Strony

wtorek, 30 września 2014

DEAD MAN'S SHOES [2004]




Czy motyw zemsty może być domeną wyłącznie kina azjatyckiego ? Po obejrzeniu BUTÓW NIEBOSZCZYKA mocno rewiduję swój pogląd. Kino okraszone zemstą nie musi być nadmiernie brutalne i okrutne, choć tych składowych nie może być też pozbawiony. Considine to piekielnie dobry scenarzysta, który krwawą jatkę ubrał w niezwykle subtelne, a jednocześnie przejmujące i kłujące serce oraz rozum emocje.



Angielska mieścina, trzy domy na krzyż, dżdżysta pogoda i wszechogarniająca nuda. Gdy w te scenerię powraca po swej długiej nieobecności Richard, jego dawnym znajomym szybko banan zniknie z twarzy. Richard powrócił z powodu młodszego brata. Upośledzonego umysłowo Antoniego, którego grupka obwiesi wyjątkowo polubiła. Te rosłe chłopiska do swej paczki przyjęli maskotkę. Anothony biegał po produkty, zabawiał kumpli w czasie ich alkoholowych libacji, a w zamian za to był karmiony narkotykami i zmuszany do seksu. Terror jaki wyrządzili mu mężczyźni był niewspółmierny z winą, jaką odczuwał Richard. Grzech zaniechania, ból i piekące poczucie niesprawiedliwości zmusiły Richarda do podjęcia kroków niewybaczalnych, ale paradoksalnie słusznych. W świecie Richarda półśrodki bowiem nie istnieją, a wykorzystywanie siły przeciwko słabszym w jego oczach zasługuje na wyjątkową karę.



Shane Meadows [THIS IS ENGLAND] po raz kolejny sugestywnie kreśli obraz angielskiej patologii. W świecie, w którym nuda wyżera dziury w mózgu nie trudno jest o mało wyszukane pomysły, a głupota na zluzowanej smyczy kosi swoje żniwo. Zwłaszcza, gdy pod ręką jest tak plastyczny materiał, jak Anthony. Meadows genialnie nakreślił dwie kwestie. Trudno wybaczyć bohaterom brutalność nad chorym chłopakiem oraz środki, które podjął Richard, by pomścić krzywdy brata. Paradoksalnie jesteśmy w stanie wybaczyć Richardowi jego postępowanie, ponieważ mimowolnie współodczuwamy jego cierpienie i ból. Richard nie obwinia wyłącznie kolegów. Jego ból staje się nie do zniesienia, bowiem w tragedii brata dostrzega swój własny udział. Inercja staje się  zatem równoprawnym bratem działania.



DEAD MAN'S SHOES to niezwykle mocny, surowy, naturalistyczny i ekspresywny obraz. Obraz, który nie pozostawia złudzeń, nie stara się znaleźć usprawiedliwień. Jest jak kat, który odlicza kolejne turlające w dół głowy. Całość spina dość ciekawa ścieżka dźwiękowa - Aphex Twin, Calexico, czy Laurent Garnier oraz oryginalna rekonstrukcja zdarzeń ujęta w monochromatycznej stylistyce. Najmocniejszym atutem DEAD MAN'S SHOES poza scenariuszem i zaskakującym zakończeniem są genialne kreacje aktorskie, które uderzają niewyobrażalną wręcz naturalnością, prostotą i przyciężkim realizmem. Na pierwszy plan wysuwa się Paddy Considine oraz Toby Kebbel. 
Zachęcam więc, zwłaszcza wielbicieli angielskiej surowości w kinie. Ten sugestywny, precyzyjny i przejmujący film trafi w niejedno serce.
Moja ocena: 8/10


WHITE BIRD IN A BLIZZARD [2014]





Gregg Araki po bardzo chłodnym przyjęciu przeze mnie KABOOM powraca z bardzo ciekawym, intrygującym i mocnym projektem. WHITE BIRD IN A BLIZZARD to ciekawy mix gatunków filmowych, które dozowane w odpowiednich proporcjach zbudowały projekt przykuwający uwagę na dłużej.



Przez większość trwania seansu nie mogłam wyzbyć się uczucia podobieństwa tego filmu do AMERICAN BEAUTY. Prowadzona narracja, konstrukcja bohaterów, poruszona problematyka wzmacniają uczucie pokrewieństwa. Opowieść o rodzinie Connorów prowadzona jest z punktu widzenia jednego obserwatora - dorastającej córki Kat. Tkwiąc w swym dziecięcym błogostanie pewnego dnia będzie musiała znacząco zrewidować swój pogląd na temat małżeństwa rodziców. Jej matka, Eve, która przypomina bohaterki z filmów BLUE VALENTINE, MAŁE DZIECI, DROGA DO SZCZĘŚCIA to kobieta zamknięta w klatce konwenansów. Nieszczęśliwa, zgorzkniała, rozbita. Codzienna rutyna gotowania kolacji i obiadków, bycie przykładną żoną i matką dla dorastającej już córki oraz coraz bardziej doskwierająca samotność, to składowe budujące wewnętrzny dramat Eve. Nie jest to postać sympatyczna, ale Araki wbudował w Eve ogromną ilość emocji, które łączymy ze współczuciem i wyrozumiałością. W odnalezieniu siebie i w wyjściu z marazmu nie pomaga ani mąż, ani córka. Dopiero tajemnicze zniknięcie Eve wzmaga w Kat uczucie głębszego zrozumienia matki, jej postawy i związku z ojcem. Wspomnienia córki przenoszą nas w czasie, dzięki czemu powoli odkrywamy kolejne karty zagadki Eve.



