Strony

piątek, 31 maja 2013

BEHIND THE CANDELABRA




Ostatnio nie mam zbyt wiele czasu na oglądanie filmów. Jak nie piękna pogoda, to masa innych rzeczy wypadnie. Udało mi się jednak dorwać BEHIND THE CANDELABRA 'a, który podobno już z kina odchodzi, a jeszcze kręci i takim sposobem przedstawia nam urywek z życia Władzia Liberace. Oczywiście produkcja sygnowana przez moje ulubione HBO, o którym trochę rozpisałam się w ramach PHIL SPECTOR.



Liberace to ciekawa postać. Jego korzenie są polsko-włoskie, czego z filmu się nie dowiemy, choć w życiu do swego polskiego pochodzenia często się odnosił. Wynikało to poniekąd z jego silnej więzi z matką - polką. Władziu mimo swojej "cyrkowej" kariery to solidnie wykształcony, klasyczny pianista. W dzieciństwie posądzany o wielki talent otarł się również o Paderewskiego. Jednak jego drogi z klasyką rozeszły się dość szybko. Tam gdzie kasa jest błysk fleszy i łatwy dostęp do wszystkiego, czego się zapragnie. Wielka kasa równa się kultura masowa, a ta nie umie i nie rozumie klasyki.


Soderbergh w swoim filmie nie kładzie nacisku na karierę Liberace, a na jego życie prywatne. Zwłaszcza to, które przez wiele lat, praktycznie aż do śmierci, skrzętnie ukrywał. Liberace to gaylord w pełnym słowa znaczeniu. Uwielbiał blask, szyk i młodych chłopców. Zgrywał przy nich rolę puff-daddy. Otaczał opieką słabych, przygarniał i omamiał bogactwem. A gdy się znudzili, zużyli lub po prostu zestarzeli wymieniał na nowy, młody model. 
Taka historia spotkała głównego bohatera Scott'a Thorson'a, który poświęcił 6 lat życia z Liberace. To bardzo młody chłopak, który wpadł w oko staremu wyjadaczowi. Nie ukrywajmy, że w tym związku każdy czerpał korzyści, a już z pewnością nikt krzywdy nie poniósł. No może z małym wyjątkiem. Scott bowiem, dzieciuch wsiowy, totalnie zakochał się we Władziu. Jeśli o miłości można tutaj mówić. To raczej dziwny układ uczuć, wymieszany z miłością do ojca, partnera, kochanka i przyjaciela. Scott po prostu to mocno zagubione chłopięcie, na które patrząc przechodziła myśl, czy on aby z gejostwem się nie pomylił. Trochę bowiem odstawał od wizerunku pedałów krążących po ociekającym przepychem domu Władzia.


Warstwa fabularna nie jest może najmocniejszą stroną filmu Soderbergha, choć poruty nie ma. To rzetelnie i solidnie opowiedziane przeżycia człowieka, który w dość przypadkowy sposób znalazł się w wielkim świecie świateł, błyskotek i kasy. 
Najmocniejszą jednak stroną są kreacje aktorskie. Obsada jest nieziemska. Mało tego, każda z ról jest tak skonstruowana, by postaci, mimo niewielkiego znaczenia dla fabuły, były bardzo plastyczne. Dzięki temu aktorzy mogli czynić ze swoimi rolami cuda. A pierwszy plan był oszałamiający jak błyskotki Władzia. Mistrzowski , jego opiekuńczość i troska w oczach nawet mnie by wciągnęły. No i , który przechodzi swoje aktorskie oświecenie, a i fizis zmienił nie do poznania. Jednak w filmie są i mistrzowie drugiego planu. pojechał po całości. Rewelacyjna kreacja aktorska. Spece od charakteryzacji przeorali jego urodziwą twarz maszynką do mięsa. Wyśmienicie odegrał rolę szalonego doktorka owładniętego manią swojej własnej profesji. Również , jako menedżer potrafił rozbroić swoim milczeniem. Niesamowicie przyjemnie patrzyło się na cuda, jakie aktorzy tworzą w tej produkcji.



