Strony

sobota, 31 stycznia 2015

TAKEN 3 [2014]




Nowe zmagania niezłomnego Millsa nie tylko nie zmieniły swej dotychczasowej formy, ale i składu: Besson-scenariusz, Olivier Megaton-reżyseria. Ci dwaj Panowie pozostali wierni obranej konwencji i z mało wymagającego scenariusza po raz kolejny stworzyli film, w którym prawa fizyki idą w lewo, a filmowa rzeczywistość w prawo. Trochę niefortunnie się złożyło, że na przełomie kilku miesięcy mieliśmy lekki wysyp filmów o podstarzałych maczo menach i ich wersji starej, poczciwej zemsty. I na nieszczęście TAKEN 3 na tle THE EQUALIZER, czy JOHN WICK wypada naprawdę blado. Może to wina przesytu, a może sztampy, która powoli zżera tę serię.


Tym razem Mills sieje postrach na ulicach Los Angeles. Po zabójstwie jego byłej żony pierwsze podejrzenie pada na głównego bohatera. Chcąc oczyścić swoje imię z podejrzeń Mills jest zmuszony w pojedynkę odnaleźć morderców. Gonitwę za zajączkiem skutecznie utrudniała mu będzie policja oraz inteligentny detektyw.



Scenariusz UPROWADZONEJ 3 podobnie jak poprzednie części nie jest zbyt wymagający. Dialogi są proste, konstrukcja postaci wyjątkowo schematyczna, a fabułę nakręca motyw zemsty. Jednak nie dramatyzmem stoi UPROWADZONA. Ten film ma przynosić radość wartką akcją, pościgami, strzelaninami, czy bijatykami. I ta zasada wyjątkowo dobrze wkomponowuje się w miałką treść tej części. Tylko dzięki wspomnianej akcji i efektom dało się ten film skończyć. Niestety coraz bardziej postawa Liama Neesona przestaje być wiarygodna z racji wieku. Jest jednak jednym z moich ulubionych aktorów i nadal przyjemnie się go w akcji ogląda.



UPROWADZONA 3 nie jest filmem wymagającym i taka jest jego zasada konsekwentnie kontynuowana przez lata. Niestety forma, która kompletnie nie zmieniła się od pierwszej części powoli zaczęła mi się przejadać. Brak urozmaicenia, absurd i piekielnie słabe dialogi odbierają radość z seansu. Cóż, może czas by główny bohater osiadł na emeryturze, ale coś czuję, że bohater nie powiedział jeszcze ostatniego zdania.
Moja ocena: 5/10 [mocne 5,5]

THE DISAPPEARANCE OF ELEANOR RIGBY: HIM [2013]




Kolejna etiuda Neda Bensona o związku Eleanor Rigby i Conora, tym razem w wersji wydarzeń dotykających bezpośrednio jej męża.
Ned Benson uzupełnia opowieść Eleanor z segmentu HER o dodatkowe wydarzenia związane z jej małżeństwem. To co w segmencie HER było wyrwane z kontekstu, było wspomnieniem El o jej małżeństwie tutaj nabiera czasowej chronologii. Conor przenosi nas w ich związek przed próbą samobójczą żony i uzupełnia ich życie dodatkowymi informacjami związanymi z tragiczną przeszłością i jego próbą walki o zachowanie trwałości małżeństwa. 
Benson uzupełnia również tę opowieść o życie prywatne Conora. Jego związek z ojcem, jego wewnętrzne rozterki związane z przeżytą traumą i walkę o miłość. I po raz kolejny ta opowieść przesączona jest niesamowitą dawką emocji. Po raz kolejny dramat małżeński przedstawiony jest z wyczuciem i subtelnością i po raz kolejny czuję, jak ta historia kompletnie mnie wciągnęła.



Benson ma wielki dar opowiadania. Prowadzi fabułę konsekwentnie, uzupełnia to co wydawało się wątkiem skończonym w poprzednim segmencie, nadając dodatkowej głębi wydarzeniom życia filmowej pary. W tej wersji prym wiodą emocje związane z przeżyciami Conora. I choć jego próba poradzenia sobie z tragedią różni się od prób, które podejmuje Eli, nie mamy wątpliwości, co do jego szczerych intencji. W tym segmencie czuć różnicę pomiędzy kobietą i mężczyzną. Ona załamana, rozbita, pogubiona i on, mocno stąpający po ziemi, ale z równie złamanym sercem. Na tak zbudowanej charakterystyce jasnym staje się powód rozstania tej pary. Drogi w kluczowym momencie ich życia rozeszły się, jednak próba, której zostali poddani zadecyduje o sile ich uczuć wobec siebie.



Benson kupił mnie tą opowieścią po raz drugi i już czekam na ostatni segment. Strasznie mnie intryguje myśl, jak zakończy się ta historia, która w końcowej scenie obu tych filmów się urywa. Póki co, jestem zdania, że pomysł z rozpoczęciem tej serii od segmentu ONA i kontynuowanie jej w takiej kolejności ma sens. Dzięki temu powoli wchodzę w życie bohaterów, które zaprezentowane w pierwszej noweli jest niczym puzzle, a każda, kolejna część wyłania obraz całości.


W segmencie HIM poznajemy nowych bohaterów. Benson poprzez nakreślenie nam świata Conora przedstawia jego ojca i przyjaciół. Pojawiają się więc nowi aktorzy i tutaj świetne kreacje od Billa Hadera oraz Ciariana Hindsa. Całości wtóruje genialny soundtrack i muzyka Son Lux.
Moja ocena: 8/10

ps. segment THE DISAPPEARANCE OF ELEANOR RIGBY: THEM jest chronologicznym zapisem wydarzeń części HER i HIM, więc jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć ten film, ma dwie opcje, albo wybrać dwie oddzielne części [do czego zachęcam!], albo segment THEM, który jest dokładnym zapisem obu poprzednich wersji.

piątek, 30 stycznia 2015

THE DISAPPEARANCE OF ELEANOR RIGBY: HER [2013]

 


Reżyser i autor scenariusza Ned Benson wpadł na ciekawy pomysł, może nie oryginalny, ale mimo wszystko ciekawy. Nakręcił trzy filmy o parze, tytułowej Eleanor i Conorze, która zmaga się z tragedią i rozstaniem. Wszystkie trzy filmy będę ukazywały różne perspektywy tej samej opowieści. Dzisiaj opowiem o wersji zdarzeń widzianej oczami tytułowej bohaterki.