Nie sądziłam, że Araki będzie jeszcze w stanie wykrzesać z siebie tak ciekawą i frapującą historię oraz opowiedzieć ją w bardzo zajmujący sposób. Brak równoległej narracji, historia opowiadana wyłącznie z punktu widzenia jednego z bohaterów, oniryzm i przemieszanie dramatu psychologicznego z thrillerem sprawiły, że film ten wyjątkowo dobrze się ogląda. Wchłania, intryguje, z kadru w kadr wzmacniając uczucie niedosytu. Dla mnie dodatkowym atutem jest czas akcji. Przeniesienie historii do lat 80-tych okraszone wyśmienitą ścieżką dźwiękową sprawiły, że odbierałam ten obraz jeszcze bardziej intensywnie. A bez Evy Green oraz jej wyjątkowego wkładu w dramaturgię i obiecującej Shailene Woodley nakreślona historia nie nabrałby takiej głębi i wyrazu.



Szczerze polecam. WHITE BIRD IN BLIZZARD to niezwykle zajmujący obraz, który przy okazji wywołuje sporą dawkę emocji. Jedynym mankamentem, jaki znajduję, to zbyt przewidywalne zakończenie, które na tle koncepcji filmu wydaje się być nie do końca dopracowanym.
Moja ocena: 7/10

niedziela, 28 września 2014

WHAT IF [2013]




Koszmarnie wymęczony i wynudzony seans, jaki miałam okazję od dłuższego czasu oglądać. Brnęłam w niego z kadru w kadr licząc, że w końcu coś się ruszy, coś wzruszy, cokolwiek zmieni. Niestety sztampa i szablonowość zabiły wszelki romantyzm.
Choć nie przepadam za romantycznymi komediami nie byłam do WHAT IF negatywnie nastawiona. Wręcz przeciwnie, lubię Radcliffe'a i Kazan, a udział Adama Drivera dodatkowo wzmocnił motywację. Pomyślałam sobie, że dzięki takiej obsadzie obraz nabierze wyjątkowej świeżości, lekkości i humoru. I wszystko to, czego się spodziewałam, legło w gruzach.



WHAT IF to klasyczna historia o dwójce ludzi, zakłopotanych dorosłością i na rozstaju uczuć. Wallace cierpi kolejny rok z powodu nieudanego związku, a Chantry tkwi w takowym, choć jako kobieta o walecznym sercu wymazuje z siebie każdą myśl o ewentualnym rozstaniu. Gdy ta dwójka w końcu na siebie wpada czas niekoniecznie sprzyja ich wzajemnej relacji. Z konieczności więc pozostają przyjaciółmi. Czy utrzymają tę relację ? Czy głos serca skutecznie zatrze ślady rozsądku ? O tym, przekonać musicie się już sami.



Filmów traktujących o przyjaźniach damsko-męskich była już cała masa. Od komedii, do dramatów, a i komedii romantycznych również powstało co niemiara. Ta niestety nie wychodzi poza ramy i schemat. Dylematy dwójki bohaterów. Wprowadzenie wątku przyjaciół, którzy stanowią odskocznię od ich wewnętrznych rozterek będąc jednocześnie impulsem pobudzającym działanie. Klasyczny dylemat - rozsądek vs. głos serca. Cyniczny Wallace, który po spotkaniu z Chantry jest zmuszony zrewidować swoje poglądy na temat miłości. To wszystko już było i niestety Michael Dowse nie wspiął się na wyżyny oryginalności. Postaci również są kreślone grubą krechą. Zabawny, introwertyczny Wallace kontra nudny, ułożony chłopak Chantry. Osoba Chantry już na pierwszy rzut oka wydaje się być idealną partią dla Wallace'a. Oboje świetnie się rozumieją. Mają bardzo podobne upodobania, lubią swoje towarzystwo, świetnie się razem bawiąc. Łączy ich niezwykle silna nić porozumienia. I trzeba by być ślepcem, by nie zauważyć tak intensywnej chemii między tą dwójką.



Niewiele znajduję pozytywów w tym filmie. Z pewnością największym jest obsada. Radcliffe idealnie wpasowuje się w postać zranionego Wallace'a, a Kazan rewelacyjnie go uzupełnia. Również Driver wprowadza kontrapunkt dla nudnawej i sztampowej fabuły. Jego mocno energiczna postać, ekstrawertyczny sposób grania urozmaica wyjątkowo mało zjadliwą fabułę. Myślę jednak, że WHAT IF znajdzie wielu zwolenników. Film nie uderzył w moją czułą nutę, choć tematycznie bardzo się ku temu zbliżył. A może po prostu wszelki czar i urok prysł na widok takiej ilości zastosowanych klisz.
Moja ocena: 4/10

SIN CITY: A DAME TO KILL FOR [2014]





Od kinowej premiery sporo czasu minęło i z pewnością wiele na temat nowej wersji SIN CITY zostało powiedziane. Nie chciałabym się tutaj powielać, więc krótko wyrażę swoją opinię na temat tego filmu. Nadmienię jednak, że pierwsza część SIN CITY jest dla mnie wzorcowym i jednym z lepszych filmów jakie kiedykolwiek widziałam. Sam fakt, że jest to rewelacyjnie sfilmowany, oddający ducha komiksu Franka Millera obraz podnosi poprzeczkę dla Damulki jeszcze wyżej. Paradoksalnie im dłużej oglądałam DAMULKĘ WARTĄ GRZECHU, tym mniej mi się ona podobała.



