Filmy apokaliptyczne z pewnością przypominają nam, że matka Ziemia w każdej chwili może wypiąć na nas swój tyłek. A potem możemy się już tylko znaleźć w przysłowiowej czarnej dupie. I tak w kinie przeszliśmy już przez chyba wszystkie możliwe wersje katastrof. Powodzie, zlodowacenie, wybuchy wulkanów, plagi egipskie, susze i co tam sobie można jeszcze wymarzyć. SAN ANDREAS kontynuuje ten wątek strasząc nas ewentualnym trzęsieniem ziemi o niewyobrażalnej sile rażenia. Nie jest to oryginalny temat, jednak po obejrzeniu tego dzieła stwierdzam, że nie treść była nadrzędnym celem, a efekty specjalne.
Pierwsze kilkadziesiąt minut ogląda się naprawdę przyzwoicie. Wprawdzie klisze są bolesne, jednak wartka akcja skutecznie je rekompensuje. Problem pojawia się w momencie rozwiązania całej sytuacji. Górę bierze wyeksponowany do granic możliwości patriotyzm i patos i jak to mówią, mogłoby się walić i palić, czar prysł. Całe to patetyczne gówno jest masakrycznie płytkie i na poziomie gimbazy. Ostatnie słowa bohatera i manifestacyjnie powiewająca na wietrze flaga amerykańska są dobitne.
Scenariusz nie należy do najlepszych. Postaci z metra cięte i schematyczne. Niektóre pomysły [chociażby sytuacja z ojczymem] są napisane na wyrost i zbyt przesadne. Wkrada się sporo nieścisłości, jednak nie one rażą. Głupoty na szczęście nie ma zbyt wiele, jest za to amerykańska wkurwiająca megalomania i koszmarny w scenach dramatycznych Dwayne Johnson. Na szczęście ten film niosą efekty i trzymająca w ryzach akcja. CGI jest porażające. Postapokaliptyczy widok San Francisco, palce lizać. Sceny, efekty dopracowano w najmniejszym detalu i za to szacun. Niestety cała reszta jest słaba.
Moja ocena: 5/10 [w tym +1 za CGI]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))