Powiem szczerze, że BEHIND THE CANDELABRA podobał mi się o wiele bardziej, niż PANACEUM. Nie porównuję tutaj oczywiście kwestii fabularnej. Bardziej pod kątem realizacyjnym. Historia Władzia jest o wiele bardziej wciągająca i sposób jej przedstawienia nie odrzucał. Oczywiście kamera Soderbergha jest kamerą dokumentalisty. Wejdzie wszędzie. Nie tylko do łóżka, ale i na stół operacyjny. Uważam to za wielki atut.
Jeśli zatem ktoś się jeszcze waha, czy sięgnąć po ten tytuł, to powiem że warto. Mimo swych dwóch godzin bardzo dobrze patrzy się na ten przepych lat 70-tych. Pióra, cekiny, futra, wyfiołkowanych zniewieściałych panów, przy których po mydło bym się nie schylała, gdybym była mężczyzną oczywiście :-). I te samochody, ociekający bling-bling po prostu wszędzie... kasy na scenografię HBO nie pożałowało. No i aktorzy, którzy rewelacyjnie oddają swoje role.
Moja ocena: 7/10

poniedziałek, 27 maja 2013

THE DEEP



Dzisiejszy dzień, a przynajmniej popołudnie dostało mnie do żywego i nie wiem, czy jest to najlepszy moment na pisanie. Po cichu liczyłam, że nowy film 'a poprawi mi humor, lecz ani tematycznie, ani realizacyjnie nie poniósł. Tak de facto trudno zakwalifikować ten film pod jedną banderą. Ani to surwiwal, ani dramat psychologiczny. Taki, ni pies ni wydra. Z pewnością jednak Kormakur złożył tym obrazem hołd człowiekowi, który ten dramat przeżył na własnej skórze. I choćby za to należy się szacunek.


Historia opowiada krótki urywek z życia rybaka. Krótki, ale wielce dramatyczny. Podczas jednej z zimowych wypraw rybackich jego statek tonie. A nasz bohater Gulli, jako jedyny z pięcioosobowej ekipy, przemierza wpław Ocean i dociera z powrotem na ląd. Cała magia tego wyczynu tkwi w tym, że w temperaturze wody nieprzekraczającej pięć stopni Celsjusza i powietrza poniżej zera mało kto, a praktycznie nikt nie przetrwa dłużej niż parę minut. A jednak... ów mężczyzna dzięki swoim fizycznym uwarunkowaniom wytrzymał w wodzie kilka godzin, dzięki czemu stał się naukowym ewenementem.


Kormakur mało opowiada nam o życiu Gulli. Nie poznajemy ze szczegółami jego losów i mało wiemy o nim, jako człowieku. Niestety ten brak wiedzy nie pozwala zidentyfikować się z bohaterem. Przez co trudniej jest emocjonalnie odebrać jego tragedię. Gdyby nie forma fabularna, film można by nazwać dziełem czysto faktograficznym. Suche informacje i miałki dramatyzm. Swoją drogą to najsłabszy film w dorobku Kormakura.