Eleanor poznajemy w chwili próby samobójczej. Początkowo niewiele wiemy o przyczynach i zdarzeniach, które popchęły ją do podjęcia tak drastycznej decyzji. W miarę rozwoju akcji dostrzegamy, że Eleanor to niezwykle delikatna kobieta, emocjonalna i wewnętrznie pogubiona. Pod opieką swoich rodziców i siostry dochodzi do pełni sił, jednak obiema nogami tkwi w tragicznych wydarzeniach z przeszłości. Wprawdzie Eleanor przybiera maski i skrzętnie chowa się pod powłoką "wszystko jest w porządku", jednak jej duch jest niczym rozbita porcelana, którą nieporadnie próbuje posklejać. 



Ned Benson stworzył niesamowicie kameralny obraz o kobiecie na skraju załamania, która za wszelką cenę próbuje pogodzić się z demonami przeszłości. Niezwykle subtelnie buduje jej dramat i wprowadza nas w jej pokruszone na miał życie. Dostrzegamy walkę i ucieczkę w świat osób, zdarzeń i miejsc, które mają przynieść ukojenie, a jedyne czym są to cichym wołaniem o pomoc. Eleanor stoi na rozdrożu. Walczy ze sobą, stawiając co chwilę pytania, o to kim jest i czego chce od życia. Nie jest to łatwy film w odbiorze, ale Benson nam tego zadania jeszcze bardziej nie utrudnia. Eleanor wydaje się być w całym tym swoim zagmatwaniu niezwykle klarowną osobą, a tragedia która ją dotknęła wydaje się uzasadniać wszelkie, nawet te najbardziej desperackie zachowania.



Jestem w pełni zauroczona tym obrazem i z niecierpliwością czekam na kolejne wersje. Bardzo dobre zdjęcia i ścieżka dźwiękowa, jednak prym wiedzie obsada. Zarówno ta w pierwszym, jak i w drugim planie. Nie da się ukryć, że w segmencie ONA to Jessica Chastain góruje, ale zarówno James McCavoy, jak i Isabelle Huppert, William Hurt, Viola Davis, czy Jess Weixler sprawnie jej wtórują. 
Zanim jednak rozpłynę się w zachwytach z wielką chęcią sięgnę po kolejne części opowieści Neda Bensona, a tą szczerze Wam polecam. Cudownie nienachalna i subtelna opowieść o miłości i tragedii, która dotyka dwójkę kochających się ludzi oraz o próbach poradzenia sobie z nią.
Moja ocena: 8/10

THE BUSINESS [2005]

 

Reżyser Nick Love lubi kręcić filmy o angielskiej gangsterce. Wielokrotnie mogliśmy się o tym przekonać w filmach THE FOOTBALL FACTORY, THE SWEENEY, THE FIRM, czy OUTLAW. Może nie jest to zbytnio wyszukane kino, jednak miłośnicy wyspiarskich dresiarzy, bijatyk i ciemnych interesów powinni być usatysfakcjonowani.



Młody Brytol Frankie nie należy do wyrafinowanych młodzieńców. Typowy dresiarski luk i podpieranie blokowych ścian. Gdy jego matka kolejny raz obrywa od ojczyma, Frankie bierze sprawy w swoje niezapracowane ręce i ubija łajdaka. Niestety po tej wpadce musi opuścić wyspy. Wyjeżdża więc do Hiszpanii, gdzie poznaje gangsterski fach i narkotykowy biznes.



Poczynania Frankiego i jego pierwsze kroki w narkotykowym biznesie poznajemy z punktu widzenia narratora, którym jest właśnie główny bohater. Frankie opowiada nam ze szczegółami, barwnie i intrygująco o swoich obawach, marzeniach i pasjach. Każde zdarzenie, niepozbawione komentarza, przenosi nas w świat brutalnej gangsterki, ale i też typowo męskiej przyjaźni, w której króluje lojalność i uczciwość wobec siebie. Każde odstępstwo od tych zasad równa się całkowitemu wykluczeniu z grupy i srogą karą.



Love swoją barwną opowieść o napalonym na kasę i kobiety Frankim ubrał w bardzo zabawne szaty. Ukazana brutalność nie razi, raczej obrusza. Reżyser każde mocniejsze tąpnięcie obudowuje sporą dawką humoru. Dzięki temu całość ogląda się nad wyraz lekko i przyjemnie. Ogromnym atutem jest tutaj skład aktorski. Znani brytyjscy aktorzy, również z poprzednich projektów reżysera, nadają swoim bohaterom autentyczności. Mnie jednak zachwyciła obłędna ścieżka dźwiękowa. Nadmienię, że akcja filmu toczy się w późnych latach 80-tych i Love w pełni oddał klimat tamtych czasów. Może nie jest to kino najwyższych lotów, ale każdy kto lubi brytyjskie, podwórkowe klimaty i szemrane interesy powinien być zadowolony.
Moja ocena: 6/10 [mocne 6,5]

czwartek, 29 stycznia 2015

FACTORY GIRL [2006]






FACTORY GIRL to jeden z tych filmów, które powinnam obejrzeć, a do których nie miałam serca, by się zmobilizować i faktycznie to zrobić. Niby fabuła ciekawa, niby fajni aktorzy, a jakoś motywacji brakowało przez dłuższy czas. I coś w tych przeczuciach musiało być, bowiem finalnie obraz ten niekoniecznie mnie zachwycił.

