Strony

niedziela, 30 listopada 2014

THE HOSPITAL [1971]




Czy można się oprzeć duetowi Hiller - Chayefsky? Nie sposób. Hiller, reżyser odpowiedzialny chociażby za LOVE STORY i Chayefsky, scenarzysta jednego z moich ulubionych filmów dotąd ODMIENNE STANY ŚWIADOMOŚCI. Jeśli dorzucimy do tego Oskara za najlepszy scenariusz plus genialnego aktora Georga C.Scotta nie można się oprzeć i zawieźć równie trudno.



Chayefsky stworzył niezwykle autentyczny scenariusz opisujący szaleństwo szpitalnego dyżuru. Serce Manhattanu, a w nim gmaszysko szpitalne przepełnione nie tylko pacjentami przez 24 godziny na dobę szturmującymi drzwi, ale pielęgniarkami i stażystami. W tej dżungli odnaleźć się graniczy z cudem. Jeśli pacjent trafi już na kogoś kompetentnego może uznać to za znak od boga, gdyż wielkim prawdopodobieństwem jest, że zostanie zapomniany, pominięty lub skończy z mylną diagnozą. I są to absolutnie najbardziej optymistyczne warianty pobytu w tytułowym SZPITALU. Na czele tego Zoo stoi ordynator Bock. Mężczyzna wypalony, po przejściach, który stracił zarówno sens swego życia, jak i pracy zawodowej. To właśnie kryzys zawodowy sprawia, że coraz częściej sięga po butelkę i rozważa myśli samobójcze. Opuszczony przez żonę i skłócony z dwójką nastoletnich dzieci zmuszony będzie do odłożenia swych samobójczych zapędów, ponieważ pod jego okiem, w jego szpitalu zaczynają ginąć lekarze i pielęgniarki.



SZPITAL wpisuje się w gatunek czarnej komedii, choć raczej nazwałabym ją komedią pomyłek. Szerszym zarysem tej opowieści nie jest jednak humor, a dramat. Dramat, za którym kryje się kryzys człowieka w wieku średnim oraz instytucji, jaką jest szpital. Akcja osadzona w latach 70-tych dodatkowo dodaje smaczku tej fabule. Zewsząd nieustające zamieszki, demonstracje, fale pretensji i nieuzasadnionych roszczeń. W ogniu krytyki, z wielką odpowiedzialnością na barkach za nie tylko ludzkie życie, ale i za kompetencje swej załogi, doktor Bock musi stawić czoło sobie, jak i całemu światu, który wydaje się być przeciw niemu. Doktor Bock zmaga się z tym światem, otoczony przez nieudolnych i chciwych na kasę lekarzy, którym bardziej zależy na prywatnych praktykach, niż pracy w publicznych placówkach, z mało rozgarniętymi pielęgniarkami, które mylą pacjentów i z pacjentami, którzy wychodzą z jego placówki w gorszym stanie, niż się w niej znaleźli.



Chayefsky w swym rewelacyjnym scenariuszu ukazuje upadek medycyny, jako nauki mającej pomóc zwykłemu człowiekowi. Nie bogatemu, którego stać na prywatną opiekę, ale poczciwemu Kowalskiemu, który musi z racji swego statusu liczyć na państwową służbę zdrowia i jej ufać. Na tym polu medycyna zawodzi, choć postęp jej wydaje się bezsprzeczny i niekwestionowany. W którym zatem miejscu człowiek, system popełnił błąd, że taka sytuacja ma miejsce? Że przy obecnej wiedzy naukowej, postępowi w medycynie masa ludzi umiera i nie z przyczyn nieuleczalności określonej choroby? Obraz wprawdzie powstał kilkadziesiąt lat temu i od tego czasu medycyna również posunęła się do przodu, te pytania nadal brzmią niezwykle aktualnie.



Hiller stworzył energiczny film. Jego SZPITAL to czyściec, do którego przybywają wszyscy Ci w nadziei na zmartwychwstanie. To miejsce przepełnione energią, wręcz szałem, w którym jedni pędzą, a drudzy są popędzani. W tych chaosie nie trudno o błąd, a brak organizacji jest tu paradoksalnie świetnie zorganizowany. Na szczególną jednak uwagę zasługuje niesamowita kreacja George C.Scotta, którego talent odkrywam po latach. Niedawno oglądałam horror z jego udziałem CHANGELING i choć tam jego rola była bardzo dobra, tak w SZPITALU rozwinął w pełni swe skrzydła. 
Polecam! Ciekawie ogląda się filmy z przeszłości. Z jednej strony smuci, że problemy z tamtych lat nadal pozostają nierozwiązane. Z drugiej...fajnie wiedzieć, że nawet w największym chaosie można odnaleźć sens.
Moja ocena: 7/10 [mocne 7,5]

DOM DURAKOV [2002]




Andriej Konczałowski, obok Akira Kurosawy należy do reżyserów, których twórczości zbyt dobrze nie znam, mimo wielkich chęci. Może uda mi się znaleźć jeszcze w tym życiu czas i nadrobić wszystkie zaległości. Póki co zaczynam małymi kroczkami od DOMU WARIATÓW, czyli bardzo interesującą i oryginalną propozycją kina antywojennego. Nie jest on przepełniony brutalnością i agresją, natomiast podobną do tej w gruzińskich MANDARYNKACH subtelnością.



Historia oparta na faktach opowiada o pozostawionych samym sobie pacjentach szpitala psychiatrycznego. Opuszczeni przez personel medyczny stają się świadkami ataków na ich szpital w czasie konfliktu rosyjsko - czeczeńskiego. Jedną z kluczowych postaci tego filmu jest Żana. Młode dziewczę, niezwykle delikatne, które podkochuje się w Bryanie Adamsie. Gdy żołnierze czeczeńscy przejmują szpital znajduje nową miłość w czeczeńskim żołnierzu. 


