Strony

poniedziałek, 29 lipca 2013

Nadrabianie zaległości w polskim kinie, czyli SĘP, DZIEŃ KOBIET, NIEULOTNE


Nazbierało się trochę zaległości z naszego rodzimego podwórka. Poprzedni i tego roczny sezon obfitował w przeróżne polskie produkcje. Od tych ambitniejszych zaczynając, na syfie TVN-owskim kończąc. Z tego całego wora przeróżności wybrałam kilka tytułów, które z mojego punktu widzenia, nadają się na zwrócenie większej uwagi, choć jak się okaże post factum, nie do końca jednak większej.

I tak zaczęłam od ostro reklamowanego filmu SĘP


Pamiętam tylko tyle, że mocno rozbawiła mnie promocja tego filmu. Producenci rzucili się na widzów, jak tonący na brzytwę. Jak bowiem nazwać inaczej próbę sprzedania filmu poprzez muzykę, w tym przypadku zespołu Archive. Dla jednych może być to zachęta, dla drugich chwyt poniżej pasa. Ja trzymam się linii drugiej. Nie żebym była przeciwniczką Archive. Raczej kilka piosenek tego zespołu to dla mnie max.
SĘP to historia kryminalna. Tytułowy bohater to glina, który zostaje przydzielony do specjalnej grupy próbującej rozwikłać tajemnicę dziwnych zniknięć seryjnych morderców, zabójców, czy gwałcicieli.
Trzeba oddać autorom, jak na kryminał, to film jest prowadzony całkiem przywoicie. Fabuła zawiązuje się ciekawie. Karty są powoli odkrywane. Problem w tym, że na końcówce film leży. To pierwszy mankament. Gdyby nie zakończenie film mógłby podzielić podium z moim, póki co, niekwestionowanym zwycięzcą kryminału ostatniej pięciolatki, jakim jest UWIKŁANIE. Niestety zakończenie sugeruje, że autorom kompletnie zabrakło pomysłu, co zrobić z fabułą i bohaterem. A wyjście jakie obrali jest słabe, nieumotywowane niczym i żałosne.
Drugi mankament to bohaterowie. Sztampowi i grubą kreską malowani. Przekupni policjanci kontra nieskazitelny stróż prawa. Do tego piękna i niewinna bohaterka grana przez Przybylską otoczona zgrają cwanych lisów, których komuna nauczyła jak dbać o własne interesy. 
Plusem z pewnością oprócz naprawdę przyzwoicie prowadzonej akcji, jest motyw porwań. Mało wprawdzie odkrywczy, ale pytanie jakie stawiają na koniec naszemu bohaterowi porywacze jest bardzo mądre i głębokie. Jest tak wieloznaczne, że sami autorzy mieli problem z wyprowadzeniem tej historii do sensownego końca. Myślę, że pozostawienie tej historii otwartej byłoby najlepszym wyjściem z możliwych, tak jak otwartym pozostaje motyw uśmiercania i porywania przestępców oraz kwestia moralna.
Co do aktorstwa, to niewiele mam do powiedzenia. Oprócz Fronczewskiego, Olbrychskiego, Seweryna i Baki nie widzę nikogo, kto zasługuje na moją uwagę. Powiem krótko denerwuje mnie Małaszyński i Żebrowski, choć ten ostatni jest naprawdę dobrym aktorem. O Przybylskiej nawet nie wspomnę. Nadaje się bowiem wyłącznie do pokazywania swoich silikonowych cycków.
Reasumując, SĘP to przyzwoity kryminał. Z fajnie prowadzoną akcją i intrygą. Trochę za długi i z kompletnie skiepszczonym zakończeniem. Z pewnością jest to przyjemne filmidło na niedzielny wieczór. Nic poza tym.
Moja ocena: 6/10

A potem z lekka społecznie, czyli DZIEŃ KOBIET




W końcu moje oczy doczekały się polskiego kina społecznego. Ileż to ja się napsioczyłam, że w kinie polskim brakuje mi obyczaju. A tu popatrz. Z wielkiej rury i jak miło.
Anglicy od dawna odkryli tajemnicę najlepszych historii filmowych. One bowiem wywodzą się z tego, co nas otacza na co dzień, dookoła. Przyziemne problemy i jeszcze bardziej przyziemne jednostki. A żadnym odkrywczym novum nie jest stwierdzenie, że najlepsze scenariusze pisze samo życie. Problem w tym, że polscy producenci są kurewsko ślepi i głusi. Bo nie potrafią się po nie schylić, nawet gdy wkoło gawiedź wyje w niebo głosy, że historia leży pod nogami.
I taki jest właśnie DZIEŃ KOBIET. Rodzynek. Kino społeczne w najlepszym wydaniu. Kino, któremu scenariusz napisało życie. Oto jeden z ogólnopolskich supermarketów Motylek prowadzi niewolniczą politykę wobec swoich pracowników. Po serii nieszczęść w jednym ze sklepów, zwolniona z pracy kierowniczka postanawia wziąc byka za rogi i postawić go przed ślepą Temidą. Oczywiście czeka ją seria zastraszeń, nieprzyjemnych zdarzeń. Finalnie jednak nie poddaje się i doprowadza sprawę do szczęśliwego końca.
Nie od dziś wiadomo, że za fabułą tego filmu kryje się autentyczna historia jednej z byłych pracownic Biedronki. Myślę, że wielkość jej charakteru, zwanego kolokwialnie jajami, można porównać do postaci Erin Brockovich. Jej determinacja i poczucie społecznej niesprawiedliwości zmusiło ją do podjęcia bardzo ryzykownej decyzji. Decyzji, w której na szale położyła wszystko - swoje życie zawodowe, jak i życie w lokalnej społeczności. To raz. Dwa - to wspaniale ukazany rosnący konflikt na tle przełożony vs.pracownik. Brak zrozumienia, konieczność dokonania wyborów niezgodnych z własnym sumieniem, czy podejmowanie decyzji wbrew własnej woli. A wszystko zobrazowane z różnych perspektyw. Perspektywy szefów i pracowników. Jak to mówią każdy nosi swój krzyż, problem jednak w tym, że nie każdy widzi, że ktoś ten krzyż ma.
Bardzo dobre kreacje od Kwiatkowskiej i Lubosa. Nad reżyserią wzdychała nie będę. Tutaj jest parę mankamentów. Ten film broni jednak mocna i ponadczasowa historia. Polecam.
Moja ocena: 7/10