Reżyser filmu George Hickenlooper postanowił zoborazować burzliwe życie jednej z gwiazdek lat '70-tych i oblubienic Andy Warhola. Edie Sedgwick, początkująca artystka z bogatego domu wyrusza do Nowego Jorku w poszukiwaniu inspiracji i doświadczeń. Tam zostaje zauważona przez Warhola stając się jedną z jego muz. Edie niesamowicie przypadła do gustu artyście, na tyle, by ten obsadził ją w swych filmach, czy licznych projektach. Edie była tam, gdzie był Warhol. Uzależniona emocjonalnie do artysty, zachłyśnięta sławą, szybko zgubiła zdrowy rozsądek popadając w uzależnienie.



FACTORY GIRL to jedna z tych opowieści o młodych dziewczynach, które nie pozostawiają złudzeń, co do drapieżności showbiznesu. Szybkie uzależnienie od narkotyków, imprezy, brak konstruktywnych zajęć i pomysłu na siebie coraz silniej ściągały Edie na samo dno. Co ciekawe, Hickenlooper nie nakreślił Warhola w zbyt różowych barwach. Artysta jawi się tutaj jako przykład pijawki, otaczającej się bogaczami, sfrustrowanymi jednostkami, podatnymi na manipulacje. Warhol eksploatuje ludzi, jak fabryka eksploatuje pracowników. Jest zaborczy, apodyktyczny i egocentryczny. Relacje Warhola z Edie są tu wyjątkowo negatywne i wyczerpujące emocjonalnie. 



Film o Edie Sedgwick nie jest wybitną produkcją i ogląda się ją, jak jedną z wielu produkcji HBO. Choć sama postać bohaterki jest niezwykle ciekawa, reżyser nie połakomił się o głębszy zarys psychologiczny Edie, skupiając się wyłącznie na jej relacjach z Warholem. A przyznać trzeba, że postać Sedgwick to klasyczny przypadek kliniczny. Trudne dzieciństwo, brak rodzinnego ciepła, wykorzystywanie seksualne, pobyty w szpitalu psychiatrycznym w okresie dojrzewania i patologiczne relacje z ojcem. O tym wszystkim jednak dowiadujemy się mimochodem i jest to mój największy zarzut wobec tego filmu.
Ratują go jednak, oprócz ciekawej osobowości Edie, aktorzy. Zarówno pierwszy, jak i drugi plan jest wzorcowy i warty uwagi. Choć obsadzenie Haydena Christensena w roli Boba Dylana uważam za pomysł co najmniej chybiony. 
FACTORY GIRL zaliczam więc do typu filmów, których ogromny potencjał został zaprzepaszczony.
Moja ocena: 5/10

wtorek, 27 stycznia 2015

THE LITTLE DEATH [2014]






THE LITTLE DEATH to debiut pełnometrażowy australijskiego aktora Josha Lawsona. Josh napisał świetny, inteligenty i komiczny scenariusz opowiadający o kilku parach i ich losowych potyczkach. Głównym motywem filmu są zmagania bohaterów z własną seksualnością. Każda zobrazowana przez Lawsona para na tym polu ponosi sromotne porażki. Próbują więc wszelkich, nawet tych najbardziej niekonwencjonalnych metod, by swe życie erotyczne urozmaicić i ponownie rozżarzyć je do czerwoności po latach małżeńskiej stagnacji.



Lawson podzielił swój obraz na kilka segmentów.  Każdy z nich opowiada o parze i ich relacjach. Każda z tych par przechodzi przeróżne losowe perypetie. Doskwiera im samotność w związku, niespełnienie, a nawet problem zajścia w ciążę. Nie są to segmenty oderwane od siebie, bowiem każdą z tych par łączy przyjaźń lub miejsce zamieszkania. 
Lawson niezwykle zabawnie ukazuje przygody swoich bohaterów. Przecieranie seksualnych szlaków w postaci łóżkowych nowinek, związane z tym trudności i kłopoty sprawiają, że uśmiech bardzo często pojawia się na twarzy. Nie jest to jednak wyłącznie komedia sytuacyjna. Humor w głównej mierze skupia się na dialogach i charakterystyce postaci, która momentami jest niezwykle absurdalna [postać nowego sąsiada i jego ciasteczek]. Mimo wszystko gorycz porażek, cierpkość nieumiejętnie podejmowanych decyzji Lawson łagodzi odrobiną ironii i fetyszu.



THE LITTLE DEATH to jedna z propozycji filmowych, które należą do tych lżejszych i łagodniejszych w obejściu z widzem. Nie odczuwamy tu przygnębienia, każdy nawet najsmutniejszy wątek prowadzi do zabawnego rozwiązania, a bohaterowie są przeuroczo sympatyczni w tej swojej seksualnej nieporadności. Jeśli jednak ktoś szuka erotycznych uniesień, to z pewnością ten film ich nie przyniesie. To raczej ironiczne spojrzenie na monotonię łóżkową wśród par z długim stażem oraz ich próby na rozpalenie ognia, który już dawno wygasł.
Moja ocena: 7/10 [mocne 7,5]

niedziela, 25 stycznia 2015

LEVIAFAN [2014]




Nie ukrywam, że czekałam na ten film od dawna. Jestem wielką fanką filmów Andrieja Zwiagincewa. Obejrzałam wszystkie jego projekty i żaden w ocenie nie spadł poniżej 8/10. 
Zwiagincew jest wielkim skarbem rosyjskiej kinematografii. Potrafi opowiadać o brutalności życia niezwykle subtelnie, a jednocześnie dodawać fabule głębi poprzez stosowaną symbolikę. Porusza tematy ciężkie, ale życiowe. Nie są to wydumane opowieści o niczym, a życie na tych obrazkach to okrutny ocean, w którym człowiek musi nauczyć się dryfować. Nie opowiada nam historii o ideałach, które zawsze wygrywają. U Zwiagincewa każde pójście pod prąd kończy się w najpozytywniejszym wariancie ostrym zachłyśnięciem. 