Konczałowski próbuje przedstawić nam życie w czasie wojennej zawieruchy widziane z perspektywy pacjenta wariatkowa, jak i zwykłego żołnierza. W miarę obiektywnie rysuje konflikt rosyjsko-czeczeński, którego uczestnicy jeszcze niedawno stali po tej samej stronie barykady walcząc w Afganistanie, a teraz muszą wykrzesać z siebie agresję i nienawiść, by móc się wzajemnie powybijać. Ten obraz jest kolejnym przykładem obrazującym wojnę, jako hasło. Za którym stoją decydenci i ich chore ambicje, a realizować je muszą ludzie, którzy dotąd byli dla siebie braćmi. Rosja ze swoją wielokulturowością i związkową historią jest tutaj rewelacyjnym studium przypadku. 
Gdzieś pomiędzy walką, przelewaną krwią i śmiercią Konczałowski wbudowuje nam świat widziany oczami pacjentów szpitala psychiatrycznego. Osób, które żyją swoim życiem, w swoim świecie, ale jednocześnie niezwykle naiwnych i ufnych. 


Przyglądając się bliżej filmowemu światkowi nie opuszczało mnie wrażenie, że Konczałowskiego Dom Wariatów ma dużo szersze znaczenie i nie ogranicza się wyłącznie do budynku i jego mieszkańców. Domem wariatów można uznać całą tę sytuację. Poczynając od wojny rosyjsko-czeczeńskiej, poprzez zachowanie żołnierzy, decyzje ich przywódców, pozostawienie na pastwę losu pacjentów przez lekarza, do komicznego ożenku Żany.


Konczałowski stworzył ciekawą historię, której szczególnej wyrazistości nadali bohaterowie i rewelacyjne wprost kreacje aktorskie. Nie sposób zaprzeczyć, że zarówno miejsce, jak i postaci tego filmu przyciągają, intrygują i fascynują. Film może nie ma tak dosadnego przesłania, jak wspomniane na wstępie MANDARYNKI, jednak Konczałowskiemu udało się ukazać absurd wojny, jak i skrytykować politykę imperialną Rosji.
Moja ocena: 7/10

sobota, 29 listopada 2014

CEKAJ ME, JA SIGURNO NECU DOCI [2009]




Zachłysnęłam się ostatnim filmem Miroslava Momcilovic'a ŚMIERĆ CZŁOWIEKA NA BAŁKANACH. Mam szczęście, że co roku udaje mi się odkryć ciekawe kino. Zeszły rok należał do kina rumuńskiego, a w tym właśnie odkryłam tego serbskiego reżysera. Sięgam więc po jego wcześniejszy film i choć nie jest on tak komiczny, jak ŚMIERĆ CZŁOWIEKA NA BAŁKANACH, nadal posiada znamiona bałkańskiego humoru, który nadaje lekkości obranej tematyce.



Momcilovic obrał sobie trudny temat do swych filmowych rozważań. Na przykładzie szóstki dorosłych bohaterów rysuje nam obraz rozterek, dylematów, wątpliwości związanych z mega uniwersalnym uczuciem, jakim jest miłość. Trzonem fabuły jest Bane, któremu umiera ojciec i którego ułożony dotąd świat, bezpieczny i zaciszny ulega rozpadowi. Opuszcza go matka, która po latach oznajmia, że ojciec nigdy nie był miłością jej życia. Bane to typ człowieka, który przyciąga złamane dusze. Jest ciepły, życzliwy i uprzejmy. Jest niczym oaza, która udziela schronienia potrzebującym, jednak paradoksalnie sam nie potrafi poradzić sobie z własnymi problemami.



CZEKAJ NA MNIE, JA NIE PRZYJDĘ to niezwykły film o różnorodności i odcieniach miłości. O miłości wobec rodziców, których wizerunek idealizowany przez lata nie wytrzymuje próby czasu. Każda rysa na tym nieskazitelnym szkle zamienia je w drobny mak. O miłości niespełnionej, niepozbawionej wyrzeczeń i decyzji wbrew własnemu sercu, ale zgodnie z rozsądkiem. O miłości brawurowej, emocjonalnej, żywiołowej, opartej na burzy zmysłów. By ostatecznie zarysować nam miłość niedojrzałą, która musi zejść do piekieł, by nabrała nowego znaczenia.



Miłość w filmie Momcilovica to baza filmowej opowieści, jednak jej sens stanowią ludzie. Postaci zarysowane w tym filmie to głównie osoby niestabilne emocjonalnie. Mocno zagubione, niepewne siebie lub zranione tak bardzo, że wiara w drugiego człowieka musi nabrać przysłowiowej mocy. Bohaterowie ze swoimi miłosnymi rozterkami miotają się niczym we mgle. Okazuje się bowiem, że niezależnie od wieku, stanu umysłu, życiowego doświadczenia, czy statusu materialnego miłosny zawód dotyka wszystkich jednakowo. I równie jednakowo zostawia bohaterów kompletnie bezsilnych niczym dzieci. Momcilovic bardzo fajnie zobrazował również strach przed samotnością i odrzuceniem. By wypełnić pustkę bohaterowie są w stanie zaprzeczyć swoim dotychczasowym postanowieniom i decyzjom i powrócić do upragnionego status quo. Można zastanawiać się, czy miłość oparta na strachu przed samotnością przetrwa próbę czasu, jednak tej odpowiedzi już w obrazie nie otrzymamy.