A na koniec zostawiłam sobie perełkę - NIEULOTNE



Och ileż to było wzdychania na temat tego filmu. Że Borcuch, że piękne zdjęcia, że Gierszał, że Sundance, że och i ach i uuuuu i w ogóle. Z tych wszystkich wspomnianych wyżej na większą uwagę z pewnością zasługują zdjęcia, bo Pan Michał Englert potrafi je robić nie od dziś.
Cała reszta to przereklamowana pulpa z egzaltowanymi problemami z dupy. A dlaczego... sory ale nie pojmuję, no nie mogę dojść do głowy, jakim sposobem laska uprawiająca seks ze swym chłopakiem bez zabezpieczenia, dziwi się że zachodzi w ciążę, a na koniec warczy do niego, że zrujnował jej życie. No nie pojmuję tego w swym małym, skromnym rozumku. To raz... a dwa. To cała historia związana z zabójstwem. O czym tak właściwie jest ten obraz ? Ani to bowiem kryminalna opowiastka ani wynurzenia dorastającego emo.
Nigdy nie byłam zwolenniczką filmów o wydumanych problemach, ale w tym filmie mam wrażenie, że coś ze scenariuszem jest nie tak. Dwa wątki, dwie różne lokacje, dwójka ludzi i dwie odrębne, oderwane historie, z których żadna praktycznie nie osiąga kulminacji. 
Znajdą się z pewnością głosy mówiące, że to film o agresywnym wejściu w dorosłość i o utraceniu niewinności. Wszytko ok, ale mnie środki obrane do udowodnienia tych tez absolutnie nie przekonują, a już w ogóle sposób ich realizacji.
Bohaterowie są bowiem do samego końca kompletnie niedojrzali. Zupełnie nieprzystosowani do życia i relacji między ludzkich. To tak, jakby ktoś ich wrzucił na sam środek oceanu i kazał w ciągu godziny dopłynąć do najbliższego portu. Są nierealni. Wyrzuceniu z rzeczywistości. Nie potrafią przeprowadzić sensownej rozmowy, nie potrafią podjąć jakiejkolwiek decyzji, a przede wszystkim nie potrafią uporać się z własnymi problemami. Nie znoszę mamałygi, a dla mnie tacy są właśnie główni bohaterowie.
Film zaliczam do kompletnie przereklamowanej, wizualnie pięknej wydmuszki. Ładne toto, intrygujące, ale po odsłonięciu pierwszej kurtyny następuje amba.
Moja ocena: 3/10



niedziela, 28 lipca 2013

GALLOWWALKERS





Długo nie wytrzymałam w postanowieniu omijania beznadziejnych filmów. Tym razem czuję się jednak trochę usprawiedliwiona. Oceny tego filmu pozostawiały wiele do życzenia, to prawda. Mnie jednak zaintrygowała postać odtwórcy głównej roli 'a. Facet trochę, jakby z martwych wstał. Przynajmniej w filmowym światku. Jego machloje z IRS'em skończyły się odsiadką w więzieniu i takim to sposobem zniknął z wizji na parę ładnych lat. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że aż od 2006r. Więc nie mogłam po prostu odpuścić sobie możliwości ponownego zobaczenia Snipes'a w akcji. 


I jak to wypadło ? Ano, gorzej być nie może. Choć oceniam ten film na 3/10, tylko wyłącznie jednak za ideę. Ta wydaje się mimo całej produkcyjnej otoczki dość oryginalna.
Fabuła bowiem opowiada o pewnym kowboju, na którego rzucono klątwę. Za każdym razem, gdy zabije przeciwnika ten cudownie wróci z martwych. Problem w tym, że osoby to wcale nie zombie, jak sugerują niektóre opisy tego filmu w sieci. Coś na zasadzie mściwych living dead. Skalpują swoje ofiary, by następnie ich skóra posłużyła im za nowe "odzienie wierzchnie".
Anyway... Snipes gra zabójcę mściciela, który kroczy po pustynnych bezdrożach w poszukiwaniu owych living-dead. Aby ostatecznie ich uśmiercić musi generalnie pozbawić ich głowy.



Film konstrukcyjnie woła o pomstę do nieba. Aktostwo -  masakra. Oprócz Snipes'a nie znajduje w tym filmie kogokolwiek, kto mógłby podołać roli. A uwierzcie role są płaskie, a dialogi proste, więc skomplikowanie w tym żadne. Właśnie - dialogi. Dialogi to zdania proste. Wypowiadane dość rzadko i nie wnoszące rzadnej treści. To raczej frazesy, które wypływają bohaterom z ust, a nic by się nie zmieniło, gdyby przez cały film milczeli. Z resztą, większość filmu to raczej kakofonia w postaci brzdąkania masakrującej quasi-westernowej muzy i Snipes'a błąkającego się po pustyni na swym czarnym wierzchowcu. I tylko od czasu do czasu scena ta przeplatana jest obrazami z jego przeszłości (i dzięki temu wiemy kim jest i jaka jest jego przeszłość) oraz scenkami rodzajowymi z uroczego życia potworków, tzw.żywych trupów.
Nawet kadrowanie przypominało filmy klasy B. No ale jakoś mnie to nie dziwi. Wystarczy spojrzeć chłodnym okiem na rozwój kariery zawodowej reżysera 'a. Ok, za zdjęcia w większości odpowiedzialny jest operator, ale uwierzcie na słowo, jego kariera też nie jest lepsza :-).


W sumie odnotowuję dwa plusy tego filmu. Z pewnością koncepcja. Tak jak już wcześniej wspomniałam, pomysł na fabułę jest oryginalny. Drugi to konwencja filmu. Mimo, że nie jestem fanką westernów, osadzenie akcji w tej stylistyce, filmu nie pogrążyło, wręcz przeciwnie. Nadało wyrazistszego klimatu. Cała reszta jest porażką. I mimo mojej sympatii do Snipes'a absolutnie tego filmu nie polecam.
Moja ocena: 3/10

sobota, 27 lipca 2013

Piątkowo filmowo, czyli wieczór z WOLVERINE, MUD, THE JEFFREY DAHMER FILES

Wczoraj rzeczywiście mi się poszczęściło. Wyjątkowo, jak nie pamiętam od kiedy, udało mi się pyknąć trzy filmy z rzędu. Nie będę więc pisała osobnych notek, bo i po co. Szkoda przestrzeni. Spróbuję skrótowo wypisać to, co w tych obrazach najistotniejsze z mojego punktu widzenia.
No to off we go...