LEWIATAN Zwiagincewa nie zbacza z wymierzonego przez reżysera kursu. To nadal ciężka historia o życiu, w którym walka z przeciwnościami losu kończy się jednakowo marnie. Zwiagincew tym razem obudowuje swoją historię chorym systemem. Oto, gdzieś na północy Rosji, małżeństwo Nikolaja i Lilji stoi przed groźbą eksmisji. Na odziedziczony po pradziadach dom Nikolaja ostrzy pazury miejscowy mer, apodyktyczny polityk, który niczym mafijny boss trzęsie okolicą. Będąc w beznadziejnym położeniu, bezsilny wobec prawa i rządowych autorytetów, Nikolaj wzywa na pomoc swego przyjaciela z wojska, moskiewskiego adwokata. Jego przybycie nie tylko zaogni sytuację, ale stanie się zarzewiem wielu nieszczęść.



Zwiagincew po raz kolejny stworzył obraz wielowymiarowy. Z jednej strony buduje nam obraz Rosji zagubionej pomiędzy systemem oligarchicznym a demokratycznym. W którym prawo jest równe bezprawiu i stoi po stronie władzy, układów i pieniędzy. Można powiedzieć, że Rosja to nie jest kraj dla uczciwych ludzi. Za pieniądze Temida nie tylko jest ślepa, ale i głucha. Reżyser stworzył iście wybuchowy mariaż pieniądza z władzą. Czy on może symbolizować tytułowego Lewiatana? Szatana, który podjudza, niszczy i unicestwia wszystko, co stanie mu na drodze. 



W księdze Hioba, na którą powołuje się Zwiagincew znajdujemy zapis o Lewiatanie: "Odważ się rękę nań włożyć, pamiętaj, nie wrócisz do walki. Zawiedzie twoja nadzieja, bo już sam jego widok przeraża. Kto się ośmieli go zbudzić? Któż mu wystąpi naprzeciw? Kto się odważy go dotknąć bezkarnie? – Nikt zgoła pod całym niebem."
W filmie walkę z Lewiatanem, systemem, władzą, złem i niesprawiedliwością podejmuje główny bohater Nikolaj. Jego szacunek do przodków i tradycji, silne poczucie niesprawiedliwości wzmaga w nim wolę walki. Szuka sprawiedliwości w miejscu, gdzie jej nie ma. To siłacz, którego starania, z góry skazane są na porażkę. Skorumpowana władza sięga bowiem dużo głębiej niż jego poczciwy, prosty rozum jest w stanie ogarnąć. 
LEWIATAN nie porusza wyłącznie problemu skorumpowanej władzy. To obraz przesiąknięty religijnością, Kościołem i wiarą w Boga. Kontrastuje tym samym Kościół, instytucję z wiarą i ideałami Biblii. Obrazuje nam hierarchię kościelną, w której złote zastawy przedkładane są nad ubóstwo i suchy chleb. Dostrzegamy pazerność popa, jego manipulacje i syczące do ucha niczym jad podszepty do czynienia zła obudowane bogobojnymi cytatami. Tam gdzie powinniśmy dostrzegać miłosierdzie widzimy wyłącznie strach. Strach przed Kościołem, gniewem bożym, sądem ostatecznym. Zwiagincew genialnie oddał ten problem w końcowych scenach filmu.



Tak jak przewidywałam, Zwiagincew mnie nie zawiódł. LEWIATAN pod każdym względem jest filmem kompletnym. Bardzo dobre kreacje aktorów, którzy wystąpili w poprzednich filmach Zwiagincewa. Cudowne, fenomenalne wręcz zdjęcia Mihaiła Krichmana, które ukazują Rosję wręcz księżycową, zimną, nieokiełznaną, mroczną i brudną. Piękna ścieżka dźwiękowa, no i oczywiście rewelacyjny scenariusz. 
LEWIATAN nie jest filmem lekkim. Każdy kto oglądał wcześniejsze dokonania Zwiagincewa nie poczuje się tym filmem zawiedziony. Autor konsekwentnie, z filmu na film, przenosi nam obraz trudów życia Rosjan. Nie ma tu wydumania, jest szara i brutalna rzeczywistość, w której wódka kreśli szlaki kolejnym dniom, a bezduszność systemu i głęboka zapaść władzy zmuszają do inercji. To również miejsce pozbawione ideałów, a jedyna ostoja autorytetów jaką jest cerkiew okazuje się sprzedajną suką. Jeśli więc Lewiatan jest potworem zamieszkującym głębiny oceanu, a ten ocean jest życiem, musimy zawczasu nauczyć się pływać, by nas nie dopadł.
Moja ocena: 9/10

sobota, 24 stycznia 2015

ESCOBAR: PARADISE LOST [2014]




Andrea Di Stefano to jeden z bardziej znanych włoskich aktorów. Grał w ŻYCIU PI, JEDZ MÓDL SIĘ KOCHAJ, NINE, czy ZANIM ZAPADNIE NOC. Tym razem podziwiać będziemy go za kamerą. Jego debiut reżyserski wydawać się może ciekawą propozycją opowiadającą o życiu jednego z największych bosów narkotykowych z Ameryki Południowej. Pablo Escobar, bo o nim mowa, to człowiek, który praktycznie zmonopolizował rynek kolumbijskiej produkcji kokainy. Niestety zamiast skupić się na Escobarze, Di Setefano wybrał dość mdłą historię o wielkiej miłości i nieszczęśliwych wyborach.