Świetna historia osadzona na bardzo dobrym scenariuszu i dialogach. Tej naprawdę ciężkiej tematyce lekkości nadaje wiele scen o bardzo fajnym humorystycznym zabarwieniu. Z pewnością nie jest to film, który nie pozostawia naszej głowy pustej po seansie. Postaci również potrafią być i sympatyczne i kompletnie antypatyczne. Możemy nie zgadzać się z decyzjami bohaterów, ale z drugiej strony chcemy by ułożyło im się w życiu jak najlepiej. Niestety miłość jest ślepa. Czasami ulokowane uczucia trafiają w kompletnie źle dobrane miejsce. Na przykładzie CZEKAJ MNIE, JA NIE PRZYJDĘ zobaczymy, że nawet ten konflikt znajdzie swój kompromis.
Polecam, ciekawa, mądra i intrygująca historia.
Moja ocena: 7/10 [mocne 7,5]

czwartek, 27 listopada 2014

PATHS OF GLORY [1957]





"Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców" - Samuel Johnson

Cytat Johnsona przewija się przez film Stanleya Kubricka ŚCIEŻKI CHWAŁY i niczym dzwon pozostawia po sobie głośne echo. Kubrick obnaża machinę wojenną, uzurpuje sobie prawo do szczytnych ideałów i wyciąga z bagna wojny wszelkie ścierwo, które na jej powierzchni unosiło się niczym flaga na wietrze. ŚCIEŻKI CHWAŁY to film wojenny, jednak największą walkę przyjdzie bohaterom stoczyć z fałszywą dumą, arogancją i wszechogarniającą hipokryzją. Szkoda, że tak późno zdecydowałam się na ten seans. ŚCIEŻKI CHWAŁY wydają się bowiem prologiem do FULL METAL JACKET, który z pewnością po tym seansie nabrałby nowego wymiaru.



Kubrick przenosi nas w lata I Wojny Światowej. Dowództwo wojsk francuskich wydaje rozkaz zdobycia okupowanego przez Niemców wzgórza zwanego Mrowiskiem. Sedno tej opowieści rozgrywa się wokół batalii i związanych z nią perturbacji. Sztab główny zdaje sobie sprawę z jałowości tego zrywu. Jednak żądza kariery i poklasku jest silniejsza niż ludzkie życie i zdrowy rozsądek.



Kubrick w ŚCIEŻKACH CHWAŁY buduje trzy obozy. Pierwszy to sztab dowodzący, wysokiej rangi oficerowie, starsi panowie, eleganccy, którzy pole walki obserwują z daleka, a śmierć jest dla nich echem dalekiej przeszłości. Wojna jest dla nich trampoliną ku awansom i odznaczeniom, a śmierć żołnierzy staje się środkiem ku celu. To grupa hipokrytów, kłamców i sadystów, dla których żołnierz staje się pionkiem na wojennej szachownicy. Nie ma znaczenia, czy jego śmierć ma uzasadnienie, czy nie. Liczy się wyłącznie prywata i kolesiostwo. 
Obozem przeciwstawnym jest w tym filmie pułkownik Dax. Młody prawnik w mundurze, który wierzy w ideały i którego zakłamanie przełożonych nie zdążyło zrównać z ziemią. Wierzy w swoich ludzi, szanuje ich wysiłek i poświęcenie, doszukuje się prawdy i sprawiedliwości tam, gdzie straciła ona na znaczeniu. To jedyna osoba w tym obrazie, która faktycznie walczy za wolność i posiada wiarę w ludzi.
Trzecim obozem są żołnierze, mięso armatnie. To zbiorowisko osobników o przeróżnej maści. Od inteligentnych spryciarzy, po urwipołci, cwaniaków i hochsztaplerów. Znajdą się tutaj ludzie waleczni, oddani, ale i asekuranci, tchórze, czy panikarze. Kubrick jednoznacznie odpowiedział na pytanie, kto faktycznie płaci za pazerność i małostkowość głównodowodzących?! Przekaz ten jest niezwykle uniwersalny i możemy odnosić go do wielu aspektów naszego życia. Jak na tacy reżyser wyłożył nam prawdę, że za błędy zawsze przyjdzie płacić temu, kto ma najmniej do powiedzenia i najwięcej do stracenia.



Koniec końców, Kubrick rzuca nam w twarz patriotyzmem, cytując przy tym słowa Johnsona. "Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców". Początkowo możemy uznać te słowa jako gorszące. Uczucia patriotyczne przez wieki wielbione przez artystów, myślicieli i twórców nagle nabierają pejoratywnego znaczenia. Na tle ŚCIEŻEK CHWAŁY patriotyzm jawi się w zupełnie innych barwach, niż te, które dotąd służyły nam jako wzorzec. W Kubrick'owskim dziele za patriotyzmem chowają się tchórze. Staje się on doskonałą wymówką, usprawiedliwieniem błędów, wypaczeń i indolencji. Patriotyzm usprawiedliwia arywizm, małostkowość, czy konformizm. Patriotyzm pożera niewinnych, a za jego plecami skrywają się tchórze. Patriotyzmem finalnie niczym ścierą zetrą kurz z zabrudzonych pagonów Ci, za których krew wylało miliony.



