rzetelnie poprowadzona opowieść, łamiąca serce i opowiedziana na tle wspaniałej scenografii, z rewelacyjnym duetem aktorskim.
Moja ocena: 6/10 (choć skłaniam się ku 6,5)

OMAR [2013]




Kto by pomyślał, że ostatni film KURIER Hany Abu-Assada oceniłam tak słabo. Można powiedzieć, że to modelowy przykład nieudanej emigracji zarobkowej. Na szczęście to chwilowa słabość, a OMARem zdążył się zrehabilitować po stokroć.



Tłem tego filmu z pewnością jest miłość. I choć nie jestem fanką romansideł i mdłych melodramatów dla perfekcyjnych pań domu ten film mnie ujął. To zdecydowanie nie klasyczny romans i jeśli ktoś szuka tu uniesień serc, ochów i achów to może już przełączyć się na wenezuelskie "horrory". Film opowiada historię trójki przyjaciół. Młodych chłopaków, których życie podporządkowane jest okupacji izraelskiej. Muszą odnaleźć się w tym geopolitycznym bagnie i na swój własny sposób stawić mu czoło. Niestety młodzieńcza brawura nigdy nie jest dobrą kartą przetargową. Ich zabawa w partyzantkę kończy się płaczem i zgrzytaniem zębów. I gdzieś pomiędzy grą w podziemną wojenkę snuje się romans, tragiczny można rzec. W jednej pannie podkochuje się dwóch panów. Gra o uczucia toczy się na trzecim planie, jednak wywrze ona decydujący wpływ na ostateczne rozwiązanie.



Abu-Assad ukazuje nam konflikt palestyńsko-izraelski poprzez uczucie, które ostatecznie staje się zgubne dla bohaterów. Te podchody, konieczność omijania izraelskich kontroli, policji, ciągła nagonka i życie pod ostrzałem staje się życiem w czasie wojny. Absurdu tego konfliktu nigdy nie będę w stanie pojąć, tak jak decyzji tamtejszych rządów, czy bierności świata. Gdzieś jednak pomiędzy tymi absurdami toczy się normalne życie, lub/i jego namiastka. To co pozostaje to rozgoryczenie, beznadzieja i walka o każdy dzień. Dzień w którym dzisiaj jesteś zwykłym człowiekiem, jutro możesz stać się trupem lub co gorsza kolaborantem. Bohaterowie muszą zmierzyć się z własną słabością. Muszą nauczyć się i przejść przyspieszony kurs podejmowania życiowych decyzji. Decyzji, które zaważą na ich losie, jak i losie najbliższych. Nie są to najprostsze wyjścia. Wybór jaki stawia im izraelski wywiad to wybór między złem i mniejszym złem. Jakiejkolwiek decyzji by nie podjęli nigdy nie będzie ona ostateczna.



Nie jest to film, który wygrywa stosowanymi środkami technicznymi. Nie ma tu porywającej duszę muzyki i cudownie malowniczych zdjęć. Ten film stawia na fabułę i emocje. Historia jest mocna, dramatyczna i niesie ten film naprawdę wysoko. Poprzez ostre szczypce wyciąga z nas smutek, żal, rozgoryczenie, złość i współczucie. Emocji bowiem w filmie nie brakuje. A historia jest opowiedziana tak uniwersalnie, że każdy jest w stanie wejść w skórę filmowej postaci.
Polecam, choć Oscara 2014 film nie otrzymał, ale zasłużenie został nominowany. Na marginesie dodam, że zakończenie filmu jest najlepsze z możliwych, mocne, dosadne i bez tak nielubianych przeze mnie ckliwych happyendów.
Moja ocena: 8/10 (a nawet 8,5)

sobota, 22 marca 2014

SNOWPIERCER [2013]




Joon-ho Bong należy do jednych z moich ulubionych południowo-koreańskich reżyserów. Mimo upływu lat, niczym natrętny owad brzęczą w uchu takie tytuły, jak MATKA, czy ZAGADKA ZBRODNI. To dla mnie kultowe kino. I gdy człowiek sądzi, że już wyżej się wspiąć nie można, bo to przecież Mont Everest, Joon-ho Bong targnął się na Księżyc. I udało się !