Nick wraz z bratem i jego dziewczyną wyjeżdżają do Kolumbii. Są młodzi, uwielbiają surfowanie i w poszukiwaniu fal osiedlają się na plaży niedaleko Medellin. Kiedy Nick poznaje piękną Marie nie wie jeszcze, że należy do rodziny największego barona narkotykowego Pablo Escobara. Wkrótce jednak nie tylko pozna Pablo, ale całkowicie się od niego uzależni.



Film nie opowiada nam historii życia Escobara. Wprawdzie jest on kluczową postacią fabuły, Di Stefano skupia się jednak na romansie Nicka z Marią oraz jego relacją z Escobarem. Nick poświęca swoje ideały dla miłości. Wchodzi w rodzinę Marii, która dla niej jest najważniejsza. Escobar bowiem nie tylko utrzymuje całą swoją rodzinę, ale i całe Medellin. Wspiera finansowo miasto, przekupuje polityków, daje pracę lokalnej społeczności, dofinansowuje miejskie inwestycje. Nikt nie oburza się myślą o pochodzeniu tych pieniędzy. Nikt tego faktu nie kwestionuje. Wszyscy natomiast wierzą Escobarowi, są mu lojalni i czują respekt. Nick powoli przyzwyczaja się do myśli o swoim nowym pracodawcy. Escobar wydaje się być niezwykle sympatycznym człowiekiem. Gdy Nick pozna jego prawdziwą twarz nie będzie miał już możliwości odwrotu.



Film nie jest fascynujący. To raczej przeciętna historia o miłości, lojalności, wyborach, okraszona kryminalną otoczką. Nie odczujemy tutaj wielkich emocji. Nie zobaczymy cudownych zdjęć i powalających kreacji aktorskich. Wprawdzie Benicio Del Toro to klasa sama w sobie i jak zwykle rewelacyjnie wcielił się w swoją postać, jest go jednak tak mało, że serce płacze. Liczyłam na film z Benicio w roli głównej. Otrzymałam film, w którym główne skrzypce gra przeciętny Josh Hutcherson, a Del Toro pojawia się w sekwencjach. Nie jest to zatem film najwyższych lotów, ale też nie należy w nim doszukiwać kompletnej porażki. To po prostu jedna z tych produkcji, które po tygodniu wyparują nam z pamięci.
Moja ocena: 6/10

środa, 21 stycznia 2015

UNBROKEN [2014]




Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o nowym, reżyserskim projekcie Angeliny Jolie nie planowałam go na swojej liście filmów do obejrzenia. Jej debiut pełnometrażowy KRAINA MIODU I KRWI kompletnie mnie rozczarował, żeby nie powiedzieć, że okazał się porażką, gniotem, kichą nie do przejścia. Film koszmarny w każdym calu. Już wtedy wiedziałam, że Jolie zaczyna przemycać do kina swoją ideologię, wybujałe ego i misję zbawienia świata. Filmy nigdy nie wypadną dobrze, gdy talent i miłość do kina zostaną przysłonięte górnolotną ideologią. Dlaczego więc po tak chłodnej ocenie podeszłam do NIEZŁOMNEGO? Byłam ciekawa, co takiego, oprócz pięknych oczu, PR-u i postawy Matki Teresy z Kalkuty wpłynęło na członków Akademii nominujących ten obraz do Oscara oraz jak wypadł scenariusz braci Coen w kamerze Angeliny.


Jolie ponownie chwyciła po temat bolesny, ale niepozbawiony heroizmu i patosu. Zekranizowała bowiem etap życia Louisa Zamperiniego, amerykańskiego, przedwojennego olimpijczyka, który podczas działań wojennych na Pacyfiku zostaje schwytany przez japońskie wojsko, uwięziony i torturowany.


Film nie jest kompletnie stracony, jak to miało miejsce w przypadku debiutu Jolie. Choć początek wydawał się chaotyczny, sceny surwiwalowe i bitwy powietrzne wypadły niezwykle przekonująco i dramatycznie. Im dalej jednak w las tym bardziej film zaczął siadać. Scenariusz dostawał dziur, niczym ser szwajcarski, a końcówka była tak patetyczna, wydumana i podkoloryzowana, aż oczy szczypały. Aktorzy włożyli mnóstwo pracy w odzwierciedlenie bólu i tragedii. Nie zmienia to jednak faktu, że aktor odgrywający postać głównego bohatera absolutnie zaniżał poziom, który drugi plan wywindował w górę. Również scenariusz nie powalił. Jak na braci Coen widz oczekuje odpowiedniego poziomu, a przynajmniej tego, do którego nas przyzwyczaili. I gdyby nie napisy końcowe nigdy nie powiedziałabym, że ktokolwiek z tak ogromnym dorobkiem mógł maczać palce w tej maliźnie. Podobny przypadek pojawił się również niedawno, czyli nieudany mariaż Cormaca McCarthy z Ridleyem Scottem w ADWOKACIE.


Szczerze mówiąc, najbardziej zawiodłam się na scenach obrazujących walkę jeńców o przetrwanie. Ich ból, głód i cierpienie były wypunktowane niczym na liście zakupów. Wyjałowione z dramatyzmu, a przecież pamiętamy takie filmy jak ŁOWCA JELENI, MOST NA RZECE KWAI, IMPERIUM SŁOŃCA, czy OPERACJA ŚWIT, w którym ból, cierpienie i samotność przepełniały smutkiem i rozgoryczeniem. W przypadku filmu Jolie jedyne co odnotowałam, to ilość bolesnych uderzeń kijem bambusowym. Był to jednak odbiór na zasadzie matematycznej kalkulacji, bez większego wrażenia.
Powiem szczerze, że jak na Jolie, NIEZŁOMNY jest naprawdę niezłym kinem. Problem w tym, że ta kobieta nie ma talentu za grosz i windowanie tej miernoty tylko wyłącznie za jej wkład w działalność charytatywną, oddanie sprawom społecznym i celebryckiemu zapleczu jest słabe i populistyczne. Cóż, zrobić. Najwyraźniej w dzisiejszych czasach wartość kina mierzona jest ilością okładek w bulwarowych pismach. Takie obyczaje.
Moja ocena: 5/10

wtorek, 20 stycznia 2015

CAKE [2014]