ŚCIEŻKI CHWAŁY z pewnością są peanem na cześć pacyfizmu. Wojna nigdy nie była naturalnym zjawiskiem, a tylko wymysłem grupy zwaśnionych osób, za których karki nadstawiały tysiące. Z drugiej strony wojna straciła swoją twarz z przeszłości. Dzisiaj nikt nie walczy o pole buraków, większe terytorium, czy a muzą, bo fajnie jest pomachać szabelką, gdy się nudzi. Wojna stała się produktem, za której plecami stoją korporacje, media, politycy. Utrzymanie strefy wpływów staje się tutaj koniecznym status quo, a nie peanem ku patriotyzmowi. I myślę, że Kubrick chciał zwrócić na ten problem naszą uwagę. Nie ma ideałów, a idealiści są wymarłym gatunkiem. Światek wojny Kubricka rządzi prawo wpływów, układów, czy czystych egoistycznych pobudek. A walka z nim kończy się tak, jak skończyła trójka żołnierzy pułkownika Daxa, o których życie tak usilnie zabiegał.



Polecam wszystkim ten tytuł. Obraz mimo swego wieku absolutnie nie stracił na swej aktualności, a czarno-biała konwencja nadaje mu koniecznej ostrości i wyrazistości. Przecudownie oglądało się kreacje Kirka Douglasa, Wayne'a Morrise'a, George Macready, czy Adolphe Menjou. I choć nie jestem fanką filmów o tematyce wojennej, tak ten pochłonęłam całą sobą. Z drugiej strony pamiętajmy, że za kamerą stoi nikt inny, a wielki Stanley Kubrick. To nazwisko jest już reprezentacyjną marką.
Tak na marginesie, jeśli nie oglądaliście FULL METAL JACKET Kubricka, to polecam zacząć najpierw od ŚCIEŻEK CHWAŁY, a potem po niego sięgnąć.
Moja ocena: 8/10


THE MAZE RUNNER [2014]





Na wstępie zaznaczę, że książki na podstawie której zekranizowano WIĘŹNIA LABIRYNTU nie czytałam, więc moje wrażenia na temat tego filmu będą czysto filmowe. I choć targetem opowieści o nastolatkach i dla nastolatków nie jestem, muszę przyznać, że debiut Wesa Balla wypadł nadzwyczaj zajmująco. Nie miałam żadnych oczekiwań wobec tego filmu, więc tym większe było moje zaskoczenie.



Historia opowiada o grupie chłopców uwięzionych w sercu tajemniczego, betonowego labiryntu. Są w nim jednocześnie więźniami, jak i królikami doświadczalnymi podłego eksperymentu naukowców. Ów eksperyment będzie tłem tej opowieści, która wydaje się być słowem wstępnym, prologiem ku następnym częściom WIĘŹNIA LABIRYNTU.
Zauważyć należy, że chłopcy tkwią w tej matni od kilku lat. Próbują wprawdzie swoich sił, by się z niej wydostać. Niestety bezskutecznie. Do chwili, w której wprowadzony zostaje nowy narybek w postaci Thomasa. Thomas w grupie reprezentuje pierwotne cechy ludzkiej natury - ciekawość i kwestionowanie. Thomas dzięki swojej naturze odkrywcy/zdobywcy postanawia bliżej przyjrzeć się miejscu, w którym utkwił i zgłębić meandry labiryntu.



Co ciekawe, ta dość skąpa w konstrukcji fabuła jest naprawdę żwawo i ciekawie zobrazowana. Akcja toczy się dość wartko, nie ma więc mowy o znużeniu, mimo prawie dwu godzinnego seansu. Podobało mi się ujęcie bohaterów bez nadmuchanego patosu, a brawura wydawała się tutaj cechą naturalną, wynikającą z położenia chłopców, a nie podbudowania akcji. 



Fajnie wypadła sama forma skonstruowanego labiryntu i niebezpieczeństw w nim tkwiących. Podobały mi się rozwiązania techniczne, jak i motoryka scen. A wprowadzenie ułamka żeńskiego wydawało mi się nawet zabawne. Jak to mówią, tam gdzie diabeł nie może, tam babę wyśle. Obyło się jednak bez ckliwości, mdłego sentymentalizmu i miłosnego nadęcia. Muszę  również przyznać, że debiut Wesa Balla został skrojony na miarę. Znalazło się tam miejsce na wzruszenia, strach i gniew, czyli podstawowe emocje, które pobudzają widza i wstrzymują go od przysypiania. Nawet końcowe sceny uważam za sensownie zobrazowane, a otwarte zakończenie dodatkowo dodało im smaczku. 
I jak żywo miłośnikiem filmów dla młodzieży nie jestem, tak WIĘZIEŃ LABIRYNTU okazał się miłą, niewymagającą odskocznią od kina trudnego i ekspansywnego emocjonalnie. A co najważniejsze Ball potrafi zaciekawić widza już na początku i skutecznie tę ciekawość podtrzymać, aż do samego końca.
Moja ocena: 6/10

środa, 26 listopada 2014

HOUSEBOUND [2014]




Nowa Zelandia słynie z ciekawych propozycji horrorowych pastiszy. Zarówno Petera Jacksona BAD TASTE, jak Jonathana Kinga BLACK SHIP można zaliczyć do horrorów mocno zakrapianych czarnym, jak smoła humorem. HOUSEBOUND śmiało może dołączyć do tego zacnego grona. Film wprawdzie nie jest dziełem epokowym, nie burzy stereotypów i nie wywołuje histerycznego bólu przepony, ma jednak swoje momenty.



Reżyser Gerard Johnstone postanowił w lekkim, humorystycznym świetle przedstawić nam pastisz horrorów z podgatunku "opętanych domów". A gdy przyjrzymy się fabule bliżej zauważymy pewne konotacje z horrorem 100 FEET [2008]. 
Za próbę kradzieży na młodą, buntowniczą Kylie Sąd nakłada areszt domowy. Ze smyczą na kostce, przez 8 miesięcy musi przejść domową resocjalizację u boku marudnej matki i jej milczącego kochanka. Jak na rasową buntowniczkę przystało, Kylie nie poddaje się tak łatwo lekcjom światopoglądowym prowadzonym zarówno przez psychoanalityka, jak i kuratora. Kylie jest krnąbrna, złośliwa i jak na młodocianą rebeliantkę przystało, agresywna. Nie trzeba więc się długo namyślać, że domowy pobyt w domu umili Kylie zjawa z tajemniczym przekazem.