Na pierwszy ogień - kinowy blockbuster tygodnia, czyli WOLVERINE



Lubię rosomaka najbardziej z wszystkich mutantów i film o jego postaci uważam za najbardziej uzasadniony. Czy jednak konieczny ?? Biorąc pod uwagę pierwszą część jego przygód można by powątpiewać. Jednak patrząc przez pryzmat wczorajszej wizyty w kinie uważam, że filmy z jego udziałem mogą być niezłą rozrywką.
Na początek więc, pozytywy.
Przede wszystkim akcja. Początek filmu to ciągnący się w dół, kilkukilometrowy rollercoaster. Czego tam nie ma ?! Głowa boli. Pościgi, wybuchy nuklearne i mordobicia. I tak przez pierwsze bodajże 20 minut, jak nie więcej. 
Sceny z pewnością robią wrażenie, choć logiki w nich brak. Można to uznać za mankament, ale ja z uporem maniaka będę bronić takich produkcji. Kto szuka logiki i praw fizyki w mega wypasionych rozwałkach, to niech poszuka ich na Discovery Science. Na wszystko trzeba wziąć sporą poprawkę. Wywijanie na Shinkansenie jest realnie niemożliwe. Ale za to jak zajebiście wygląda na dużym ekranie, wie ten kto zobaczy. Druga sprawa, brak sensu w chowaniu się przed wybuchem nuklearnym w studni. Wszyscy wiedzą, że przeżycie po takim wybuchu, będąc praktycznie w strefie 0 jest wprost niedorzeczne. Ale jednak... bohaterom się udaje i niech im będzie. Dajmy poprawkę, że nasz bohater to mutant i generalnie łyka wszystko, nawet kwas siarkowy.
Wracając dalej do pozytywów. Oprócz akcji... lokacja. Przeniesienie przygód rosomaka do Japonii, to woda na mój młyn. Oczywiście nie obyło się od smutnych panów w czarnych garniturach i jeszcze czarniejszych toyotach. W pakiecie oprócz yakuzy dostajemy kolesi w cichobiegach zwanych ninja. Oprócz tego ogrody w stylu zen i feng shui, mała zajawka z historii życia samuraja, tudzież ronina i można się wręcz poczuć Japończykiem :-) Mnie ten miks absolutnie nie raził. Może kasę na ten film wyłożyła firma japońska :-) ? W każdym bądź razie rewelacyjnie ujęto kontrast współczesnej Japonii z jej stroną tradycyjną. I równie rewelacyjnie się to ogląda. 
No i ostatni atut, to Jackman. Czy ktoś ma wątpliwości co do sensu obsadzania tego faceta w roli Wolverina ?? Ja absolutnie nie. On jest wprost idealnie stworzony do tej roli. Jego fizyczność połączona z kunsztem aktorskim jest porażająca. Jest świetny. Nawet wypowiadając durnowate dialogi jest w tym genialny. Z pewnością wolę takiego Jackmana, niż Jackman'a piejącego w niebogłosy w NĘDZNIKACH.
Na osobny zachwyt zasługuje muzyka Marco Beltrami. Wspaniałe dopełnienie wizji. Dobór instrumentarium i tła muzycznego to strzał w dziesiątkę. W pełni oddaje klimat i miejsce toczącej się akcji.
Czy są zatem minusy ?? Oprócz mankamentu zwanego brakiem logiki, to z pewnością zwolnienia w fabule. O ile początek filmu przechodzi przez ekran niczym tornado, o tyle po nim następuje ostry hamulec. Niestety wątek miłosnego rozedrgania bohaterów jest po prostu nudny i słaby. Ględzeniu i roztkliwianiu się nie ma wprost końca. A gdy już bohaterowie wystarczająco się najęczeli i nawzdychali nadchodzi scena finałowa, która jest krótka i raczej dupy nie urywa. Walka Wolverina z jego metalowym przeciwnikiem wypada nadzwyczaj szybko i jest pozbawiona dramatyzmu, który zaistniał na początku.
No i oczywiście 3D, które jest totalną klapą. Niestety byłam zmuszona na tę wersję, choć w innych okolicznościach w życiu nie zdecydowałabym się na ten seans. I jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, czy 3D, czy forma klasyczna, to odzieram ze złudzeń... w tym filmie 3D jest tylko z nazwy. Absolutnie niewykorzystana technika, a te oplute szmaty, które na nosie tak męczą wzrok są totalnie zbędnym dodatkiem i wyciąganiem kasy.
Jest jeszcze jedna kwestia, która ani nie jest mankamentem ani zaletą. To osoba reżysera . Widząc nazwisko osoby odpowiedzialnej za tak rewelacyjne filmy jak Copland  , Przerwana lekcja muzyki , Tozsamosc , Spacer po linie , czy 3:10 do Yumy to nachodzi mnie tylko jedno pytanie WHAT THE FUCK ??! i nie uzyskałam odpowiedzi :-)
W każdym bądź razie film dupy nie urywa, ale jak na blockbuster przystało jest to całkiem niezłe widowisko i nawet niezmarnowane. Z pewnością ta wersja przygód rosomaka, jest o niebo lepsza od poprzedniej.
Moja ocena: 6/10
 
A potem nastał MUD...




Film jednego z moich ulubionych reżyserów  'a . Co możemy powiedzieć o filmach tego Pana ? Z pewnością porusza tematykę ciężką i nietuzinkową. I z pewnością jest jednym z niewielu holyłudzkich reżyserów, którzy nie idą na łatwiznę i jeszcze się nie sprzedali na rzecz komercji i bezproduktywnych blockbusterów.
Taki też jest MUD. Absolutnie niekomercyjny i ciężki jak stukilowe betonowe buty. Uwielbiam jego poprzedni film Take Shelter (2011). W nim poruszał kwestię wiary w człowieka i jego możliwości. Jego debiut natomiast Shotgun Stories (2007) to smutna konstatacja na kondycję rodziny. W MUD nie odstaje na krok od rozmyślań nad złożonością ludzkich relacji. Tym razem jednak problemy rodzinne odchodzą na plan drugi. Natomiast na pierwszy wysuwa się miłość. Miłość nieodwzajemniona, miłość platoniczna, miłość rodzicielska, miłość przyjacielska. A gdzieś pomiędzy poruszają się główni bohaterowie, ich relacje i przyjaźń.
Strasznie podobała mi się ta tematyka. Nichols posiada pewną lekkość w opowiadaniu oklepanych historii. Robi to bowiem w sposób niemoralizatorski i niepompatyczny. Pokazuje rzeczy takie, jakimi są. Przez pryzmat doświadczeń bohaterów. 
Naiwna wiara w miłość widziana oczami zarówna starego cwaniaka, jak młodego chłopaka. W ich oczach nadal jest ona idealna i wzniosła. A mówią, że z wiekiem człowiek mądrzeje. Nie tutaj, nie u naszych bohaterów. W filmie Nichols'a to kobiety są złe. Złe z natury. Bo chcą stabilizacji, bo chcą lepszego życia, bo zawsze chcą czegoś od mężczyzn. A mężczyźni pragną je tylko kochać. To bardzo naiwne podejście, jednak w obrazie Nichols'a absolutnie je kupuje. Kto bowiem nie marzy o miłości totalnej. A takiej właśnie chcą bohaterowie.
Druga kwestia to poruszona we wspaniały sposób przyjaźń. Rodząca się pomiędzy młodymi chłopakami a tytułowym bohaterem. Bariera wieku jest przy tym niezauważalną linią. Natomiast przyjaźń obu chłopców jest wręcz braterska. Pełna zrozumienia i akceptacji wzajemnych słabości. No i przyjaźń pokoleniowa, między Mud'em a jego opiekunem. Mimo błędów, wypaczeń, głupoty wynikającej z naiwności istnieje między nimi nierozerwalna nić przebaczenia.
Odnoszę wrażenie, że Nichols w swoim filmie przedstawił projekcje marzeń nie tylko mężczyzny, ale każdego z nas. Sensem naszego życia jest bowiem nieustanne dążenie do miłości. Miłości o wielu barwach, zarówno w formie przyjaźni, jak i relacji damsko-męskich. Jest to więc historia niezwykle uniwersalna - o błędach, przebaczeniu, miłości. Poruszyć tak wiele wątków i nadać im głęboki, wielowymiarowy sens potrafi tylko ktoś z ogromnym talentem i inteligencją. Te atuty Nichols z pewnością posiada.
Polecam. A tak na marginesie świetna obsada. McConaughey z Whitherspoon palce lizać. Po tym filmie widać, jak ta dwójka daleko zaszła w swoim fachu od czasu DZIEWCZYNY Z ALABAMY, czy w przypadku Matthew THE WEDDING PLANNER. Świetna, choć nieznaczna rola starego wygi - Sam Shepard. No i jak cudownie było oglądać, choć przez parę chwil Michael'a Shannon'a - scena z oburzoną laską, bezcenna :-).
Moja ocena: 7/10