Nowy film koreańskiego reżysera to filmowa adaptacja francuskiego komiksu. To apokaliptyczna wizja świata, w którym po przegranej bitwie z globalnym ociepleniem ludzkość zmaga się z wieczną zmarzliną. Ocaleli tylko nieliczni. Ta garstka, jak kury w chowie, wegetuje w zmyślnym perpetum mobile skonstruowanym przez genialny umysł. Człowieka, którego część szanuje, kocha i wielbi, a część szczerze nienawidzi i życzy śmierci. Ta napędzająca się maszyna to pociąg złożony z kilkunastu wagonów, które są alegorią piramidy społecznej. Na szarym końcu gnieżdżą się, niczym w bydlęcym wagonie skierowanym do Auschwitz, niedobitki. Im bliżej pierwszego wagonu, tym status życia się polepsza. Akcja rozpoczyna się tam, gdzie budzi się duch rewolty. Grupa najbardziej uciemiężonych postanawia wzniecić bunt przeciw genialnemu oprawcy i przejąć władzę.



SWOPIERCER jest niczym innym, niż alegorią systemu społecznego, czy NWO. To gorzka odpowiedź na skutki rozwarstwienia społecznego, w którym majętna klasa społeczna, niczym pijawki wysysa krew i wyzyskuje klasę robotniczą. Jak mantra w filmie powtarzana jest kwestia, że każdy z nas ma z góry określone miejsce w szeregu. Miejsce, któremu jest podporządkowany, któremu służalczo ma być oddany i bezwzględnie posłuszny. Wolna wola istnieje w sferze mrzonek. A jednostka jest stekiem na talerzu swego Pana.



Joon-ho Bong czerpie wzorce z najlepszych. Ta opowieść, której korzenie zahaczają o rok 1984 Orwella, swoją dystopiczną aurę roztacza wszerz i wzdłuż naszych trzewi. Ta brutalna i okrutna rewolta przeszywa widza na wskroś. Reżyser nie boi się poświęcać bohaterów. W tym świecie jeńców się nie bierze. W tej niebezpiecznej wyprawie po wolność wyczuwa się atmosferę THE ROAD Cormaca McCarthyego. Film wizualnie oddaje steampunkowy świat MIASTA ZAGINIONYCH DZIECI Jeuneta i Caro, a głównej postaci nadaje maski bezwzględności i zimnej krwi bohatera DRIVE Nicolasa Winding Refna. A wszystko okraszone cudownym motywem zemsty, którym składa hołd OLDBOYOWI Chan-wook Parka, zwłaszcza w scenie bitwy pomiędzy buntownikami a strażą, gdzie brutalizm podkręcony zostaje poprzez slow motion. Całość zamyka ścieżka dźwiękowa, która nie jest wyłącznie tłem. Odpowiednie wzmacnianie i różnorodność podkładu muzycznego skutecznie buduje emocje. Z pewnością sfera audiowizualna, którą wykreował Joon-ho Bong wyznaczy nowy trend w kinie, a jeśli nawet nie, podniesie bardzo wysoko poprzeczkę.