Sama akcja surwiwalowa jest krótka i bez większego dramatyzmu. W równie beznamiętny sposób przedstawione zostały skutki tzw.bohaterskiego czynu. Gulli dzięki swoim predyspozycjom fizycznym staje się ciekawostką rodzimych naukowców. Przechodzi różnego rodzaju testy po to, by ludzki mózg mógł znaleźć wyjaśnienie tak niebywałego czynu. Również wewnętrzny dramat bohatera Kormakur potraktował, bardziej niż nawet bardzo pobieżnie. Wyobrażam sobie, jak wielką tragedię musiał przeżyć człowiek, sam w mroźnym Oceanie, widząc umierających kolegów i ta przeszywająca bezsilność i niewiedza... dożyję jutra, czy nie ? To ogromna psychiczna trauma. Nie mówiąc o tragedii, jaką przeżyła rodzina pozostałych, zmarłych rybaków. Bardzo pobieżnie Kormakur potraktował ten temat. Być może miał inną wizję, którą chciał przekazać. Do mnie ta wizja nie trafiła. Jeśli bowiem oglądam cierpienie człowieka, to chcę poczuć jego dramat. Tutaj widzę totalne zjechanie problemu po łebkach, jakby reżyser chciał uchwycić pięć srok za ogon i wciągu tych 90 minut upchać fabuły ile wlezie.
Długo nie widziałam tak słabego filmu opartego na faktach. Życie pisze przecież najlepsze scenariusze i w tym temacie nie trzeba zbyt wiele się pocić, by film zaintrygował. I tutaj historia jest bardzo ciekawa. Kormakur jednak uczynił z tego tematu wyścig Giro d'Italia i przejechał się po bohaterach, jak po asfalcie. Szkoda... bo mógłby z tego wyjść niezły surwiwal na miarę CAST AWAY, czy OPEN WATER. 
A na zupełnym marginesie, , jak zwykle świetny. Przynajmniej on nie zawodzi :-)
Moja ocena: 5/10

niedziela, 26 maja 2013

BEJBI BLUES





Nie będę się dużo rozpisywać nad drugim filmem Pani Rosłaniec, bo i jej debiut do najlepszych nie należał. Chociaż jeśli porównywać te dwa tytuły do siebie, to z pewnością GALERIANKI wypadły bardziej autentycznie, niż ten przekoloryzowany teledysk, który Pani reżyserka nazywa rzeczywistością.
Jedyną konstatacją, jaka nasuwa się po obejrzeniu BEJBI BLUES, to ta, że po raz kolejny dziecko, które ma dziecko, nadaje się na rodzica, jak założenie świni siodła i próba jej ujeżdżania. Tak widzi rodzicielstwo kilkunastoletniej dziewczyny Rosłaniec. I nie daje nam powodów, by ten obraz zmienić. Młodociani rodzice, to przede wszystkim dzieci pod kątem emocjonalnym. Sposób zachowania, podejście i emocje, jakie wyrażają nie przeczą tezie, że to dzieciaki. Dzieciaki, które zamiast zajmować się swoimi dziećmi, powinny z dziecinady wyrosnąć. Jednak z rzeczywistości wiemy, że w naszym kraju dzieci rodzić trzeba, czy je się chce mieć, czy nie. Chyba, że ktoś ma kasę na aborcyjną emigrację. 


Zastanawiam się, czy zamierzeniem reżyserki było uświadomienie widzom, że w przypadku takich indywiduów na ekranie lepiej jest podjąć decyzję o usunięciu ciąży, niż skazywać dziecko na patologię ? Nie sądzę jednak, by Rosłaniec poszła w swoim obrazie tak daleko. Wydaje mi się, że jej film, podobnie jak w GALERIANKACH, jest próbą uchwycenia pewnego typu środowiska i skontrastowanie go z czasami, w których żyją. Tak jak to miało miejsce w przypadku SALI SAMOBÓJCÓW. Współczesne "rozpasanie" seksualne nijak się ma do wiedzy w tym zakresie, dzięki czemu możemy podziwiać cuda wianki na ekranie lub być zasypywani niusami o dzieciach w zamrażarkach, beczkach po kapuście, o katowaniu nie wspominając. Jednak Rosłaniec znów nie idzie tak daleko. Bohaterka niby swe dziecko kocha. Problem w tym, że ta miłość jest kompletnie niedojrzała, co niestety przynosi więcej sytuacji patologicznych, niż ona sama ma w swej intencji.