No i na koniec ... czas na dokument THE JEFFREY DAHMER FILES





Historie o seryjnych mordercach, jak i psychika tych socjopatów fascynowała mnie od dawna. I na taki seans nie musiał mnie nikt zbytnio namawiać.
Czarna strona ludzkiej natury jest bowiem nieodzowna i każdy z nas ją posiada. U jednych ewoluuje ona mocniej, u innych pozostaje uśpiona. Na szczęście większość mniej lub bardziej potrafi się kontrolować dzięki czemu przypadki podobne do opisywanego obrazka możemy okazjonalnie poznawać z njusów, oby rzadziej z sąsiedztwa :-)
Dahmer ze wszystkich popaprańców o jakich udało mi się czytać i oglądać filmy należy do jednych z najbardziej pojechanych. Kanibal, morderca, gwałciciel, sadysta... you name it. A przy tym człowiek o spokojnej naturze i jeszcze bardziej przeciętnej fizyce. Taki chłopak z sąsiedztwa. Cichy, nie wadzący nikomu, z pozoru ułożony. Jednak to co miał w głowie, budzi grozę do dzisiaj.
Dokument mnie nie zachwycił. Po pierwsze nie zaskoczył. Nie przedstawił żadnych dodatkowych faktów, które mogłyby mi rozjaśnić sposób myślenia tego "człowieka". To raczej suche fakty z przeprowadzonych rozmów z policjantem, lekarzem medycyny sądowej, czy sąsiadką. 
Forma dokumentu jest raczej schematyczna. Wywiady przeplatane są fabularyzowanymi scenkami rodzajowymi z życia Dahmera, czy telewizyjnymi relacjami z wiadomości. Całość wypada mdło i raczej mało zachęcająco. Brak relacji z przesłuchania Dahmera, czy fotorelacji ze śledztwa sprawiły, że dokument stawał się monotonny i nudny. Mnie oprócz tego bardzo interesowały okoliczności śmierci Dahmer'a.
Zdaję sobie sprawę, że ukazywanie szokujących faktów niektórzy mogą uznać za niesmaczne. W takim wypadku zadaję pytanie po co tworzyć półtoragodzinne filmy, skoro można ich treść przekazać w 10 minut. Jeśli bowiem kogoś taka tematyka drażni i zniechęca nie powinien takich filmów oglądać. Dla osób jednak zainteresowanych taka forma absolutnie jest niewystarczająca. Nie polecam zatem. Z pewnością na you tube znajdzie się wiele ciekawszych faktów z życia i "działalności" Dahmera - "mega psychola".
Moja ocena: 5/10

piątek, 26 lipca 2013

HODEJEGERNE



ŁOWCY GŁÓW są ostatnio w ramówce Canal+ i pewnie gdyby nie ten fakt żyłabym w słodkiej świadomości, że ten film to gniot. I niech mnie nikt nie pyta, skąd to przeświadczenie się wzięło, jakoś samo się w mojej głowie uroiło.

To opowieść o cwaniakach. Jak jeden "grubszy" cwaniak, chce prześcignąć drugiego większego cwaniaka. Tytułowy łowca głów () ma wszystko. Piękną żonę nad tzw.wymiar, ekskluzywną hawirę, super brykę i generalny problem z wypłacalnością. Pracuje w filmie poszukującej kandydatów na wysokie, kierownicze stanowiska. W trakcie rozmów kwalifikacyjnych dowiaduje się różnych prywatnych informacji od swoich interlokutorów, które potem cynicznie wykorzystuje do złodziejskiego procederu. Bohater jest typem autentycznego megalomana. Własne kompleksy rekompensuje przerostem formy nad treścią. I gdy tak przypadkiem nasunął mu się skok na grubą kasę, i myśl o wiecznej emeryturze zaświtała mu głowie, nagle spotyka na swej drodze przeciwnika godnego siebie ().


To świetny film akcji. Naprawdę nieźle się ubawiłam. Fabuła jest opowiadana w sposób dynamiczny, a gdy już się akcja z naszymi dwoma bohaterami, wzajemnym obwąchiwaniem się i szczuciem, rozkręci to rosnącego tempa nie ma końca. Przy tym scena z traktorem i nadzianym na niego psem oraz przygłupimi policjantami rozbawiła mnie do łez.
Co jest zaskakujące to forma. Nie jest to bowiem heist-movie, jak mogłaby sugerować fabuła. Z jednej strony mamy pościg za bohaterem, knucie intryg i węszenie spisku. Z drugiej inteligentną grę, jaka na co dzień rozgrywa się między ludźmi - ostatnia scena z policjantem jest tutaj wielce wymowna.


To przede wszystkim bardzo inteligentny kawałek kina. Przy tym jest na tyle uniwersalny, że każdy w nim znajdzie coś dla siebie. Jedni polubią w nim otoczkę kryminalną, drudzy humor, znajdzie się tutaj kilka fajnych scen dla miłośników hard-core. A manipulacja i intryga jest głównym motywem przewodnim obrazu.
Zaskoczyła mnie też rola , którego kojarzę z filmu MAMA. W przypadku amerykańskiego filmu, jego postać nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia. Można nawet stwierdzić, że miał dość płytką rolę do odegrania. Tym razem jednak odniosłam wrażenie, jakby rola villain'a w ŁOWCY GŁÓW była wprost dla niego stworzona. Fajnie zagrał zimnego, chłodno kalkulującego człowieka. W przypadku Aksla Hennie nie byłam jakoś specjalnie porażona. Widziałam go w zdecydowanie lepszej kreacji - 90 MINUTTER . Z resztą dwóch cwaniaków w filmie, ich hardość i przerośnięte ego to dawka bardziej, niż wystarczająca.


Także z czystym sumieniem mogę ten tytuł polecić każdemu, kto jeszcze filmu nie oglądał. Świetne tempo, porywająca historia i fajna intryga. Seans przeleciał mi w oka mgnieniu. Teraz to już się boję, co z tego filmu zrobią amerykanie :-)
Moja ocena: 7/10

czwartek, 25 lipca 2013

MAN OF TAI CHI



Myślę, że debiut reżyserski Keanu Reeves'a będzie wspaniałym zwieńczeniem serii filmowych porażek, bowiem i ten obraz śmiało można wrzucić do wora "marność nad marnościami".

MAN OF TAI CHI to dziwaczne połączenie "martial arts movies" typu KICKBOXER z IP MAN. Jakbyśmy sceny nauki wschodnich sztuk walki Neo w MATRIX wycięli i nakręcili z tego odrębne filmidło. No i jak do tego filmowego bigosu dodamy trochę sztuczek z MORTAL COMBAT, czy TEKKEN to w sam raz wychodzi nam MAN OF TAI CHI.
Nie jestem fanką tego typu filmów. Walki wprawdzie wyglądają profesjonalnie. Ale fascynatką okładania się po ryju dla zasady nigdy nie byłam.