Nie spodziewałam się po nowym filmie Daniela Barnza zbyt wiele, zwłaszcza że konsekwentnie od wielu lato omijam jego produkcje wielkim łukiem. Zaintrygowała mnie wiadomość o przełomowej kreacji Jennifer Aniston i jej prawdopodobnej nominacji do Oscara. Wiemy już, że jej nie otrzymała i pisząc to z perspektywy widza po seansie muszę przyznać, że trochę żal. Jej kreacja jest bardzo dobra, z wielką głębią i dramaturgią, której po tej aktorce trudno się spodziewać. Wprawdzie lata temu popełniła bardziej ambitne kino pod tytułem THE GOOD GIRL, minęło jednak 13 lat, a przez ten czas aktorka mocno utkwiła w kinie komediowym, romantycznym, mówiąc krótko mało wymagającym



Większość z nas obraz Jennifer Aniston rysuje w kolorowych barwach. Roześmianej dziewuchy z sąsiedztwa, miłej, sympatycznej i ciepłej. Kobiety pięknej, zadbanej, intrygującej seksapilem. Daniel Barnza w CAKE kompletnie zerwał z wizerunkiem Aniston jaki znamy. Ubrał ją w szmaty, oszpecił ranami i obudował zgorzknieniem. Czy taka Aniston może się podobać? Taką Aniston kupuję od jej stóp po czubek głowy. Rewelacyjnie oddała dramatyzm kobiety po tragicznych przejściach. Kobiety samotnej, pozostawionej samej sobie i swoim własnym demonom. Kobiecie fizycznie wycieńczonej, ale też i lekomanki, mizantropki, złośliwej zdziry. W bohaterce Aniston tli się jednak światełko nadziei, którą budują zacieśniające się relacje z jej gosposią i mężem zmarłej znajomej. Możemy również dostrzec uroczy cynizm, który tak mocno się w niej zakorzenił wraz z przeżytymi dramatami.



Film nie należy do najłatwiejszych. Ciężki, przytłaczający, duszny. Brudnymi buciorami wkraczamy w głębokie traumy, schizy i rozczarowanie życiem bohaterki. Dotykamy bólu zarówno fizycznego, jak i prywatnych rozgoryczeń, niezatartego poczucia winy i niepogodzenia się z losem. Barnz subtelnie dawkuje nam te mroczne emocje. Poprzez delikatne kadry, przyjemnie plumkającą muzykę i ciepłych bohaterów drugoplanowych. Owa łagodność równowarzy nam cieprkość obrazu i jego gorycz. Ogląda się go przyjemnie i bez znużenia podążamy za kolejnymi bolesnymi decyzjami bohaterki.



Polecam ten film. Autentycznie żal Aniston, że nie udało jej się zakwalifikować do Oskarowej gali. Jest jednak nadzieja, że aktorka odrzuci schemat ról typu MILF, a przekwalifikuje się na pełnoprawną aktorkę dramatyczną, czego szczerze jej życzę. Natomiast Daniel Barnz tym filmem przekonał mnie, że nie jest tak marnym reżyserem, za jakiego go dotąd uważałam.
Moja ocena: 8/10

niedziela, 18 stycznia 2015

THE THEORY OF EVERYTHING [2014]




Reżyser James Marsh słynął z produkcji filmów dokumentalnych. I to nie byle jakich. Wielokrotnie nagradzane filmy MAN ON WIRE, czy PROJECT NIM przyniosły mu zasłużone uznanie. Jakiś czas temu popełnił dość średni dramat szpiegowski SHADOW DANCER. W tym roku możemy podziwiać jego filmową biografię jednego z najwybitniejszych astrofizyków na świecie Stephenie Hawkingu.



Marsh chronologicznie przedstawia nam życie naukowca, nie uchybiając faktom. Poznajemy profesora z lat młodzieńczych, kiedy to jeszcze był w pełni sprawnym studentem. Poznajemy go w okresie jego upadku, walki o życie, momentu rozpadu małżeństwa i ciągłej pasji do zgłębiania tajemnic kosmosu. Hawking nie jest w tym filmie przerysowany. I to jest ogromny atut tego obrazu. Czuć tu rękę dokumentalisty. Reżyser w miarę obiektywnie kreśli nam postać bohatera. Dostrzegamy jego okres chwały, jak i słabości, zarówno tych fizycznych, jak i zwykłych męskich zachcianek. 



TEORIA WSZYSTKIEGO nie wyróżnia się niczym na tle masy filmów biograficznych, które powstały do tej pory, jak i sporej liczby, które w tym roku nominowano do Oskara. Powiem szczerze, że o ile obraz sam w sobie jest kolejną opowieścią o życiu autentycznej postaci, o tyle role Felicity Jones i Eddie Redmayne'a absolutnie zasługują na docenienie. Ta dwójka włożyła ogrom pracy w nadanie właściwego dramatyzmu swym postaciom. Zachwycające kreacje, choć drugi plan również zasługuje na uznanie.