Rodriguez idzie z duchem praktycyzmu. Nie odżegnuje się od sukcesu poprzedniej wersji i nie rozkłada na części pierwsze maszyny, która tak świetnie do tej pory funkcjonowała. Nowa wizja SIN CITY tkwi mocnymi nogami na gruncie, który mu przygotowała poprzedniczka. Wprowadzone cztery nowele, które czasowo nie nakładają się na siebie, tworząc cztery samodzielne historie. Utrzymana w stylu noir i kina lat 30-tych konwencja oraz czarno-biała stylistyka, choć w tej części Rodriguez połakomił się również na kolor. Trudno ocenić, czy Rodriguez podjął słuszną decyzję powielając schematy. Myślę, że obrał najbardziej racjonalną ścieżkę z możliwych. Oczywiście znajdą się przeciwnicy i zwolennicy. Jedni stwierdzą - kto nie ryzykuje nie pije szampana, a drudzy - nie burzy się sprawnie funkcjonujących i przynoszących sukces systemów. Ja natomiast tkwię gdzieś pośrodku. Mam spory żal do Rodrigueza za zachowawczość w konstrukcji fabuły i złagodzenie tej wersji, choć brutalności nie brakuje. Finalnie jednak uważam, że damulka, tak czy siak, wypadła przyzwoicie.



SIN CITY: A DAME TO KILL FOR to dwie stworzone na potrzeby filmu nowele. Historia o Johnnym - "Długa, kiepska noc" oraz słodko-gorzka Nancy w "Ostatnim tańcu". Te dwie nowele łączy postać bezdusznego Senatora. Dwie pozostałe etiudy to już adaptacje komiksu. Spaja je postać zimnej, wyniosłej i bezdusznej femme fatale Avy. Kobiety w komiksach Franka Millera z reguły wydają się posiadać więcej "cojones" od mężczyzn. Jednak postać Avy w pewnym stopniu zahacza o mit kobiety, Nemezis, dla której mężczyzna straci nie tylko zmysły, ale i duszę. 



Wybór noweli to najsłabsze ogniwo nowego SIN CITY. Brak wyrazistych bohaterów, które nadawały pierwszej części niezwykłego charakteru i ostrości. SIN CITY: A DAME TO KILL FOR stracił na swej ekspresywności, agresywności i różnorodności postaci. Za spory mankament uważam również obsadę. Jessica Alba od lat lepiej wygląda niż gra. Wyeksponowany dramatyzm Nancy pogrążył jej umiejętności i predyspozycje aktorki dramatycznej. Nieprzekonywująca i bez wyrazu Alba, gdy tymczasem świetnie się w tej roli sprawdziła Eva Green. Niestety obraz jej cycków przysłonił mi jej talent. Z męskich ról szkoda straconego potencjału postaci Bruce Willis'a, no i Josh Brolin absolutnie nie sprostał postaci swego poprzednika. Clive Owen w moich oczach pozostał niezastąpiony. Fajnie natomiast wypadł Joseph Gordon-Levitt i oczywiście Mickey Rourke. 
Żenady nie było. Odebrałam ten film pozytywnie. Jednak do poziomu swego poprzednika jest zbyt daleko, by uznać damulkę za rewelację.
Moja ocena: 6/10 [mocne 6,5]

sobota, 27 września 2014

22 JUMP STREET [2014]




Sympatycznie jest powrócić do przygód głuptaków z policji. Poprzednia część Jump Street wypadła naprawdę fajnie, a jej kolejna część podniosła poprzeczkę jeszcze wyżej. Świetna komedia, okraszona niewybrednymi żartami, ale bez chamstwa i ordynarności, za to lekko, miło i przyjemnie.



Nasi bohaterowie, czyli nerd Schmidt i połowa mózgu Jenko w ramach kolejnego zadania wybierają się na podbój koledżu. Panowie ponownie mają za zadanie odnalezienie i schwytanie dilera narkotyków, sprawiając masę zabawnych sytuacji i genialnych dialogów. Ubawić się można po pachy, więc już szczerze zachęcam.



Większość komedyjek o małolatach dla małolatów zza wielkiej wody przepełniona jest żartem przyciężkim, niczym betonowy kloc. Nie unikniemy przy tym fekalno-genitalnych dowcipów i wariacji na temat blołdżobów. Również 22 JUMP STREET nie jest komedią o wyrafinowanej elegancji i szyku. Twórcy filmu nadają jednak tym przyciężkim żartom niezwykłej lekkości. Zabawa konwencją, formą i gatunkiem sprawia, że ciężar zmienia swoje nachylenie. Autorzy nie pozbawili filmu swoistego autokrytycyzmu. Kpią z formy, jaką jest sequel, obśmiewając przy tym zarówno producentów, jak i gwiazdy filmowe. Żartują sobie z konwencji gatunku, smyrając po nosie kolegów, reżyserów po fachu. Odnajdziemy tutaj parodię SPRING BREAKERS, SPIDERMANa, czy całej serii high school'owch produkcji. Film wprawdzie może razić tandetą i zbędnym efekciarstwem, jednak błyskotliwość i kąśliwość dialogów jest pierwszorzędna i łagodzi wszędobylski kicz. Scenariusz przesączony jest kpiną nie tylko na temat wieku swoich bohaterów, ale również ich inteligencji i wątpliwej błyskotliwości.