A wszystko zaczęło się tak... pewien zdolny uczeń Tai Chi () zostaje zauważony przez "agenta" (), który organizuje nielegalne walki, po czym sprzedaje widowisko za grubą kasę nadzianym kolesiom. Takim to trafem spłukany "padawan", chcąc pomóc swojemu mistrzowi, podejmuje się nielegalnego procederu zagrażając życiu swemu i swojej rodziny. Ale to nic... w krok za nimi podąża piękna śledcza, która swoim uporem i determinacją, chce postawić szefa "podziemnego światka" przed oblicze sprawiedliwości. 



Myślę, że jest to film skierowany głównie do fanów filmów kung-fu. Filmów, w których fabuła przechodzi na plan dalszy, a tak właściwie liczy się wyłącznie naparzanie przeciwników. Z pewnością ilością walk i napieprzania, nikt się nie zawiedzie. Cały film bowiem bazuje na tej konwencji. Mnie jednak pranie kolesiów po ryju bez większego zaskoczenia nie chwyta i czułam się mocno przygnieciona ilością scen, które wbrew pozorom niewiele się od siebie różniły, prócz twarzy przeciwników. Ale wiecie, ja nie znam się, nie orientuję, i ogólnie zarobiona jestem :-).
Skoro więc walki mnie nie porwały, to szukając dalej jakichkolwiek pozytywów, próbowałam zwrócić swą uwagę na tzw.plot. No i tu niestety jest jeszcze gorzej. Fabuła konstrukcyjnie nie razi, ale dialogi wołają o pomstę do nieba. A już charakter grany przez Reeves'a to jakaś komedia pomyłek. Nie wspominam o stiff-presence mistrza Keanu. Facet dalej ma posturę kija od szczotki. Nie wiem, czy wycięli mu mięśnie karku, czy pozbawili ścięgien, ale ten koleś nie potrafi odwrócić głowy w jakimkolwiek kierunku. Finalna scena walki z jego udziałem była szczytem bezeceństw. Nagle okazuje się, że mistrz Tai-Chi, który jednym ciosem powala ruskiego drwala z mięśniami wielkości gór stołowych, ma problem z wychudzonym, sztywnym, machającym w konwulsjach kończynami bohaterem granym przez Reeves'a. A scena, w której wyszczerza zęby w uśmiechu, aż mnie przeraziła (siekacze Reeves'a śnią mi się do dzisiaj).
Skoro więc, fabuła słaba, dialogi do kitu, a charaktery są wręcz sztampowe, to może zdjęcia ? Jeśli ONLY GOD FORGIVES obroniło swoje niedociągnięcia i słabości właśnie mocą płynącą z pięknych zdjęć, to może i w MAN OF TAI CHI wizualnie porazi ?? 
No niestety i na tym polu film leży i kwiczy. Zbliżenia, perspektywa, o prowadzeniu kamery nie wspominając narzucają obrazowi niski poziom. Choć mnie to poniekąd nie dziwi, bowiem za kamerą stoi osoba Elliot'a Davis'a (ZMIERZCH, LEGALNA BLONDYNKA, SURFER DUDE).
A nawiasem mówiąc, tak chamskiego product placement'u długo me oczy nie widziały.



Spodziewałam się tego, ale teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że debiut reżyserski Reeves'a to autentyczna strata czasu. A tak go lubię, wbrew pozorom. Bardziej traktuję go jednak sentymentalnie. Raczej aktor wielki z niego żaden. Jednak nie zamierzam robić z siebie wariata i chwalić ten film w niebiosa za wyłącznie jego udział w projekcie. 
Film jest słaby. Jeśli mam cokolwiek wychwalać, to wyłącznie sceny walki oraz ich choreografię. Za wysiłek należy się uznanie aktorom, z pewnością. Jednak cała reszta jest po prostu mierna i absolutnie nie warta uwagi.
Moja ocena: 3/10

wtorek, 23 lipca 2013

THE COLONY




Jakiś czas temu zaintrygował mnie trailer do tego filmu. W sumie nie tyle obsada, co duszny klimat zamkniętych przestrzeni. Obawiałam się tego seansu. Biorąc pod rozwagę noty w necie i opinie życzliwych, liczyłam na barachło. A jakież to miłe zaskoczenie było jednak ...


Tematyka filmów post-apo, to po sci-fi, krwawych i mrocznych thrillerach moja ulubiona. Dokonywana dekonstrukcja człowieka i odzieranie go z humanizmu to najbardziej obiektywny obraz tego na co nas stać w warunkach extremalnych. I nie łudzę się... nie mam wiary w humanizm, tak jak brak mi wiary w system podatkowy... Samookłamywanie ma nam dać poczucie wartości. Tego, że jednak nie tylko szczebel dzieli nas od całego zwierzyńca, ale nawet i pięć drabin. Ech... łudź się łudź... jak przyjdzie potop, miejsca na łódce może dla ciebie zabraknąć.
I takim to melancholijnym wstępem, krótko o filmie...
Skutkiem ingerencji człowieka w zmianę pogody jest wieczna zmarzlina. Ziemię otaczają chmury, z których jedyne co pada, to śnieg. Miasta ośnieżone, jedynie sterczące igły wieżowców przypominają o ich istnieniu. Ludzie chowają się pod ziemią z ograniczonymi zasobami. Akcja rozpoczyna się, gdy z sąsiedniej koloni przychodzi sygnał SOS. Trójka śmiałków wyrusza im więc na pomoc. A pomoc okazuje się walką o przetrwanie predatorów ze swymi ofiarami.


Film może nie jest jakoś spektakularnie nowatorski pod względem fabularnym. Trochę w nim z THE DIVIDE, trochę z THE DAY AFTER TOMORROW, a trochę nawet z I AM LEGEND. Co jednak mnie w nim najbardziej ułęło to klimat. Fantastyczny, surowy, klaustrofobiczny, ciężki i przytłaczający. Wizja człowieka całkowicie uzależnionego od drugiego człowieka jest przygnębiająca. Jeśli dodamy do tego motyw zezwierzęcenia, pozbawienia drugiego człoweka tego co ludzkie, całość nabiera nadzwyczajnego kolorytu. Film po prostu robi się ciekawy.