Cała historia nie ma znamion typowego horroru. Mało co tutaj straszy. Niewiele wywołuje gęsią skórkę, a cała historia z upiorem podszyta jest kryminalną otoczką. I gdyby nie lekko humorystyczny rys całość byłaby mdła i nudna, aż do bólu. 
Nie jestem zadowolona z tego seansu, choć tak jak wspomniałam wcześniej, film ten posiada naprawdę fajne momenty. Niestety nie są one proporcjonalne do pozostałej części filmu i przyznać się muszę, że większość tego seansu była po prostu ospała. Owej monotonii nie zrekompensowała nawet przyzwoita końcówka i fajna scena końcowa wieńcząca film. 


Cóż, HOUSEBOUND z pewnością zaliczam do ciekawostek, jednak obawiam się, że za tydzień nie będę miała bladego pojęcia o czym ten film był. A szkoda... mając w pamięci świetny BAD TASTE, chciałoby się powtórki z rozrywki, przynajmniej w kontekście wysokiego poziomu.
Moja ocena: 5/10 [a za mega fajne zakończenie nawet 5,5]

poniedziałek, 24 listopada 2014

MAGIC IN THE MOONLIGHT [2014]




Woody Allen jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Multi utalentowany, wszechstronny, świetny pisarz, cynik o mocno neurotycznym usposobieniu. W każdym filmie można odczuć Allena. W dialogach, postawie bohaterów, czy charakterystyce postaci. Lubię jego dramaty, jak i komedie. Obrazy przepełnione gorzkim odcieniem życia, niespełnionymi oczekiwaniami, czy goryczą miłości. Filmy Allena to przede wszystkim dialog i choć reżyser w swojej twórczości przechodził przez spadek formy i jej wyżyny, dialog zawsze pozostawał na wysokim poziomie. Ostry, tnący niczym brzytwa, niezwykle cyniczny. I to on właśnie jest najmocniejszą stroną MAGII W BLASKU KSIĘŻYCA. 



Allen przenosi nas do późnych lat 20-tych poprzedniego stulecia, na południe Francji, gdzie główny bohater malkontent, mizantrop Stanley przybywa wraz z przyjacielem, by zdemaskować dziewczynę podającą się za medium. Należy dodać, że Stanley to światowej sławy iluzjonista, który wierzy w logikę i ciąg przyczynowo-skutkowy, a każde spirytystyczne chocki klocki są dla niego hochsztaplerskim wymysłem, nabijaniem w butelkę. Wykalkulowana dekonspiracja Stanleya przybierze jednak niespodziewanego zwrotu. Na widok pięknej i wiotkiej dziewczyny, twarde jak głaz serce starego satyra skruszy się w drobny mak.



Po raz kolejny Allen wprowadza nas w meandry związków damsko-męskich o mocno neurotycznym odcieniu. Początkowe obwąchiwanie i niechęć nabiera smaku i wyrazu, by zamienić się w pączkujące uczucie. Wszystko byłoby ok., gdyby nie ogromny banał, który wkradł się w scenariusz i nachalnie przepychał się między konstatacjami Stanleya na temat przeuroczej natury gatunku ludzkiego. Banał pożarł ten film, wręcz pochłonął klimat i bohaterów. O ile sama intryga wydawała się interesująca, o tyle miałkość relacji Stanleya ze słodkim medium kompletnie zatarły moment zaskoczenia. Sztampa, która ukryła się w charakterystyce bohaterów i ich wzajemnych relacji kole w oczy. On flegmatyczny Anglik, zatwardziały w poglądach, maruda z kompleksem Edypa i ona, żywiołowa Amerykanka, która swym urokiem roztacza magiczną aurę nad męskim gatunkiem. To nią zachłysta się Stanley i z zatwardziałego pragmatyka przeistoczy się w romantyka zdolnego do miłosnych uniesień. 



MAGIA W BLASKU KSIĘŻYCA Allena na mnie nie zadziałała. Wręcz wynudziła mnie niemiłosiernie. Nie pomógł cynizm i gorzka ironia. Nie pomógł Nietzsche i urokliwy dąs Colina Firtha. Film trąci banałem i sztampą, a ja chyba po prostu jestem za stara na nostalgiczne wynurzenia nad wyższością uczucia nad twardą logiką. To takie passe!
Moja ocena: 5/10

niedziela, 23 listopada 2014

PREDESTINATION [2014]





Autorzy filmu DAYBREAKERS wzięli na tapet opowiadanie Roberta A.Heinleina "Wszyscy Wy Zmartwychwstali" i poprzez rozbudowanie pierwowzoru stworzyli niezwykle przenikliwą, futurystyczną układankę. Ten film jest przesiąknięty klimatem kina noir z lekko steam-punkowym odcieniem. Niektóre kadry przywołują kino Jean-Pierre Jeuneta, a fabuła mąci w głowie niczym zagmatwana łamigłówka z INCEPCJI Nolana. Nie ma sensu jednak doszukiwać się kinowych pierwowzorów, ponieważ twórcy dość wiernie oddali ducha opowiadania Heinleina. Dzięki temu ta historia nie tylko nabiera znamion oryginalności, ale również zabiera nas w świat, który choć przywołuje w pamięci znajome obrazy jest odrębną, niepowtarzalną całością.