Polecam tę komedię, choć zdaję sobie sprawę, że poczucie humoru jest kwestią wysoce indywidualną. Jeśli jednak spodobał Wam się 21 JUMP STREET to z pewnością odnajdziecie coś dla siebie w sequelu. Dla mnie jest on dużo bardziej zabawny od swego poprzednika, a scena z kolacją rodziców rozbawiła mnie do łez. Warto również poczekać do napisów końcowych, tam nas czeka parodia kolejnych sequeli i świetne cameo Setha Rogena. Ja czuję się kompletnie kupiona i szczerze mówiąc długo tak tubalnie się nie obśmiałam. I tu należą się ogromne brawa dla Hilla, Tatuma i Ice Cube'a. 
Moja ocena: 7 [choć to mocne 7,5]

THE PURGE: ANARCHY [2014]




Nie oglądałam pierwszej odsłony THE PURGE, a i ta nie zachęciła mnie kompletnie, by tę stratę nadrobić. Konstrukcja fabuły nie wydaje się odbiegać od poprzednika. I tutaj akcja toczy się w niedalekiej przyszłości, w której Ameryka to kraj szczęśliwości i prosperity, a raz na rok rząd przyzwala na marcowe oczyszczenie. W ciągu 12 godzin raz do roku obywatele mają prawo wziąć broń do ręki i pozabijać siebie na wzajem. Czy zrobią to z chęci odwetu, pomszczenia krzywd, nienawiści, czy zawiści - nikogo nie interesuje. Mają 12 godzin, w których życie ludzkie nie ma kompletnie żadnej wartości i mogą z nim robić, co dusza zapragnie.



Spodziewałam się dziczy na ekranie, mega wypasionej rozwałki, hektolitrów krwi i agresji rozpierającej ekran, a otrzymałam dramatyczne pitu pitu z niemrawym motywem zemsty. Obawiam się, że gdyby Azjaci wzięli ten projekt w swe małe rączki wyszłoby z tego niemałe gore. W przypadku amerykanów, ta wygładzona, estetyczna i kompletnie nie poruszająca jatka jest mdła, niemrawa i pozbawiona pazura. Razi absolutnie wszystko. Brak wartkiej akcji. Irytujące postaci, które zachowaniem przypominają dzieci ze szkoły podstawowej. Motyw zemsty, który jest tak kompletnie od czapy, aż boli. Brak pomysłu na zakończenie filmu, które okazało się najprostszym wyjściem z możliwych. Równie drętwo DeMonaco przemycił wątek ideologiczny, w którym bogaci eksploatują swe finansowe wpływy dla własnej rozrywki wykorzystując biednych, a rząd wspiera chory system dla zachowania status quo. Nie jest to projekt ani oryginalny, ani zaskakujący, choć idea wprowadzenia 12 godzinnej czystki wydaje się brutalna, ale też i intrygująca, jednak absolutnie nie spełniła moich oczekiwań.
Moja ocena: 5/10

SHI HUN [2012]




Tajwański kandydat do Oscara 2013 urzekł mnie swoją oryginalnością i zniechęcił treścią oraz sposobem jej przekazu. Niemożliwe dłużyzny, które są domeną kina kontemplacyjnego z jednej strony usypiają czujność, z drugiej budzą niechęć i obniżają wartość końcowej oceny filmu. Z pewnością nie jest to film dla każdego i tylko wybitnie cierpliwe jednostki szukające w kinie aury kina Davida Lyncha są w stanie w pełni ten film docenić. Niestety ja do tej grupy odbiorców nie należę.



Treść fabuły należy do bardziej oryginalnych składowych filmu. A-chuan traci przytomność w trakcie swojej pracy. Zmartwieni stanem zdrowia koledzy zawożą go na wieś pod opiekę ojca i jego córki, która tymczasowo u niego przebywa. Gdy A-chuan odzyskuje w pełni świadomość okazuje się, że jego stan nie był spowodowany kłopotami zdrowotnymi, a zamianą dusz. Ze spokojnego chłopca, A-chuan przeistacza się w bezduszną istotę rządną krwi.



Film nie jest ani horrorem, ani thrillerem, jak to mogą sugerować niektóre portale filmowe. Daleko mu do kina grozy. To raczej dramat podszyty dreszczykiem i kilkoma bardziej brutalnymi scenami, ale na nich nawet bym się nie skupiała. Reżyser w dość oryginalny sposób próbuje przybliżyć do siebie postaci ojca z synem. Scenariusz krojony na miarę przypowieści o synu marnotrawnym, który w pewnym stopniu swoim zachowaniem próbuje powrócić do łask i odbudować pozytywne relacje z ojcem. Nie ma tu miejsca na rozgrzebywanie ran, a na bolesną ścieżkę ku wybaczeniu i zrekompensowaniu krzywd zaznanych w przeszłości.



To co wyróżnia ten film na tle innych to przecudowne zdjęcia. Wilgotne lasy Tajwanu, przytłaczająca zieleń i niezwykle plastyczne oko operatora. Z pewnością każdy kto sięgnie po ten tytuł będzie nimi zachwycony. Ujęcia, kadrowanie i montaż to największe atuty SHI HUN i tylko ze względu na nie nie żałuję podjętego wyzwania.
Moja ocena: 5/10

środa, 24 września 2014

U-A-HAN GEO-JIT-MAL [2014]




Azjatyckie tytuły, zwłaszcza koreańskie są koszmarne, więc posłużę się angielskim odpowiednikiem THREAD OF LIES.
W 2010 roku powstał koreański film PASOOKKOON, którym miałam zaszczyt się z Wami tutaj podzielić. Nie bez kozery o nim wspominam, bowiem THREAD OF LIES to tematycznie bliźniacza fabuła. Oba te filmy opowiadają o przemocy szkolnej i oba w bardzo podobny sposób kreślą impakt, jaki owa przemoc wywiera na ofiary. O ile w PASOOKKOON przyglądamy się tragedii jednego z agresorów, tak w przypadku THREAD OF LIES to agresorzy rozliczani są za wyrządzone krzywdy przez ofiarę. Oba te filmy charakteryzuje brak brutalności, spokój oraz intensywność emocji. THREAD OF LIES idzie jednak jeszcze dalej. Przemoc tu zobrazowana  nie ma nic wspólnego z przemocą fizyczną. To okrutna gierka nastolatek, małych manipulantek, które swoją złośliwą i wredną naturą doprowadzają do tragedii.