Plakat filmowy sugeruje, że SNOWPIERCER przejdzie do historii, jak ŁOWCA ANDROIDÓW, czy MATRIX. Nie ukrywam, że seans zrobił na mnie ogromne wrażenie. Obejrzałam wiele filmów i przyznaję, że Joon - ho Bong, podobnie jak bracia Wachowscy wyznaczył nowy kierunek w kinie akcji. Czy jednak na miarę ŁOWCY ANDROIDÓW ? Jestem ogromną wielbicielką filmu Ridleya Scotta i książek Philipa K.Dicka, jednak SNOWPIERCER posiada również mankamenty, których w ŁOWCY ANDROIDÓW nie znajduję. Po pierwsze razi logika pewnych rozwiązań fabularnych. Po drugie dość słabe CGI. Gdyby dopracowano te dwa aspekty nie miałabym wątpliwości do tej plakatowej reklamy. Niestety nie do końca obraz ten zasługuje na miano arcydzieła. Jest jednak bardzo blisko. Film musi porywać pod kątem audiowizualnym, fabularnym i aktorskim. Mimo rewelacyjnej obsady, ścieżki dźwiękowej i cudownie poprowadzonej akcji, te dwa wspomniane wyżej mankamenty będą mnie dręczyć po nocach. Jest to jednak pozycja obowiązkowa każdego kinomana tej wiosny!
Moja ocena: 9/10

STARLET [2012]




Zachęcona filmem THE DYNAMITER wracam do kina niezależnego. I po raz kolejny się nie zawiodłam, wręcz utwierdziłam swój pogląd, że kino niezależne ma się dobrze, opowiada ciekawe historie i ukazuje je w niebanalny sposób. A wszystko skompresowane w pięknej wizualnej bańce, którą nam umila równie cudowna ścieżka dźwiękowa. Ostatnimi czasy trudno znaleźć w kinie "mejnstrimowym" taką produkcję, która by zachwycała pod względem fabuły, aktorstwa, zdjęć i muzyki włącznie.  W GWIAZDECZCE znalazłam wszystko to, czego od dobrego kina oczekuję.



Nie będę Wam zdradzała za bardzo fabuły, ponieważ pewną kwestią, która w trakcie seansu się wyłoniła byłam bardzo, ale to bardzo zaskoczona. Bowiem ani bohaterka, ani jej zachowanie, czy wygląd nie sugerowały takiego obrotu zdarzeń. To bardzo ciekawa fabularna bomba wpuszczona w sam środek powolnie sączącej się akcji, która nagle rzuca na historię i jej bohaterów zupełnie nowe światło. Zaczynając jednak od początku...
Tytułową Gwiazdeczką wabi się pies bohaterki. Dziewczyny młodej, pięknej (nogi prawnuczki Hemingwaya są jak schody do nieba, cudo), trochę zagubionej. Trudno ją zakwalifikować i wpuścić w odpowiednią szufladkę. Ani z jej zdołowane emo, ani znudzona życiem dziewoja, wot, zwyczajna dziewczyna, wynajmująca pokój z przyjaciółką, która stanowi jej absolutne przeciwieństwo. Pewnego pięknego dnia, nasza bohaterka postanawia umeblować swój pokój i na wyprzedaży kupuje od starszej Pani termos, który posłuży jej za wazon. Okazuje się jednak, że ów termos wypełniony jest sporej wartości gotówką. Od tej chwili bohaterka przeżywa standardowy dylemat: oddać, czy zatrzymać ?



Film w głównej mierze opowiada o dojrzewaniu, o umiejętności podejmowania trudnych decyzji i przełamywaniu wewnętrznych barier oraz otwarciu się na drugiego człowieka. Przyjaźń, jaka rodzi się w bólach pomiędzy bohaterką, a starszą kobietą jest naznaczona bólem i wyrzutami sumienia. Jednak z czasem przeistacza się w zupełnie nową emocję. Emocję, którą zarówno bohaterka, jak i jej nowa przyjaciółka nie potrafią w pełni określić. Jedno jest pewne, jak deszcz w lipcu, że ta właśnie przyjaźń zmieni wewnętrznie nasze bohaterki.