Ale zostawmy te ponure tematy. Z pewnością osobom, którym przypadła tematyka filmu THE DIVIDE polubi i THE COLONY. Wbrew pozorom te dwa filmy niewiele się od siebie różnią. I w jednym i drugim tytule wiary w człowieka jest tyle co na lekarstwo. A sytuacje skrajne raczej tej wiary pozbawiają.
Jak na film niskobudżetowy przystało powinniśmy wziąć ostrą poprawkę. To tak, jak w przypadku PACIFIC RIM, gdy ktoś poszukuje dramatyzmu i głębi w filmie, w którym akcja na ekranie powinna być jedyną wartością. Nie dajmy się ogłupić. Gdyby podchodzić w ten sposób do każdego filmu, to pornole miałyby strukturę tragedii szekspirowskich. 
Wracając więc do niskiego budżetu. Jest parę rzeczy, które w normalnym, rasowym blockbusterze byłyby nie do przełknięcia. Po pierwsze - CGI. Dramatycznie amatorskie. Miałam wrażenie, jakby bohaterowie poruszali się wewnątrz naprawdę tandetnej gry. Scenografia wręcz planszowa. No i tak przechodzimy do praw fizyki. Jeśli świat ogarnięty jest mrozem i śniegiem, to o efekt oddechu, aż się prosi. No niestety, nikt o tym nie pomyślał. Nawet przez sekundę nie zobaczymy wydobywającej się pary z ust bohaterów podróżujących w minusowej temperaturze. Ale ok, może jestem wybredna, ale nie do przesady. Mam jeszcze resztki zdrowego rozsądku. Niski budżet równa się niska jakość obrazu. Jedno jednak trzeba oddać autorom. Napięcie utrzymali odpowiednie. A z ostatniej sceny walki Winding Refn powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski do następnych swoich "krwawych" filmów. Scena = palce lizać !!!


Cóż... pozostaje mi polecić. To naprawdę przyzwoite kino, utrzymujące widza na dość wysokim poziomie emocji. Fabuła sensownie skonstruowana, a i aktorstwo co niektórych przebrzmiałych już gwiazd nawet nie irytuje. Młody narybek też przy tym świetnie się spisuje.
Także... nie zawsze niski budżet potwierdza regułę, że film będzie kompletnym fiaskiem. Mnie zauroczyły takie tytuły, jak właśnie kanadyjski THE DIVIDE, niemiecki HELL, amerykański EUROPA REPORT czy nawet szwajcarski CARGO, po których nikt się nie spodziewał, że mogą mieć jakąś wartość dodaną. A miały... Może nie znajdziemy w nich wyszukanych efektów, ale z pewnością największym ich atutem jest wszczepienie w widza potrzeby oglądania filmu do końca, z niezwykłą ciekawością. I tak było tym razem.
Moja ocena: 7/10

G.I.JOE : RETALIATION





Dzisiejszy dzień zaliczam do tych, w których to jedynym sposobem na przerwanie nieustającego pasma nieszczęść jest wykopanie sobie trzydziestometrowej nory, zakopanie się i przeczekanie do wiosny. A na hasło "może być jeszcze gorzej" to ja odpowiem:  poproszę. Cegłówka na głowę, byłaby dzisiaj wybawieniem.
A skoro już w klimacie porażek jestem to na pierwszy rzut daję film G.I.JOE: RETALIATION. Może jedynka szału nie robiła, ale z pewnością pewne rozwiązania jakie w niej wprowadzono pozostały w pamięci. I na zasadzie jazdy na unoszącej się fali pociągnęłam sequel. I jeśli ktoś nie oglądał jedynki, a ma ochotę na ten tytuł, niech się tym nie przejmuje. Ten film wprawdzie jest kontynuacją CZASU KOBRY, ale kompletnie pozbawioną sensu.


Nie będę opisywała fabuły. Bo zarówno opisywanie jej , jak i oglądanie tego filmu jest przeogromną stratą czasu i bólem istnienia. I tylko wrodzony upór trzymał mnie, by do końca pogrzebać ten film w myślach i z pełną premedytacją skopać leżącego.
Ten film to porażka. Wszystko w nim jest niepotrzebne. Sam fakt, że jakiś "geniusz deskorolki" wpadł na pomysł, by go nakręcić jest totalnie z dupy wyciągnięty. Rozwiązania w fabule wołają o pomstę do nieba. Prostactwo i wstecznictwo, aż się wylewa z ekranu (uśmiercenie Tatuma, czy odbicie przywódcy Cobry). CGI po prostu razi. Wprowadzenie Willisa do filmu jest równie bezsensowne, co sam film. A jak zobaczyłam RZA, ślepego, siwego i furkającego coś pod nosem, to rozpacz wylewała mi się łzami wraz z przeogromnym rechotem. Scenariusz był pisany na rolce papieru toaletowego w przypływie ostrego zatwardzenia. Maszkaron w pełnej krasie.
Dno… dno i wodorosty. Kompletne nieporozumienie. Sceny walki – masakra. Koszmar. W całym tym bagnie już nawet The Rock nie raził. Jego umięśnione karczycho skutecznie przysłaniało niedoróbki płynące z ekranu.
I to by było na tyle… jeśli ktoś wpadnie na link tego filmu w necie, to broń cię panie… nie klikać… UWAGA !!! HIGH VOLTAGE !!! BIOHAZARD !!! (i nie mam na myśli zespołu). Zapomnieć, że istnieje. Totalne nieporozumienie.
Moja ocena: 1/10

ps. kariera reżysera John'a M.Chu jest po prostu obłędna. Jak to mówią "jaki Pan taki kram":

Jego filmy powinno oglądać się za karę i to dodatkowo na "karnym jeżyku". 


poniedziałek, 22 lipca 2013

ONLY GOD FORGIVES




należy do jednych z moich ulubionych reżyserów. I tu pewnie nie będę oryginalna, choć z pewnością się powtarzam. Schody jednakże pojawiają się w miejscu, w którym większość widzi już wyłącznie niebiesie boskie. Od kiedy Refn, ups Winding Refn, zarobkowo emigrował do usa, mój entuzjazm wobec jego projektów mocno się ostudził. DRIVE mnie absolutnie nie porwał. Łady, kolorowy, widowiskowy, ze świetną muzą. Natomiast OGF nie odstępuje od tego wizerunku niestety na krok. Jakby Refn był kolorowy, widowiskowy w stanach, a ponury i surowy w Europie. Nie wiem, czy to kwestia pogody naszej północnej ? Czy padł mu na głowę amerykański "optymizm" ? Nie wiem, nie chcę wiedzieć, z pewnością moje dalsze chęci oglądania filmów tego Pana w wersji english, mocno zostaną przystopowane. Ja wolę europejskiego brutala i ponuraka.


Czytając wcześniejsze opisy OGF głosów podzielnych było praktycznie tyleż samo. Świetnie obrazowała to fota, która swego czasu krążyła po necie, w której to parafrazując biblijne opowieści... bóg dzieli morze na pół. Po jednej stronie zwolennicy filmu po drugiej przeciwnicy. A po środku on, siwy starzec i jego mądrość życiowa na ustach "tylko bóg wam wybaczy". Jedni kpili z dłużyzn, melodramatyzmu, gloryfikacji przemocy i typowej teledyskowej wydmuszki. Drudzy widzieli w tym kontynuację VALHALLI, zmierzenie się z archetypami i nieodzowny motyw zemsty, w którym nie przemoc jest wartością nadrzędną, a etyka.


