Strony

poniedziałek, 3 marca 2014

TO THE WONDER




... czyli moje oficjalne pożegnanie z twórczością Terrence Malicka. Wydawało mi się, że nie można stworzyć nic bardziej wydumanego i przekombinowanego od DRZEWA ŻYCIA. Cofam wszystko i przyznaję TO THE WONDER to przecudnie zrealizowany bełkot o miłości. Artyzm w kompletnie nieprzysfajalnej formie, którą zrozumie z pewnością sam autor i nieliczne grono wiernych fanów. Panie Malick, przyznaję, filmów o miłości i związkach było tyle ile liści co roku z drzew na świecie opada. Przyznaję, że temat został wyeksploatowany na maxa i stworzenie czegoś świeżego, nowatorskiego i przejmującego nie jest sprawą łatwą. A nie jest łatwą dla ludzi bez talentu, dla wyprutych z kreatywności rzemieślników, dla których powiew świeżości nie polega na obaleniu formy, ale na czytaniu jej od tyłu. Czy ktoś potrafi zrozumieć człowieka mówiącego wspak ? Nie. I mało kto zrozumie bełkot, który wypływa z ekranu pod postacią TO THE WONDER, a który w sposób wyłącznie sobie zrozumiały przemyca nam Malick.



Malick swoje love story buduje na czterech postaciach. Pierwsza trójka to związek pewnego mężczyzny (Affleck), który zakochuje się we Francuzce o rosyjskich korzeniach (Kurylenko). Zanim jednak powiedzą sobie ostateczne "tak", zdąży przelecieć koleżankę z dzieciństwa (McAdams), rzucić ją i wrócić z ogonem podkulonym do jej poprzedniczki. Para się pobiera. Oczywiście standard związkowy. Po przecudnych miłosnych wzlotach, wyznaniach miłości, czułości, obiecankach cacankach, nadchodzi jesień. Dotychczasowy Adonis zaczyna przybierać postać pariasa. Zaczyna irytować, wkurwiać. A gdy w przypływie frustracji kobiecie zabraknie czułości, to napotka, przypadkiem, starego kolegę, którego przeleci. Potem jest burza pomiędzy małżonkami, iskry się sypią, adwokat puka do jej drzwi, a ostatecznie.... szkoda gadać. Tą jedną przeogromną kliszę przecina postać księdza i jego miłosnych rozterek, które wynikają z kryzysu wiary. 
Malick nie chce być jednak tandetny, gołosłowny i sztampowy. Aby nadać fabule (której nie ma) koloru i wielowymiarowości poprzez swoich bohaterów przenosi nas w świat biedy i kłopotów przeciętnych amerykanów. Dostajemy wymownie w twarz zdjęciami związanymi z zanieczyszczeniem środowiska i eksploatowaniem Ziemi z jej naturalnych zasobów, chorób wywoływanych chemicznym zatruciem gleby i wody oraz całej gamy ludzkich tragedii.



Film nie ma tradycyjnej formy, jak już wspomniałam Malick olał formę i wywrócił ją do góry nogami. Obraz jest praktycznie pozbawiony dialogów, które zastąpiono narracją bohaterów. Każda z czterech postaci werbalizuje swoje przemyślenia w sposób mniej lub bardziej złożony lub/i mniej lub bardziej sensowny. Emocje natomiast budowane są za pomocą naprawdę fajnych zdjęć. To trzeba Malickowi oddać, zawsze się go lepiej oglądało niż słuchało. Niestety aktorstwo leży pod stołem w barze "Pod Zdechłym Psem". Kurylenko równie przekonywająco zagrałaby stonogę, co emocjonalnie rozedrganą rozwódkę z dzieckiem. Affleck jest jak stu kilowy kloc w składzie z porcelaną. McAdams jest jakoby jej nie było, a Bardem snuje się i bełkocze z miną pijaka na potężnym kacu. Słabo słabo... beznadziejnie słabo. A tak na zupełnym marginesie Malick nie byłby sobą jakby nie wprowadził do swego filmu motywu przyrodniczego, tutaj w postaci fauny i flory podwodnej. Takie alegorie nadwyrężyły jednak końcówki moich nerwów.
Cóż dodać, omijać wielkim łukiem... taki transparent powinien pojawiać się przed zamiarem odpalenia tego filmu w domu. Film przyprawił mnie o potężnego globusa, którego już więcej z Malickiem nie powtórzę. Tanx no tanx.
Moja ocena: 2/10 (w tym +1 za zdjęcia)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))