Ta opowieść jest absolutnie pozytywna, choć pozostawia dwuznaczne zakończenie. Myślę jednak, że mimo gorzkich przeżyć w końcówce filmu, pozytywne emocje z tą przyjaźnią związane są silniejsze niż rozgoryczenie. Przyjaciel nie pies, potrafi zawieźć. Wszystko zależy jednak od tego na ile jesteśmy w stanie zrozumieć swoją potrzebę i potrzebę drugiej osoby. Jeśli nie ma tragedii, wszystko można wybaczyć.
Podobnie, jak THE DYNAMITER obraz jest wizualną perełką. Może zdjęcia nie są tak poetyckie, ale ujęcia są równie ciekawe i ładne. Uwagę przykuwa również ścieżka dźwiękowa, a właściwie ambientowe plumkanie jednego z moich ulubionych muzyków pod pseudonimem Manual. Również aktorsko film nie zawodzi. Dree Hemingway wydaje się być tutaj osobą na właściwym miejscu. Bardzo fajną kreację zołzowatej, starszej Pani stworzyła Besedka Johnson, która stała się dla mnie takim samym odkryciem, co June Squibb z NEBRASKI.



Polecam STARLET. To jedna z tych produkcji tzw.perełek, które albo się wyłapuje w tłumie przeróżnych tytułów filmowych, albo omija nieświadomie. Z pewnością zwrócę większą uwagę na poczynania twórcy Seana Bakera, który wydaje się być człowiekiem z wizją i ma totalnie wylane na mejnstrim, o czym mogą świadczyć sceny zahaczające o filmy porno. Cóż powiedzieć więcej, jestem bardziej niż zadowolona.
Moja ocena: 7 (choć to bardziej 7,5)

piątek, 21 marca 2014

47 RONIN [2013]




W przypadku Keanu Reevesa jestem totalnie nieobiektywna. Jeszcze nie wyrosłam z podkochiwania się w tym dość leciwym aktorze, a mogłabym przybrać szaty cierpiętnicy i urodzić mu stado wrzeszczącej dzieciarni. No i jak w związku z tym ominąć 47 RONINÓW ? Mając tak miękkie kolana, po prostu się nie da.



To dziwadło byłoby naprawdę znośnie, gdyby nie cała baśniowa otoczka i wygibasy, które przywołują w pamięci obraz PRZYCZAJONY TYGRYS, UKRYTY SMOK. Problem w tym, że jego chiński odpowiednik miał fabułę, która trzymała się w ryzach i absolutnie pasowała do konwencji. W przypadku 47 RONINÓW pomieszanie baśniowej aury z historią i kulturą Japonii pasuje tu, jak za przeproszeniem, świni siodło. 



Ale zacznijmy od początku. Przyglądając się temu, co działo się na ekranie dochodzę do wniosku, że to niezłe romansidło z dramatem w tle. Wyrzutek społeczności japońskiej, mieszaniec, grany przez Reevesa musi spłacić dług wdzięczności wobec rodziny, która w dzieciństwie go przygarnęła. Mimo swego oddania i niezwykłej lojalności bohater jest traktowany marginalnie przez klan. Jedyną osobą, która darzy go niezwykłym uczuciem jest córka jego Pana. Gdy ten popełnia seppuku bohater wraz z grupą roninów postanawia pomścić jego śmierć i ocalić córkę przed przymusowym małżeństwem.



O dziwo film ogląda się lekko, głównie za sprawą mieszania konwencji melodramatu, fantasy, czy filmu przygodowego. Z pewnością każdy może tu coś dla siebie znaleźć. Fajnie prezentuje się również CGI, charakteryzacja i lokacje. Problem pojawia się w budowaniu akcji i dramatu. Fascynacja i miłość między bohaterami jest sztuczna i mało przekonywująca. Absolutnie brakuje tutaj chemii. A dramat poddanych pozbawionych swego Pana bardziej przypomina gonitwę za własnym cieniem, niż faktyczną tragedię i rozpacz. Oliwy do ognia dolewają baśniowe wtręty w postaci smoków, stworów, czy czarownicy przybierającej zwierzęcą postać. Nie powala również aktorstwo i drażni angielski dubbing. 47 RONINÓW to po prostu nieudana produkcja aspirująca do grona filmów przygodowych. Ale na Keanu zawsze i wszędzie bardzo chętnie popatrzę ;-)
Moja ocena: 4/10