Ja niestety jestem gdzieś pomiędzy, ale zanim do tego nawiążę to parę słów o fabule. 
Fabuła jest dość prosta. Oto jeden z dwóch braci mieszkających w Bangkoku popada w poważne tarapaty. Gwałci i morduje nastolatkę, po czym zostaje wymierzona mu najwyższa z możliwych kar. Ciężar odwetu i pomsty za jego śmierć spada więc na barki jego młodszego brata. By jednak dodać oliwy do ognia po ciało syna przybywa matka, której mściwość i chęć zemsty jest silniejsza od zdrowego rozsądku. I takim oto sposobem przechodzimy do budowy postaci.
Refn bardzo dobrze nakreślił głównych bohaterów. Wprawdzie są oni prości jak budowa cepa, ale czasami w prostocie tkwi geniusz. Fakt, niewiele się o nich dowiadujemy. Bo i niewiele sami o sobie mówią. Dla jednych może to być jednak wada, dla innych zaleta. Jesteśmy raczej zmuszeni do obserwacji i samodzielnego wyciągania wniosków. I owszem, szczytny to cel. W dobie, w której wszystko podawane jest na tacy, wyciśnięcie ostatnich soków z szarych komórek może przyprawiać o niemały ból głowy. I byłabym skłonna poprzeć tę ideę, gdyby nie przerost formy nad treścią. Pan Refn popadł bowiem w zbytnią egzaltację w charakterystyce bohaterów. Mogłabym nawet powiedzieć, że są nieco "z metra cięci" i sztampowi.


I tak, pojawia się dobry policjant (), który niczym ostatni sprawiedliwy, kroczy po mieście i wymierza nauczkę tym, którzy popełniają zbrodnię. Każdego czeka kara adekwatna do popełnianych czynów. I tak.. albo odetnie rękę, albo przepołowi wzdłuż, albo pobłażliwym gestem pozwoli odejść wygłaszając pompatyczną mowę moralizatora. On jest policjantem, on jest ojcem, on jest orłem i temidą. Nie ma dla niego substytutów. Albo jesteś zepsuty do szpiku kości, albo jest w tobie jeszcze dobro. Nie spocznie, póki nie odkryje prawdy. Z pewnością jednak jego przemoc jest uzasadniona. Jego moralność nie zostaje zachwiana nawet o włos. Jest ona bowiem krystaliczna niczym łza.
Po drugiej stronie barykady stoi matka bohaterów (). Zepsuta do szpiku kości suka, której z oczu złem patrzy. Złośliwa i mściwa. Jednym słowem potrafi zgnieść i zniszczyć w człowieku dobro i nadzieję. Po jednym słowie można ją znienawidzić. To typowy szwarc charakter, który już na pierwszy rzut oka, widz ma ochotę utopić w szklance wody. Nie istotne dla niej są fakty. Jest zaślepiona rządzą władzy i pieniędzy. Brak jej szacunku do drugiego człowieka. A jej "melodeklamacje" o wartości rodziny w przełożeniu na rzeczywistość są pustymi słowami niepopartymi niczym, prócz własną ślepotą.
A gdzieś pomiędzy tą dwójką jest bohater grany przez Gosling'a. Silne przywiązanie do matki i starszego brata przeciwstawione jest równie silnemu poczuciu sprawiedliwości. W przeciwieństwie do matki nie czuje konieczności wymordowania pół miasta, z powodu bezsensownego morderstwa popełnionego przez brata. Resztki sumienia blokują go przed krwawą, niczym nieuzasadnioną jatką. Jednak dualizm sytuacji jest tak radykalny, że konieczność lawirowania między tym co chce matka, a tym co dyktuje mu sumienie, sprawia że bohater przechodzi wewnętrzne męki pańskie. I to one są najbardziej irytującą częścią filmu.


Jestem w stanie przeżyć te dłużyzny i zwolnienia tempa. Zdjęcia są po prostu piękne i wręcz spektakularne. Klimatem mocno przypominają mi filmy David'a Lynch'a. Dobór kolorów, światła, lokacji wprost porażają. Świetna robota Larry Smith'a.
Skoro więc jesteśmy już przy pozytywach to z pewnością będzie to rola Kristin Scott Thomas. Po raz kolejny pokazała, genialnie, swoją biczowatą twarz (przypominam rolę w SALMON FISHING IN YEMEN). No i muzyka Cliff'a Martinez'a. Nie jest może ona częścią nadrzędną filmu, tak jak to miało miejsce w przypadku DRIVE. Nie nadaje filmowi klimatu i tempa. Jest jakby bardziej stonowana i wrzucona w drugi plan. Nie zmienia to faktu, że jest zauważalna.
I tak właściwie to koniec atutów tego filmu. Ogromnym mankamentem jest owa brutalność, nad którą większość się pastwi. Sory, ale po filmach Miike, dwusekundowa wstawka rozpłatanej czaszki, tryskające krwią członki, czy rzut okiem na przepołowiona klatkę piersiową wrażenia nie robią. Za dużo półśrodków i zjazdów kamerą w nieistotną część planu. Już w BRONSONIE było o wiele bardziej radykalnie.


Cechy wspólne tego filmu z VALHALLA RISING zaczynają i kończą się w kontekście ujęć i zdjęć.  Należy jednak pamiętać o nie popadaniu w skrajność. Głównym powodem to osoba na stanowisku operatora. Poza tym, przyznaję, że aż tak pięknie w VALHALLI nie było. Z pewnością wiąże te filmy również osoba głównego bohatera. Bohatera wyrwanego z kontekstu, który błądzi po ekranie w poszukiwaniu sensu życia. Problem w tym, że widzowi jest go o wiele trudniej pojąć, bez choć ułamka wiedzy na temat jego przeszłości, o dialogach nie wspominając. Jednak klimat VALHALLI był tak przytłaczający, duszny i mroczny, że genialnie wpisywał się w stylistykę i historię opowieści. W OGF tego nie czuję. Bangkok, miasto życia, zgiełku - ten film aż się prosi o tempo. Mistycyzm nie jest wskazany w tym miejscu i nie mam tu na myśli świątyń buddyjskich.



No i tak od bohatera do aktora. Gosling... powodem dla którego Gosling jeszcze nie wyskoczył mi z szafy, jest brak posiadania szafy. Gosling w tym roku jest po prostu wszędzie. I jak bardzo szanuję go, jako aktora, o tyle powoli mam go dość. Facet po prostu mi się przejadł, jak jedzenie brokułów przez tydzień. Jeszcze trochę, a puszczę pawia. Dlatego też, słuszną koncepcję chłopak miał, stopując swoją karierę. Czasami trzeba dać sobie i innym złapać drugi oddech. Chociażby po to, by nie powielać siebie w kolejnych rolach. Żeby nie popadać w zbytnią megalomanię, od której krótka droga do manieryzmu. Sporo gwiazd popadło w ów manieryzm, od Kristen Stewart zaczynając poprzez Johnny Depp'a na Robercie De Niro kończąc. I niestety po DRIVE manierę odnotowuję na twarzy Gosling'a sporą. Pewnie znajdą się obrońcy, twierdzący że takie są wymogi roli. Roli nie roli, ale to nie ugór. A patrząc na jego mimikę, to albo przechodzi od miny zbitego psa, albo do miny wydłutowanej w świeżym drewnie. Trochę mnie to boli, a głównie dlatego że bycie monotematycznym jest po prostu nudne.