Ciężar tej historii spoczywa na barkach dwójki bohaterów. Agenta, który podróżując w czasie próbuje schwytać szalonego terrorystę oraz młodego mężczyzny, którego niesamowita biografia stanowić będzie trzon tej opowieści. 
Niezwykle ciężko jest opowiedzieć fabułę tego filmu w kilku zdaniach nie zdradzając jej sedna. Muszę przyznać, że bracia Spierig idealnie oddali ducha opowiadania Heilneina, a jednocześnie ubarwili je w składowe, które we wspomnianym opowiadaniu nie występują. Scenariusz jest tutaj bardzo dobrze skrojonym studium psychologicznym dwójki bohaterów, ich rozterek związanych zarówno z wykonywaną pracą, jak i z chęcią złamania własnego fatum. Właśnie owo fatum, los, tytułowa predestynacja są motorem napędowym życia bohaterów. Życia naznaczonego bólem i cierpieniem, samotnością i brakiem akceptacji. Bohaterowie stoją na rozdrożu. Z jednej strony oddani swojej pracy, z drugiej podświadomie próbujący przeciwstawić się własnemu losowi. Mimo podejmowanych prób z uporem maniaka wracają do dawnych zachowań, powielając swe dotychczasowe doświadczenia niczym w kserokopiarce. 



Obraz braci Spierig w drobnym stopniu zwraca naszą uwagę na kwestię predestynacji. Czy rzeczywiście mając ku temu środki potrafilibyśmy odmienić swój los? Czy nasze życie ma z góry zapisane karty, a kwestia przypadku jest naszym wymysłem i reakcją obronną przed zależnością? Autorzy poprzez los bohaterów snują dywagacje na temat przypadkowości i fatum. Mimo szczerych chęci i środków pewne zwroty w ich życiu są nieuniknione, a na ich tle bohaterowie zachowują się niczym ćmy oślepione światłem.



Bracia Spierig rewelacyjnie oddali tragizm postaci, którego nie odnajdziemy w opowiadaniu Heinleina. Zaryzykuję wręcz stwierdzeniem, że film jest równie dobry, co słowo pisane. Szczegółowo rozrysowana charakterystyka postaci, inteligentne dialogi i wielowarstwowość nadają temu filmowi dodatkowej mocy. Imponująco wypada tutaj Ethan Howke i przypominająca młodego Leonarda DiCaprio Sarah Snook. Dodatkowym atutem są bardzo fajne zdjęcia, ciekawa stylistyka i efekty oraz zajmująca ścieżka dźwiękowa. Trudno mi znaleźć słowo krytyki. Pochłonęłam ten film z wielkim zaciekawieniem od początku do samego końca. I choć fabuła wydaje się być niezłym mixem filmów LOOPER oraz INCEPCJI posiada swoją charakterystyczną mroczną stylistykę kina noir, która będzie wyróżniała go na tle podobnych produkcji. Jednak Ci, którzy będą poszukiwali w tym filmie efekciarstwa i nadmuchanej dynamiki filmów z gatunku sci-fi mogą czuć się zawiedzeni. W tym obrazie efekciarstwo jest jedynie tłem dla ciekawej i intrygującej psycho-dramy.
Moja ocena: 7/10 [mocne 7,5]


TOM A LA FERME [2013]




Mimo dość chłodnego przeze mnie odbioru filmu LAURANCE ANYWAYS czekałam na kolejny film Dolana. Lubię tą jego lekkość i plastyczność, charakterystycznie ujmowaną rzeczywistość i estetykę filmową. Dolan homo seksualność obrazuje z finezją, smakiem, bez chamskiej nachalności i wkraczania w sfery, które nie dla każdego oka mogą być przyjemne. Udało mu się uchwycić balans pomiędzy estetyką, a żenadą. Ta granica często jest przekraczana w kinie o tematyce LGBT, a moje czułki niczym radar wyłapują każde złamanie estetycznej formy. Dotyczy to każdego gatunku filmowego, bez wyjątku. Ale wracając do filmu.




TOM w dorobku Nolana stanowi nowy nurt i kierunek, którego dotąd nie mieliśmy okazji poznać w jego filmach. Dolan odrzuca szaty hippsterskiego kochasia, chłopca roztrzęsionego i rozdartego gdzieś pomiędzy swoim ego a złożonością rodzinnych relacji. Bez zbędnych stylizacji, neonowej kolorystyki i pulsującego rytmu, z wielkiego świata wprowadza nas w bród i zgniliznę małomiasteczkowego życia. Na przykładzie postaci Toma kreśli obraz hipokryzji i zakłamania, które wkrada się nawet w najbliższe, rodzinne relacje. Kreśli obraz ludzkich wad począwszy od wścibstwa poprzez uprzedzenia z odrzuceniem włącznie. Kim jest zatem Tom? I to jest ciekawe pytanie, bowiem Tom przechodzi pewien rodzaj metamorfozy, która z jednej strony może wydawać się naturalną, z drugiej jest próbą załatania dziury po stracie ukochanej osoby.



Główny bohater odwiedzając rodzinę zmarłego kochanka, jego matkę i brata, adaptuje się w dość specyficzny sposób w układ, którym dotąd gardził. Relacje Toma z bratem zmarłego są oparte na sado-masochistycznej zależności. Przez większość trwania filmu próbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego Tom tkwi w tak chorych relacjach? Powiem szczerze, że Dolan nie daje mi jednoznacznej odpowiedzi. Może otwarta charakterystyka postaci Toma, niedopowiedzenia i dwuznaczność mają stanowić trzon tej opowieści. Dla mnie jest to jednak dość spora bariera. Cierpienie Toma po stracie bliskiej osoby znajduje ukojenie w bólu i poniżeniu. Gra, którą podejmuje daje mu namiastkę tego, co utracił. Seksualne napięcie i podobieństwo brata do zmarłego kochanka działa na Toma niczym magnez. Ta specyficzna relacja oparta na upokorzeniu i osaczeniu z jednej strony ma ochronić Toma przed stawieniem czoła rzeczywistości, jaką jest utrata wielkiej miłości. Z drugiej jest kontynuacją, złudną iluzją relacji, którą utracił.