Han Lee buduje dramat bardzo powoli, spokojnie i niezwykle konsekwentnie. Obserwujemy samotną matkę, ciężko pracującą by wychować swe dwie nastoletnie córki. Siostry to niezwykle różne osobowości. Mi-ra to ekstrawertyczna, zbuntowana nastolatka, gdy tymczasem jej młodsza siostra Cheon-ji wydaje się osobą niezwykle wrażliwą. Delikatna, spokojna, ułożona. Niestety czuła natura Cheon-ji bardzo szybko zostanie zdemaskowana przez jej koleżanki szkolne. Poprzez manipulacje, okrutne intrygi i matactwa dotkliwie zranią Cheon-ji doprowadzając do tragedii.



TREAD OF LIES to niezwykle emocjonalny dramat. Jego moc płynie głównie z powolnego, konsekwentnego odkrywania kart i odpowiedzi na pytanie: kto zawinił ? Han Lee nie oskarża nikogo, nie staje po niczyjej stronie. Obiektywnie buduje dramat tak, by odpowiedzi pojawiły się same. Wkracza głęboko w ludzkie sumienie. Porusza tę delikatną strunę, która u niektórych musi być pobudzona, by coś zaiskrzyło. Bez przesady, bez przemocy, subtelnie otwiera winnym oczy, a widza stawia w niezwykle trudnej sytuacji. Dlaczego ? Przyglądając się matce i siostrze Cheon-ji dostrzegamy, jak bardzo bliskie sobie osoby mało na swój temat wiedzą. I nie jest to domena wyłącznie rodzin patologicznych. Dom, w którym dorastała Cheon-ji to dom przepełniony ciepłem matki, jej ogromnym oddaniem i wielką miłością. A jednak coś w tej idealnie maszynie nie zatrybiło. Czy brak czasu spowodowany ciężką sytuacją materialną, brak zrozumienia ? A może nieumiejętność słuchania, zatrzymania się na chwilę, by uważnie przyjrzeć się sygnałom, które docierają z głębi słabym impulsem ?



Nie spodziewałam się, że film mi się spodoba. Niejednokrotnie na łamach bloga pisałam o mojej niechęci do filmów ponad półtoragodzinnych, a jak na rzetelne azjatyckie kino TREAD OF LIES trwa prawie dwie godziny. A jednak udało się reżyserowi swoją historią mnie zaintrygować, poruszyć i zaciekawić. No i jak na prawdziwą kobietę przystało, końcowe sceny kompletnie mnie rozkleiły, więc polały się me łzy czyste, rzęsiste.
Moja ocena: 7/10

wtorek, 23 września 2014

C'EST ARRIVE PRES DE CHEZ VOUS [1992]




Zanim przystąpię do opisu filmu CZŁOWIEK POGRYZŁ PSA poświęcę chwilę na autorefleksję. Przeczytałam masę komentarzy i sporo słów posypało się o okrucieństwie tego obrazu, o bezmyślnej brutalności, terrorze i ohydzie płynącej z wnętrza głównego bohatera. Większość widzów łączy wyrazy oburzenia i niesmaku połączonego z fascynacją. Porównuje się ten obraz do NATURAL BORN KILLERS i faktycznie istnieją ku temu przesłanki. Obserwując wariacje bohatera na temat przemocy odnotowałam jednak pewne podobieństwo do Alexa DeLarge z MECHANICZNEJ POMARAŃCZY, a cały absurd płynący z jego nieokiełznanej natury przypominał mi skecze z MONTY PYTHONA. Mówiąc krótko, CZŁOWIEK POGRYZŁ PSA rozbawił mnie, momentami nawet do łez, a wszystko z powodu brutalności, która z kadru na kadr przybierała coraz to bardziej groteskowej pozy. Czy to kwestia upływu lat od premiery, czy ilości obejrzanych krwawych filmów, nie wiem... z pewnością moja wrażliwość w przypadku tego filmu została mocno stępiona.



Fabuła prowadzona jest w formie paradokumentu. Obserwujemy ekipę filmowców, która przeprowadzając wywiad z głównym bohaterem angażuje się zarówno emocjonalnie, jak i zawodowo w życie i poczynania Bena. A filmowy Ben to iście przebiegły łotrzyk bez krzty sumienia, który kręgosłup moralny wymienił na metaliczny "blunderbuss". Jest coś niesamowicie komicznego w tej postaci. Jego krwawa i okrutna natura została obłaskawiona cynicznym zachowaniem i duchem człowieka oświeconego. Ben nie tylko wie jaką ilością bloków kamiennych obciążyć nieboszczyka, zna się na sztuce, świetnie gra na fortepianie, deklamuje z przejęciem poezję. To człowiek o wielu talentach, niedoceniony, wszechstronny, chodzący omnibus, który od czasu do czasu potrafi rozwalić łeb listonoszowi, śmiertelnie przestraszyć staruszkę chorującą na serce, przydusić dzieciaka, czy zgwałcić kobietę na oczach jej faceta. Nie da się ukryć, że obraz płynący z postaci Bena jest odrażający. Przyznaję jednak, że powagi w nim za grosz.