Wbrew pozorom nie jestem jakoś szczególnie krytycznie nastawiona do całości. Ogromny plus za klimat i zdjęcia, które skutecznie przytrzymywały mnie przy ekranie i naprawdę szczęka z każdym ujęciem opadała coraz niżej. Brakuje mi jednak surowości Refn'a europejskiego. Bez kompromisów, na które z pownością musiał pójść przy okazji tej produkcji. No i brakuje mi aktora... bardziej wyrazistego niż, sory, kołek drewna jakim wypadł Gosling. Mało tego, ten obraz mniej mnie zirytował niż DRIVE. Ale należę do dość specyficznych jednostek, więc może to kogoś dziwić, mnie już tak de facto przestało ;-)) Także totalnie bez szału i po raz kolejny z uporem maniaka proszę, wróć Pan, Panie Winding Refn do Europy, plizz plizz plizz.
Moja ocena: 6/10

niedziela, 21 lipca 2013

Weekend z Takashi Miike - czyli musical po japońsku (KATAKURI-KE NO KOFUKU , AI TO MAKATO)






 
  


Pogoda nie sprzyja siedzeniu w domu, ale od słońca dostałam już wysypki, więc kanapa wskazana. 
Ostatnimi czasy w necie pojawił się musical Takashi Miike AI TO MAKATO, który poniekąd skłonił mnie do odświeżenia pamięci w postaci SZCZĘŚCIE RODZINY KATAKURI. Musical, który lata temu oglądałam. Musical, o którym kompletnie zapomniałam. 
Niektóre filmy dezaktualizują się pod wpływem czasu. Jedne na gorsze, drugie na lepsze. W przypadku rodziny Katakuri siła przekazu jest równie mocna, może jedynie emocje nieco inne.

Jak to właściwie jest z musicalem w wydaniu Miike ? 
Zanim jednak dojdę do sedna, nadmienię że nie znoszę musicali, a na samą myśl chwyta mnie odrętwienie. Cóż jednak począć, gdy miłość do filmów Miike jest o wiele silniejsza. Zostawię, więc formę pieśniarską wielbicielom gatunku. W obu filmach bowiem jest jej dość dużo, z lekką przewagą na rzecz najnowszego AI TO MAKATO. Od strony muzycznej, to raczej tandetne pieśniarstwo. Żadna wielka orkiestrowa pompa. Można by powiedzieć, że przyśpiewki do kotleta. Muzyka mało chwytliwa, a już w wykonaniu japońskim to, pożal się boże. Ale jak to mówią, jak to lubi :-).


Oprócz gatunku, oba te filmy łączy brutalność. Miike i "love story" ma się tak, jak Arni w rajtuzach, grający Romea. Przemoc wplatana jest w najmniej spodziewanych momentach, kpiąc sobie przy tym na równi i do woli. Sceny obijania pysków przez dzieci, czy tańce rodem z Bollywood nad ciałem nieboszczyka to tylko przedsmak. Jeśli dodamy do tego masę trupów i krwi, to już jesteśmy w domu. Już widać, że to film Miike i nikt się w napisach początkowych nie pomylił. 



Zarówno SZCZĘŚCIE RODZINY KATAKURI, jak i AI TO MAKATO to dwa odrębne dzieła. Mimo gatunku, który je łączy, dzieli je fabuła. Trzeba jednak wziąć poprawkę na kino od Miike. Facet drwi z form, drwi z kina, drwi z popkultury i masowej kinowej sztampy. I tak, rodzina Katakuri, prowadząc pensjonat notorycznie boryka się z przypadkowo umierającymi pensjonariuszami. To ktoś podetnie sobie gardło, to dostanie zawału serca, to zostanie podduszony przez cielsko wielkiego zawodnika sumo. Słodka rodzina prowadząca hotelik chcąc uniknąć problemów zmuszona jest do potajemnego grzebania przypadkowych nieboszczyków. Cała historia jest przy tym okraszona mega zabawnym, czarnym humorem. Bez niego film byłby produktem klasy B. A tak mamy inteligentną kpinę z tradycyjnej, japońskiej rodziny, jej problemów i trosk. Masa gagów i przezabawnych rozwiązań sytuacyjnych, czy dialogów. Miike kpi ze śmierci i nieboszczyków, nie ma dla niego przy tym żadnej świętości.


W przypadku AI TO MOKATO nie jest już tak zabawnie. To bardziej love story, które ma opowiadać o tym, jak dobroć i upór złamie najbardziej zatwardziałego buntownika. Pojawia się mezalians, w którym to pannica z bogatego domu zakochuje się, bez wzajemności, w mrocznym rycerzu ze slamsów. I tak to po niteczce do kłębka kruszy serce jego, dostając przy tym srogie manto. Miike ponownie kpi z formy, jaką jest w kinie romans. Tradycyjne rozwiązania zastępuje niespotykanymi dotąd zamiennikami. Brak skrupułów, zimna krew i zero współczucia wplątywane są w sceny, w których normalnie widujemy obściskiwanie się, przebaczenie i miłość. Reżyser kpi również z systemu klasowego. Burżuazja znudzona bogactwem, a martwa yakuza zostaje zastąpiona tępymi blokersami, którzy urządzają bezsensowne jatki dla zabicia czasu. Tradycyjny system w Japonii padł trupem, tak jak dla Miike trupem tchnie tradycyjna forma gatunkowa w kinie. Nota bene film powstał na podstawie mangi i tutaj widać oko fana komiksów. Chwilami wiernie odwzorowuje mimikę bohaterów. Dosłownie tak, jakbyśmy czytali mangę.


W obu tych filmach widać zabawę gatunkiem. Tradycyjna forma fabularna przeplatana animacjami poklatkowymi, czy anime. Miike wplata również tradycyjną sztukę teatralną, jaką jest kabuki. Wszystko sprawia, że jego obrazy są arcy oryginalne, nietuzinkowe i zaskakujące. Bowiem nie tylko nie możemy spodziewać się z której strony trup wypadnie, ale również w jakiej formie go ujrzymy. Czy będzie to aktor, kukła teatralna, czy malowana kreską lala. Miike drwi, Miike kpi, Miike się bawi.

Trudno jest ocenić oba te filmy porównując je do siebie. Pójdę dalej, toż to bez sensu. Musical musicalem, forma formą, a przekaz przekazem. 
Rodzina Katakuri uwiodła mnie swoją lekkością, humorem i przesympatycznymi bohaterami. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o AI TO MAKATO. Drażniły mnie dialogi. Wszystko zbyt przerysowane, przez co tandetne. Zabrakło tutaj lekkości z SZCZĘŚCIE RODZINY KATAKURI. Miike wział temat na poważnie, przez co makaron zamienił się ciężkostrawną kluchę, nie do przełknięcia. Nawet bohaterowie razili swoją infantylnością. A brutalność, którą sobie tak cenię w kinie od Miike, została zastąpiona monotonnym mordobiciem. Było parę fajnych scen, jednak absolutnie bez szału. Powiem więcej, tym razem cienko.
Jaki jest więc musical od Miike ? Krwawy, drwiący, ociekający brutalnością i poniekąd kiczem. Jest w nim jednak spora dawka humoru. Więc jeśli ktoś chciałby się skusić na danie zwane "musicalem po japońsku" to polecam SZCZĘŚCIE RODZINY KATAKURI - lekkie, strawne i ma się ochotę na więcej :-).

Moja ocena:
SZCZĘŚCIE RODZINY KATAKURI  - 8/10
AI TO MAKATO - 5/10