Mam mieszane odczucia wobec tego filmu. Zabawa formą Dolana trochę mi jednak uwierała. Ujęcia zaczerpnięte z LŚNIENIA Kubrick'a, duszna atmosfera i pączkujący obłęd niczym z MATNI i WSTRĘTU Polańskiego, czy odnośniki do PSYCHOZY Hitchcocka. Wszystko to sprawia, że Dolan zatracił gdzieś Dolana, którego dotąd znaliśmy. Z jednej strony to atut, reżyser się w końcu rozwija. Z drugiej, widać że brak mu pomysłu na film. Ociera się o gatunki, przerabia i przepoczwarza style dotąd nam znane, przy okazji tracąc swój charakterystyczny sznyt. Wprawdzie pojawia się on w zwolnionych ujęciach, w kadrach i tle muzycznym, jednak podczas seansu z Tomem odczułam brak Dolana w Dolanie. Niedookreślenie, chwiejność, chaotyczność i wrażenie, jakby reżyser walczył sam ze sobą to główne mankamenty TOMA. Od strony technicznej Dolan nadal jednak tworzy fantastyczne obrazy.
Moja ocena: 6/10

sobota, 22 listopada 2014

BEFORE I GO TO SLEEP [2014]





Dawno nie czułam się tak sfrustrowana przystępując do opisu filmu. Naprawdę nie wiem co mam napisać, by oddać moją dezaprobatę wobec twórczości Rowana Joffe, ale z pewnością obrazem ZANIM ZASNĘ przypieczętuje swoją obecność na mojej czarnej liście reżyserów. Ten film jest słaby, żeby nie powiedzieć, że zły. Zmarnowanie potencjału i talentu aktorów powinno być karalne. Nie wiem co gorsze, oglądanie filmów Uwe Bolla, czy Rowana Joffe. W przypadku Bolla współczynnik zażenowania wynosi zero, u Joffe jest on proporcjonalny do długości trwania filmu.



Filmów traktujących o bohaterach z problemami pamięci krótkotrwałej było już wiele. Z pewnością do najbardziej znanych należy Nolana MEMENTO. Jednak porównywanie filmu Joffe do wspomnianego MEMENTO byłoby wylaniem kubła pomyj i ekskrementów na głowę Nolana. Wstyd i zażenowanie, nuda i monotonia, brak logiki i dziurawy scenariusz sprawiają, że tego filmu, mimo swoich 77 minut, nie da się oglądać. Nie rozumiem, jak bohaterka, która nie pamięta ostatnich 20 lat swojego życia, a każde nowe doświadczenie znika z jej głowy po 24 godzinach, nagle przechodzi gwałtowną przemianę i przypomina sobie sceny z przeszłości, które przez ostatnie kilka lat były dla niej jedną, wielką niewiadomą. Intryga? Intryga jest fatalna. Jeśli mamy dwóch dominujących bohaterów w filmie, z których jedna jest ofiarą, trzeba by być ślepcem, by nie odkodować szyfru Joffe. A wszystko to jest winą charakterystyki postaci, ich zbalansowania w całej tej historii. Punkt ciężkości Joffe przeniósł na dwie postaci, a jedynie bohaterka ma przypisaną rolę iście dramatyczną. Pozostali bohaterowie filmu są wyłącznie dodatkiem, kwiatkiem w butonierce. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie obsada. Jeśli przydzielane są kiepsko skonstruowane role drugoplanowe aktorom pierwszoligowym, to aż ciśnie się na usta "what the fuck?". Szkoda mi było Firtha, który zagrał marnie. Jeszcze bardziej szkoda mi było Marka Stronga, który był niczym wyprysk na twarz nastolatka, zupełnie niepotrzebny, ale konieczny z punktu widzenia fabuły. No i oczywiście wisienką na torcie była postać zagrana przez świetną aktorkę brytyjską Anne-Marie Duff, której wklejono w łapy coś, z czym mógłby sobie świetnie poradzić statysta, czy aktor amator. Konstrukcja postaci drugoplanowych zmarnowała potencjał tkwiący w tych mega utalentowanych aktorach. Jedynie Kidman wypada na tym tle bardzo dobrze. Jakże by miało być inaczej, jeśli tylko jej postać miała nadany rys i dramaturgię. 



Cóż, ile by na temat tego filmu nie powiedzieć z pewnością winny jest scenariusz i w pewnej mierze reżyseria. Joffe w żaden sposób nie zachęcił mnie i nie sprawił nic, by ta mroczna historia zaintrygowała, choć w minimalnym stopniu. Joffe kompletnie beznamiętnie, bez duszy i charyzmy oddał tragedię bohaterki, a konstrukcja scenariusza była dodatkowym gwoździem do tej filmowej trumny. Autentycznie szkoda jest mi tylko tak doborowej obsady.
Moja ocena: 3/10

czwartek, 20 listopada 2014

ST. VINCENT [2014]





Moje pierwsze spotkanie z reżyserem Theodore Melfi i całkiem przyjemne. Nie jest to wprawdzie zbyt oryginalna komedia i w wielu wątkach czuć mocną nutę inspiracji filmem GRAN TORINO, mimo wszystko perypetie starego malkontenta i jego młodziutkiego podopiecznego wypadają nadzwyczaj lekko i humorystycznie.