Świetny scenariusz. Mega zabawne dialogi i sytuacje. Wywiad z rodzicami Bena rozkłada na łopatki, a płynąca z niego rodzicielska naiwność kompletnie rozbraja. Sama konstrukcja postaci głównego bohatera jest obłędna. Siła kontrastów sprawia, że jest on przesycony farsą. Benoit Poelvoorde dał tu popis swoich aktorskich umiejętności.
Cały film utrzymany jest w konwencji czarno-białej i powiem szczerze, że to jedyny jego mankament. Trochę przeszkadzał mi brak kolorytu, zwłaszcza czerwieni, którą tak opiewał w peany bohater. Poza tym to absolutny must-see!
Moja ocena: 7/10 [ to bardzo mocne 7,5 ]

poniedziałek, 22 września 2014

THE NOVEMBER MAN [2014]




Nie mam ostatnio dobrego rozdania. Nowa wersja Transformersów wbiła mnie w ziemię i gdy już myślałam o powstaniu z popiołów THE NOVEMBER MAN dobił ostatni gwóźdź do trumny. Czy wybrałabym się na ten film do kina - nie. Absolutnie, kategorycznie nie. Za żadne skarby nie i za darmo też nie!



Nie myślałam, że sprawy przybiorą taki obrót, zwłaszcza że za kamerą stoi reżyser od takich filmów, jak GATUNEK, KOKTAIL, BIAŁE PIASKI, REKRUT, czy ANGIELSKA ROBOTA. Może nie są to arcydzieła światowej kinematografii, ale też nie można im wiele zarzucić. W przypadku THE NOVEMBER MAN Roger Donaldson ponownie wraca do gatunku akcji i opowiada nam o misji emerytowanego agenta służb specjalnych, który postanawia rozwikłać zagadkę śmierci swojej bliskiej przyjaciółki. Oczywiście sprawa nie jest prosta, a intryga grubymi nićmi szyta. Możemy być jednego pewni, nasz super szpieg poradzi sobie w każdych opałach.



Kolejny film, kolejna wtopa. Słaby scenariusz poparty naprawdę przeciętną fabułą. To klasyczne kino akcji, jednak kompletnie nie porywa. Nużą dialogi, postaci cięte z metra i bez wyrazu, a sceny akcji raczej nie spowodują, że wypadną nam wszystkie plomby. Jest miernie, bez polotu i całkowicie chaotycznie. 
Od strony aktorskiej jedynym plusem jest Pierce Brosnan, ale tutaj raczej nie będę obiektywna. Lubię tego Pana i może zagrać w największym gniocie, ubrać się kolorowe rajtuzy i piszczeć ABBĘ, ja i tak będę wlepiać w niego gały z rozmarzeniem. Pierce nie rozwodzi się ze swoim wizerunkiem twardziela o miękkim sercu. Nadal ubija kolesi z urokiem dżentelmena. Nadal z tą samą twarzą, ale mnie to absolutnie nie przeszkadza. I dla niego podniosę ocenę o jedno oczko, ponieważ to jedyna perełka w tej mdłej pulpie.
Moja ocena: 4/10

niedziela, 21 września 2014

TRANSFORMERS: AGE OF EXTINCTION [2014]





Tak, jak lubię serię o Transformersach, tak tym razem Michael Bay stworzył kosmicznego potworka, którego po prostu bardzo ciężko się ogląda. W tym przypadku nawet najgenialniejsze efekty specjalne nie są w stanie zrekompensować nudy, żenady i przesytu bzdur, które serwuje scenariusz i fabuła.



Powiem szczerze, że jestem tak zawiedziona, że szkoda mi słów na opis fabuły. W każdym bądź razie Deceptikony wyszły z mody i głównym antagonistą staje się metalowy przybysz z mat planety, którego zadaniem jest przechwycenie Optimusa. Pomaga mu w tym tajna rządowa agencja wraz z nawiedzonym wynalazcą, który pragnie stworzyć własną armię super nowoczesnych robotów. Autobotom, ukrywającym się przed polującymi na niego agentami postanawia pomóc domorosły mechanik/wynalazca wraz z córką i jej chłopakiem. 



Nowe przygody Transformersów to klasycznych przykład złego filmu. Nie ważne, że wywalono na niego masę kapusty, a efekty są naprawdę mega wypasione. Błędy tej produkcji zaczynają się na koszmarnej fabule, słabym scenariuszu i okropnych wprost dialogach, których nie sposób słuchać. Razi banał, tandeta i frazes. Klisze w konstrukcji postaci są przeraźliwe. Oglądając kolejną głupiutką blondynkę w akcji, która spieprzyć potrafi nie tylko zupę, ale i najbardziej prostackie zadanie, aż raziło moje oczy. Wahlberg wcielił się w ojca owej panny i był równie tandetny co jej permanentny, idealny wprost make-up po całej serii upadków, wybuchów, mordobicia i ocierania się o wszelki metalowy bród istniejący na tej Ziemi. Oczywiście prawa fizyki w tym filmie nie są istotne, przecież kosmos rządzi się swoimi prawami, a i jego część osiedliła się na Ziemi. Jednak brak logiki i masa niedorzeczności sprawia, że gdzieś tam w sercu burzy się krew na myśl, że tak fajna seria o blaszakach jednym bezdennie głupim filmem została skutecznie zaprzepaszczona.
Cóż mogę powiedzieć, ten koszmarnie długi, prawie 3 godzinny film powinien błyszczeć przykładem, jak spieprzyć coś, co do tej pory świetnie funkcjonowało.
Moja ocena: 3/10

ps. kto może niech podpisuje petycję... Szyja plizz kom bak ;-)

THE HOMESMAN [2014]





Tommy Lee Jones genialnie wypada zarówno przed, jak i za kamerą. Do tej pory uraczył nas ekranizacją sztuki Cormac'a McCarthy'go w bardzo teatralnym THE SUNSET LIMITED, czy wielokrotnie nagradzanym dramatem THE THREE BURIALS OF MELQUIADES ESTRADA. Jones wraca swoim THE HOMESMAN do gatunku westernu, czego dał nam przedsmak właśnie w TRZECH POGRZEBACH.