Jak na film nominowany do Oskara w kategorii "najlepszy film" TEORIA WSZYSTKIEGO jest obrazem nadzwyczaj przeciętnym. Jego ogromnym atutem są zdjęcia, muzyka i rewelacyjne kreacje pary głównych aktorów. Mocny punktem jest sama postać bohatera. Jego problemy zdrowotne i walka z ułomnościami dodają otuchy. Oddano również wielki hołd żonie Hawkinga. Jej poświęcenie i oddanie wymagało nadludzkiej siły i cierpliwości. Kobieta, która mimo ogromu wyrzeczeń, wyzbycia się całkowicie własnych pragnień i potrzeb potrafiła zbudować Hawkingowi ciepły dom i poczucie bezpieczeństwa. Reżyser nie buduje wokół niej wyłącznie obrazu Matki Boskiej. Felicity Jones pięknie oddała cierpienie, ból i rozgoryczenie Jane Hawking.
Wprawdzie film nie powala na kolana, nie wyróżnia się niczym na tle tego typu produkcji, TEORIĘ WSZYSTKIEGO obejrzałam z ciekawością i nie był to stracony czas.
Moja ocena: 6/10 [mocne 6,5]


THE IMITATION GAME [2014]




Kolejna nominacja do Oscarów 2015 w kategorii najlepszy film i ja się pytam za co, wyłączając kwestię poruszonego homoseksualizmu? A może właśnie za tę kwestię. Film jest pozbawiony jakiejkolwiek wartości dodanej. Zaczynając od fabuły na prawdzie historycznej kończąc. Wszystko byłoby ok., gdyby autorzy przynajmniej zachowali 80% wydarzeń autentycznych. No niestety, nie jestem w stanie przymknąć oka na zakłamanie tylko po to, by podsycić tragedię, którą przeżył główny bohater.



GRA TAJEMNIC wydawała się być filmem opowiadającym o rozwiązaniu szyfru Enigmy. Jest to jednak wyłącznie jeden wątek tego filmu. Drugim jest Alan Turing i jeśli przyjrzymy się baczniej dojdziemy do prostego wniosku, że ten film nie jest o łamaniu kodów Enigmy, a o życiu Turinga. Jest on postacią kluczową, wokół której toczy się akcja. To jego przeszłość, wewnętrzny dramat i osobowość poznajemy. Cała reszta ekipy kryptologów jest jedynie dodatkiem. Dlaczego zatem autorzy w ten sposób podeszli do tematu? Bo fajnej jest wyłuskać dramat z postaci nie da się ukryć tragicznej, jaką jest Turing. Bo w 2013 roku królowa Elżbieta II pośmiertnie oczyściła go z absurdalnych zarzutów i ułaskawiła. Film ten staje się zatem nie historycznym zapisem faktów rozszyfrowywania Enigmy, a hołdem złożonym Turingowi, naukowcowi. Cała reszta jest wyłącznie obudowaniem dramatu i tragedii bohatera. 



Jako widz czuję się trochę oszukana. Z powodu chwytliwego PR-u oraz z powodu zakłamania. Jak to mówił kiedyś klasyk "jest prawda czasów i prawda ekranu" i ta w przypadku GRY TAJEMNIC genialnie się sprawdziła. Problem w tym, że ten cytat wywodzi się z komunistycznego reżimu opartego na cenzurze. 
Sam obraz pod kątem technicznym jest rzetelny. Można by powiedzieć fajna historyjka do obiadu. Można popatrzeć, wzruszyć się, a kto nie zna historii to nawet łyknąć tę pulpę bez wyrazu. Aktorzy dodali charakteru fabule, choć i tutaj nie dali pola do popisu. Charakterystyka ich postaci była dość płytka, a całą głębię skupiono w postaci Turinga. Nigdy nie byłam fanką Cumberbatcha i powiem szczerze, że jak dla mnie we wszystkich swoich rolach wypada tak samo i nie jest to zarzut. To dobry aktor, ale póki co nie widziałam roli, w której wyróżniłby się od narzuconego schematu. Tym bardziej więc dziwi mnie decyzja szanownej Akademii, bowiem ten film, oprócz chwytliwej i modnej problematyki, absolutnie w niczym nie wyróżnia się od przeciętnych produkcji, które nas za chwilę w ciągu tego roku zaleją, aż się w nich potopimy po uszy. 
Moja ocena: 5/10

sobota, 17 stycznia 2015

SELMA [2014]





Jedyny dramat polityczno-społeczny nominowany w tym roku do Oskara w kategorii najlepszy film. Reżyserka Ava DuVernay zekranizowała etap życia Martina Luthera Kinga, w którym zapalczywie walczy o prawa wyborcze Afroamerykanów. Obserwujemy jego zmagania zarówno z politykami, prezydentem Johnsonem, gubernatorem Stanu Alabama, jak i przeciętnymi obywatelami zarówno białymi, jak i kolorowymi. Jego samozaparcie, charyzma i troska o dobro swych braci i sióstr mobilizuje go do zorganizowania marszu protestacyjnego z tytułowej Selmy do samego centrum konserwatywnej Ameryki - Montgomery.



SALMA to kolejny antyrasistowski obraz opowiadający o prześladowaniu czarnej społeczności Stanów Zjednoczonych w latach 60-tych. To w tych właśnie czasach eskalowała działalność organizacji Kinga SCLC,  jej walka o równouprawnienie i zniesienie dyskryminacji na tle rasowym. Ava DuVernay przedstawiła nam Kinga z dwóch wymiarów. Jego działalności, która stanowi trzon fabuły, jak i strony prywatnej, podsłuchów, zastraszania zarówno Kinga, jak i jego rodziny. DuVernay zobrazowała bohatera jako krystalicznego, oddanego sprawie społecznika, któremu w równym stopniu na sercu leży dobro społeczności czarnych, jak i rodziny. Nawołuje do pokojowych demonstracji, ganiąc zbrojne wystąpienia. Reżyserka nie wnika w konflikt Martina z Malcolmem X. Zahacza jedynie o ten wątek, jak i nadmienia o planach zabójstwa Kinga.
Trzeba przyznać, że gorliwość, umiejętność polemiki i konsekwencja Kinga jest porażająca. W tym filmie, King staje się przykładem, wzorcem człowieka oddanego sprawie, pełnego ideałów, który dobro społeczne przedkłada ponad własne. Poświęca siebie, swoją rodzinę i będąc świadomy zagrożeń oraz niebezpieczeństw również własne życie. Aż szkoda, że w dzisiejszych czasach nie wykształcił się tak mocny charakter, autorytet, wzór pełen ideałów, który wróciłby wiarę w ludzką bezinteresowność. W takich barwach rysuje się Martin Luther King ręką Avy DuVernay. Czy taki rzeczywiście był? Odsyłam do pokaźnej literatury.