Ogromnym atutem tego filmu są cierpkie i uszczypliwe dialogi głównego bohatera, tytułowego Vincenta [Bill Murray]. Typ samotnika, malkontenta i mizantropa, stroniącego od ludzi i życiowego zgiełku. Samotnie zamieszkuje swój podupadający dom, a jedynym jego kompanem jest kot oraz przyjaciółka od nocnych igraszek - rosyjska, ciężarna prostytutka Daka [Naomi Watts]. Vincent niewiele ma rozrywek. Do jego ulubionych należy trwonienie kasy na konnych wyścigach i zalewanie robaka w zaprzyjaźnionym barze. Vincent klnie jak szewc, ma w głębokim poważaniu konwenanse i generalnie wypina swój starczy tyłek na objawy hipokryzji tego świata. Jego spokój burzy nowa sąsiadka i jej syn. Z powodu kłopotów finansowych Vincent decyduje się zaopiekować chłopcem zapracowanej sąsiadki. Tandem zgorzkniałej i cynicznej niani oraz introwertycznego chłopca staje się powodem wielu komicznym sytuacji.



Theodore Melfi stworzył przyzwoitą komedię, którą oparł na zabawnych dialogach i ciekawej charakterystyce postaci. To one właśnie nadają temu obrazowi kolorystyki i urozmaicenia. Zarówno odgrywana przez Watts prostytutka, zgorzkniały Murray, wyjątkowo sympatyczna McCarthy, jak i neoliberalny ksiądz, którego zagrał Chris O'Dowd stały się nie tylko popisem aktorskich umiejętności, ale sercem tej komedii. Bohaterowie są trzonem tego filmu i na nich bazuje moc humoru. Obraz wprawdzie nie jest pozbawiony wad. Przeszkadzało spowolnienie w końcowych scenach oraz zbyt wyeksponowany sentymentalizm. Z pewnością i ten znajdzie swoich zwolenników. Z mojej strony nie ma wstydu, by zachęcić Was do seansu ze świętym Wincentym, który mimo zgorzkniałej natury znajduje w sobie wiele pokładów życzliwości, a przy tym jest naprawdę zabawny.
Moja ocena: 7/10

wtorek, 18 listopada 2014

THE GUEST [2014]



Osoba reżysera Adama Wingarda zaintrygowała mnie po seansie YOU'RE NEXT. Film ten choć mało oryginalny był sprawnie zrealizowany i posiadał punkt zaskoczenia, który miło pieścił me oko. Nie ukrywam, że YOU'RE NEXT był jednym z powodów mojego oczekiwania na THE GUEST. Drugim zaś powodem były pozytywne opinie na temat tego filmu. I cóż... od lat mówię sobie nie oczekuj zbyt wiele od filmów przez większość uznanych za dobre. Tak miałam ostatnio z INTERSTELLAR, jak i z masą innych tytułów, które finalnie okazywały się słabe lub co najwyżej przeciętne wbrew ogólnej opinii. I niestety ta sama historia powtarza się w przypadku THE GUEST. Jest to co najwyżej rzetelny thriller z mocno wybijającą się kreacją Dana Stevens'a. 



Wingard po raz kolejny próbuje nadać oklepanym frazesom wyjątkowości. Nie da się ukryć, że reżyser ma większe aspiracje, niż własny potencjał. Historia, którą sobie upodobał to klasyczny przypadek nieznanego jegomościa, który manipulując gospodarzami wprasza się w progi ich domostwa stając się równoprawnym członkiem rodziny. Bohater grany przez Dana Stevensa, to weteran wojenny, który odwiedza rodziców zmarłego kolegi z wojska, by przekazać im wiadomość od umierającego syna. Ów młodzieniec to klasyczny przypadek psychopaty, który zaskarbia sobie sympatię członków rodziny, dzięki czemu każdy cień rzucony na jego "krystaliczną" postać staje się bezzasadny i irracjonalny. Można powiedzieć, że tytułowy gość to człowiek-maska. Za fasadą uprzejmości i życzliwości kryje się morderca, kłamca i hochsztapler bez krzty sumienia.



Niestety THE GUEST nie zaskakuje tak jak YOU'RE NEXT. Większość filmu była mdła i mocno przewidywalna. Charakterystyka postaci rzuca na usta hasło "ale przecież to już kiedyś było", a brak nieoczekiwanych zwrotów akcji sprawia, że jesteśmy w stanie przewidzieć zakończenie tej historii, co do joty. Nawet ostatnie 10 minut filmu, które w końcu rozruszało ekran, nie do końca spełniło swoje założenie. Wingard najwyraźniej lubi silne kobiety, bowiem tak jak w YOU'RE NEXT, tak i w THE GUEST na jej barki składa ciężar odpowiedzialności.



Nie jest to jednak film kompletnie wadliwy. Ogromnym atutem jest tu postać grana przez Dana Stevens'a, a właściwie sam Dan Stevens. Aktor rewelacyjnie oddał oziębłą i wykalkulowaną osobowość swej postaci. Nadał jej "psajko" rysu i maniakalnej natury. A wyraz jego zimnokrwistych, anielsko niebieskich oczu do tej chwili przeszywa mnie na wskroś. Mam tylko nadzieję, że Wingard zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele zawdzięcza Stevensowi. Bez niego ten film byłby mdłą pulpą bez wyrazu. Jedną z wielu i kompletnie niczym wyróżniającą się nawet na tle jego własnej twórczości.
Moja ocena: 6/10