THE HOMESMAN to niezwykle ciekawy projekt. Eksploatowanemu gatunkowi, jakim jest western Tommy Lee Jones nadał nowych, wyrazistych rysów. Nikt nie będzie się tutaj pojedynkował w południe, w miasteczkowych saloonach również nie uraczymy alkoholowych libacji, THE HOMESMAN to niezwykle surowy obraz amerykańskiego pustkowia, pionierów, krwi, łez i cierpienia, które zbudowało sukces tego kraju.



Nie spotkałam się dotąd z westernem, który tak bardzo kładłby nacisk na warstwę psychologiczną postaci. Surowa postura Tommy Lee Jonesa buduje nastrój tego filmu. Bezwzględna dzikość przyrody, niezwykle surowa, w której klarowność zmysłów może stracić każda wrażliwa jednostka. Na tym tle zbudowano tę dość ponurą historię. Samotna, ale niezwykle zaradna Marry Bee decyduje się na niebezpieczną, kilku tygodniową podróż. Jej celem jest transport trzech psychicznie chorych kobiet. W tej wędrówce poprzez dzikie, nieprzyjazne prerie pomaga jej Pete - wagabunda i rozrabiaka.



Tommy Lee Jones buduje niezwykle cierpką relację pomiędzy Marry Bee i Petem. Kobieta, która desperacko poszukuje męża i mężczyzna, dla którego samotność jest wolnością. W tej parze uczniem staje się Pete. Dobroć i życzliwość Marry Bee nie tylko skruszy jego stwardniałe serce, ale zmieni jego postawę wobec świata. Stety, czy niestety ta historia nie jest podszyta nutą pozytywnych emocji. Pete wkrótce przekona się, że świat bez Marry Bee jest nadal tak samo brutalny, antagonistyczny i bezlitosny, a ludzie go zamieszkujący to pozbawieni serc, przebiegli i przerażający oportuniści.



Historia filmowej pary nie jest jedyną warstwą gorzkiej prawdy o człowieczeństwie w czasach kiełkującej cywilizacji i humanizmu. Ich losy kontrastuje tercetem filmowych wariatek. Czy jednak słowo wariatki w pełni oddaje stan ducha tych kobiet ? Szalone dzieciobójczynie, opętane, o demonicznych skłonnościach to kobiety stłamszone przez purytańskie i rygorystyczne zasady. W ich szaleństwie dostrzegam pewną regułę. Niezwykle silne pragnienie życia, bycia kochaną, wartościową i piękną. W scenerii amerykańskiego pustkowia, które batem smaga wicher swój los zmuszone są dzielić pomiędzy kolejnymi niechcianymi ciążami a byciem przykładną żoną i matką.



THE HOMESMAN to nie tylko gorzka historia o samotności, czy pragnieniu miłości, to przede wszystkim dotkliwa przypowieść o tej odrażającej i mocno rozczarowującej stronie ludzkiej natury. Tego pesymistycznego odbioru również nie ułatwia ascetyczna przyroda, czy cięta jak osa linia melodyczna. 
Tommy Lee Jones idealnie wręcz dobrał aktorów. Siebie samego obsadził w roli surowego i nieokrzesanego Pete'a. A w postać walecznej kobiety o czułym sercu wcieliła się Hilary Swank. Marry Bee swoją determinacją bardzo przypomina Maggie z MILLION DOLLAR BABY. Drugi plan również jest bardzo mocny, ale o tym polecam przekonać się samemu. To wyśmienity, niebanalny, przejmujący, ale niepozbawiony humoru dramat otoczony westernową membraną.
Moja ocena: 8/10

sobota, 20 września 2014

VERY GOOD GIRLS [2013]





Jakże zmylił mnie gatunek tego filmu. Dramat ?! Biorąc pod uwagę zarys fabuły, jakieś cząstki dramatu VERY GOOD GIRLS posiada, ale zdecydowanie bliżej mu do romansu lub melodramatu. Całkowicie nie trafiony pomysł i absolutnie stracony czas, tak krótko mogę podsumować ten seans.

VERY GOOD GIRLS, jak sam tytuł wskazuje to historia dwóch przyjaciółek, z zamożnych rodzin, które przed dzień wyjazdu na studia zakochują się w tym samym chłopaku. Problem w tym, że ów chłopak upatrzył sobie tylko jedno dziewczę. W ramach przyjacielskiej lojalności jedna z bohaterek po kryjomu spotyka się z oblubieńcem, gdy w tym czasie druga ostro smali do niego cholewki. I jak z powyższego widać o dramat nie trudno.



Kompletnie bezpłciowy to obraz okraszony dylematami dorastających dziewic, które w ramach inicjacji postanawiają wyłowić sobie partnera na pierwszy seks. Gdy sytuacja życiowa nieco się komplikuje, ani jedna, ani druga nie potrafi racjonalnie jej rozwiązać. Film trąci dyletanctwem i niedojrzałością zarówno w zarysie fabuły, jak i zachowaniu bohaterek. Młodzieńcze uniesienia wprawdzie rządzą się irracjonalnymi prawami, jednak w takiej formie mnie absolutnie nie przekonują. 