SELMA to przede wszystkim obraz poprawny w każdym calu. Rzetelne oddanie faktów, umiejętne podbudowywanie fabuły w celu wywołania emocji [tutaj fantastyczna początkowa scena wybuchu bomby], bardzo dobre zdjęcia i wprost rewelacyjna obsada. Absolutnie nie dziwi mnie nominacja SELMY do Oskara. Ten film poruszoną problematyką, patosem, wybieleniem postaci Kinga, przynajmniej jego prywatnego życia, stał się idealnym wręcz kinem festiwalowym. Amerykanie doceniają swoją przeszłość, nawet jeśli rysuje się ona w dość czarnych barwach. Szkoda, że Akademia nie doceniła Davida Oyelowo, który rewelacyjnie przedstawił postać Kinga. Zarówno fizycznie, jak i mową ciała, sposobem mówienia oddał jego postać w pełni. Zachwyca również zbiór utalentowanych aktorów w drugim planie, min. Martin Sheen, Alessandro Nivola, Tom Wilkinson, Tim Roth, Giovanni Ribisi, Ophrah Winfrey. Może nie jest to kino wybitne, ale jest na tyle dobrze skrojone, że te dwie godziny seansu nie sprawiły większego problemu.
Moja ocena: 7/10

WILD [2014]




I kto by się spodziewał, że po świetnym DALLAS BUYERS CLUB, czy CAFE DE FLORE Jean-Marc Vallee stworzy film, przez który idzie się równie ślamazarnie, co jego bohaterka. Reżyser przełożył bowiem pamiętnik Cheryl Strayed i postanowił uszczęśliwić nas kobiecą wersją INTO THE WILD. 



Cheryl po serii nieszczęśliwych zdarzeń w jej życiu osobistym postanawia wyruszyć na pieszą wędrówkę. Te 1000 mil poprzez pustynię, góry, doliny i rwące rzeki, upał i mróz mają dać jej upragniony spokój ducha, oczyścić ze zmartwień i oddalić bezpowrotnie duchy przeszłości. Cheryl w trakcie tej długiej podróży poznaje wielu ciekawych ludzi, przeżywa wewnętrzne rozterki, strach i euforię, jednak przede wszystkim próbuje pogodzić się z tragediami, których doświadczyła.



W przypadku WILD nie uciekniemy od porównań. Wspomniany INTO THE WILD Seana Penna, czy chociażby niedawne TRACKS z Mią Wasikowski to filmy, które łączy zarówno bohater, rozedrgany emocjonalnie, nieposkładany. Bohater, który nie szuka przygody, a wyciszenia i ukojenia. Te filmy zabierają nas również w świat emocji, które są dla nas skrajne. Są to postawy cechujące się wielką odwagą i odrobiną szaleństwa. Samotne podróże w ekstremalnych warunkach muszą wiązać się z ryzykiem, niebezpieczeństwem, a takowych są świadomi bohaterowie wspomnianych filmów.



Co więc różni te tytuły? I tu ocena oczywiście subiektywna. Przede wszystkim i ponad wszystko jakość. INTO THE WILD był filmem wielowymiarowym. Poruszał zarówno problem jednostki, jak i jego miejsca w systemie polityczno-gospodarczym. Było głosem młodych, głosem sprzeciwu, krzykiem. TRACKS natomiast to przepiękna podróż w głąb siebie. Odkrywanie własnych możliwości, wewnętrznej walki i przekraczanie granic niemożliwych dla kobiety. Natomiast WILD porusza problem dziewczyny, która popełniając życiowe błędy postanawia doznać radykalnego oczyszczenia. Te wszystkie filmy łączy autentyczność. Są to bowiem biografie. Dzieli je sposób zobrazowania. WILD jest po prostu filmem nudnym. Niedopracowanym. Podróż w reminiscencje bohaterki jest chaotyczna. Jej przeszłość jest niczym strzępki dawkowana i równie szybko urywana. Nie sposób złączyć się emocjonalnie z Cheryl, choć jej narracja próbuje wytłumaczyć jej intencje. Reżyser w żaden sposób nie zaintrygował mnie tą fabułą. Wprawdzie bohaterka przeżywa kilka zatrważających przygód, jednak są one tak niemrawo zrealizowane, że nawet powieka nie zadrgała. Ten film został wyjałowiony z emocji, które towarzyszyły Robyn w TRACKS, czy Christopherowi w INTO THE WILD. I nawet rola Reese w niczym tutaj nie pomogła. Kompletnie nie rozumiem, za co ta nominacja do Oscara.



Nie ukrywam, że czekałam na ten film. Bowiem zarówno TRACKS, jak i INTO THE WILD to moje ulubione obrazy ostatnich lat. Niestety tak wypieszczony przez krytyków Jean - Marc Vallee nie dosięgnął wysokiej poprzeczki postawionej przez wspomniane tytuły. Po raz kolejny stykamy się z kinem rzemieślniczym. Pod każdym kątem, zarówno aktorskim, operatorskim, jak i tłem muzycznym, poprawnym. Brakowało tu przede wszystkim ducha, iskry pobudzającej emocje. Nie czytałam pamiętnika Cheryl, może łatwiej byłoby mi dotrzeć do tego filmu. Dla filmu nie ma to jednak większego znaczenia. To rolą reżysera jest umiejętne przełożenie klimatu, rozterek, przeżyć bohatera książki, po to, by widz nie musiał posiłkować się literaturą, by film zrozumieć.
Moja ocena: 5/10