Co najdziwniejsze, obsada aktorska jest wręcz zaskakująca. Obok zdolniejszej Olsenówny i starszej Fanning na drugim planie zobaczymy Demi Moore, Ellen Barkin, Richarda Dreyfussa, czy Clarka Gregga. Niestety każdy z tych ról jest słabo rozbudowana, jakby scenarzyście zabrakło pomysłu na sensowne nakreślenie postaci. Skupił się bowiem na głównych bohaterach, gdy drugi plan leżał pokotem i bełkotał zdania bez składu i ładu. A rola Petera Sarsgaarda wywołała u mnie salwy śmiechu. A szkoda. Zdecydowanie ciekawiej oglądałoby się Moore i Barkin, niż Olsen i Fanning, słuchając przy tym infantylnych dylematów dorastających psiapsiółek, które rozsadza burza hormonalna. Marne to było i kompletnie bez wyrazu.
Moja ocena: 4/10

piątek, 19 września 2014

MAPS TO THE STARS [2014]




Bardzo lubię kino Davida Cronenberga, ale niestety od paru lat nie fascynował tak, jak zwykle. NIEBEZPIECZNA METODA była bardzo bezpieczną, wręcz powściągliwą fabułą o życiu dwóch bajecznie kolorowych postaci Freuda i Junga. Natomiast COSMOPOLIS okazał się kosmicznym bajdurzeniem o niczym, choć w wyjątkowo ładnej oprawie wizualnej. Takie to były moje ostatnie, bliskie spotkania z kinem Cronenberga. Jak na tym tle zatem wypadają MAPY GWIAZD ?!!! Hmmmm...... ?!!! Ujmę więc krótko i wymownie: wy-bo-rnie !!!



Cronenberg powrócił z martwych. Powstał i dotknął włosem obłoków. Wraca na stare śmieci w piekielnie dobrym stylu. Lubię jego odjechane wizje, gdy odziera człowieka z błyskotek, masek, uśmiechów i ckliwych słówek w kompletnie nagą postać o zwierzęcych instynktach. Cronenberg wraca do źródeł. Gdzieś pomiędzy wątkiem o przemocy, skrywanych emocjach, odrzuceniu, braku bezpieczeństwa i ciepła stawia złotego cielca światkowi hołlyłudzkiemu tyłkiem skierowanym prosto w nos.



Upadek tytułowych gwiazd kończy się i zaczyna od rodziny Weiss. Kazirodczy związek uduchowionego doradcy, psychoanalityka, kuglarza żonglującego ludzkimi emocjami  - Stafforda i Christiny, mocno wycofanej Pani domu. Ich dwójka dzieci to para równie interesujących jednostek. Benjie jest 13-sto letnim aktorem, po kilkuletnim uzależnieniu od narkotyków i po odwyku. Jego starsza siostra Agatha wraca na stare włości po przymusowym pobycie w psychiatryku za zabawy pirotechniczne. Ta niekontrolowana emocjonalnie rodzina wessała się w światek holyłudzki niczym pijawka. A spoiwem łączącym te dwa światy staje się, paradoksalnie, najbardziej rozsądna Agatha.



Cronenberg poprzez związek Agathy z rodziną, jak i z jej pracodawczynią, podstarzałą, niedocenioną gwiazdą filmową pokazuje nam upadek i zgniliznę świata blichtru i sławy. Dokonał dogłębnej, przekonywającej wiwisekcji zepsucia, czego nie osiągnął Harmony Korine w SPRING BREAKERS, czy Coppola w THE BLING RING. Konstrukcją natomiast niezabezpieczenie zbliżył się do MAGNOLII P.T.Andersona, co oczywiście nie jest zarzutem. 

MAPY GWIAZD oczami Cronenberga są jak przewodnik turystyczny po świecie gwiazd, gwiazdeczek, artystów, cudaków, odszczepieńców z Beverly Hills. W tym miejscu rządzi egoizm, rozbuchany niczym gejzer egocentryzm i narcyzm. Pieniądz jest celem i nikogo nie interesuje wartość człowieka, tylko jego cena. A nadrzędną zasadą staje się brak zasad. W tym świecie dzieci pozbawione są beztroski i niewinności. Wkraczają w brutalny świat przedwcześnie stając się karykaturami siebie samych za kilkanaście lat. Buduje się potwory, które po latach psychicznej eksploatacji trafiają w ręce szarlatanów pokroju filmowego Stafforda. Granice przyzwoitości nie istnieją, a jedyną karą jakiej mogą zostać poddani, to ta wynikająca z ich własnych, wewnętrznych traum, drzemiących demonów i upiorów.



Z pewnością seans z nowym filmem Cronenberga nie będzie należał do najlżejszych, najprostszych i najłatwiejszych. To potężna dawka przygnębiających postaw człowieka ogarniętego manią własnej wielkości. Ciężko ogląda się takie historie, ale dzięki nim zatrzymujemy się na chwilę, by pomyśleć nad pytaniem: dokąd zmierza ten świat ? Nie byłoby to możliwe bez naprawdę dobrych kreacji aktorskich Wasikowskiej, Pattinsona, Moore, Cusacka i Williams. Choć budowa fabuły, jak i postaci wydawać się może przejaskrawioną, myśl płynąca z tego filmu jest wystarczająca klarowna i czytelna.
Moja ocena: 8/10 [ale to bardzo mocne 8,5]