Jacy są więc licealiści wg Pani Rosłaniec ? Z pewnością niezbyt rzutcy. Dziewczyny puszczają się na lewo i prawo. Już nie dla pieniędzy i pary dżinsów, ale dla zabawy i nabycia "życiowego doświadczenia". To przede wszystkim pustaki, które bardziej interesuje kolor kiecki i wysokość obcasa, niż to co mają sobą do zaprezentowania. Zresztą ich prezentacja wynika z tezy, jak cię widzą tak cię piszą. A im ostrzejszy obraz tym lepiej. Chłopcy też do inteligencji nie należą. Z pewnością nie jest to materiał na ojca. W tym wieku nie myśli się o pieluchach. A biorąc pod uwagę, że z natury chłopcy później dojrzewają emocjonalnie i fizycznie od dziewcząt, wniosek nasuwa się sam.


Świat według Rosłaniec to świat przekoloryzowany. Wszystko w tym filmie jest dla mnie sztuczne. Ubiór bohaterki rodem z wodewilu. Zachowanie dyrektorki z przedszkola, która wygląda niczym Herta w serialu W KAMIENNYM KRĘGU. Dzieci w przedszkolu. Czy zachowanie chłopaka ze sklepu z ciuchami, który jest połączeniem chłopca z ADHD z upośledzonym dzieckiem. Sama już nie wiem, czy reżyserka uważa widzów za zidiociałych kretynów. Jej nachalna stylistyka obraża moją inteligencję. Znamy przecież filmy (JUNO, PRECIOUS, PALINDROMES, czy polskie KI), które nie mają chamskiej, neonowo-teledyskowej stylistyki, a przekazują więcej wartościowej treści, niż ta w BEJBI BLUES. Nie mówiąc o tym, że Rosłaniec nie pozostawia zbyt wiele nadziei na zmianę i nabycie mądrości z popełnionych błędów przez własnych bohaterów. Scena końcowa jest wymowna. Wniosek jest jeden - bohaterowie BEJBI BLUES to kompletne tłumoki, których należałoby poddać przymusowej wazektomii, czy sterylizacji, a jeśli nie to przynajmniej wymianie szarych komórek.


Nie trafia do mnie kino, w którym jedyną cechą wspólną z rzeczywistością jest język którym posługują się bohaterowie. Nie jestem też wielbicielką kina, które nachalnie próbuje wywrzeć na mnie wrażenie poprzez przesadnie zintensyfikowaną wizualizację połączoną z prowadzeniem kamery z ręki. Takie kadry naprawdę źle się ogląda. No i te dialogi... poziomem nieodstające od inteligencji bohaterów.
Dziwny to obraz. Z jednej strony próbuje przekazać ważne kwestie i problemy, a z drugiej strony robi to w sposób zbyt, jak na mnie prosty, żeby nie powiedzieć prostacki. Może to kwestia wyboru targetu. Może Rosłaniec wiara w inteligencję 17-letniego widza skupia się na tym, że nie potrafi on myśleć, a jedynie oglądać kolorowe obrazki ? Nie wiem. Wiem tylko jedno... słabe to i denerwujące było.
Moja ocena: 3/10

ps. na uwagę zasługuje znamienna rola Frycza. Aktor nie wypowiedział ani jednego słowa. Nawet nie beknął, czy burknął pod nosem. Nie wiem, czy to zamierzenie Rosłaniec, czy aktor nie zamierzał się kompromitować ? Moim zdaniem to najlepsza rola w tym filmie :-)

sobota, 25 maja 2013

DANS LA MAISON




I chyba fanką Ozon'a już nie zostanę. Pogoda wprawdzie barowa, ale seans był na trzeźwo i na trzeźwo stwierdzam, że strasznie to średniawe. Pomysł zacny i jak zwykle realizacja siadła. Ale Ozon już tak ma, pod grubą warstwą bełkotu kryje się przyzwoita historia.


wybrał sobie ciekawy temat zdemaskowania warstw społecznych. Na przemian egzaminuje intelektualistów z dorobkiewiczowskim mieszczaństwem zwanym potocznie burżuazją oraz z zubożałą, żeby nie powiedzieć trochę patologiczną klasą społeczną.
Naszych intelektualistów Ozon przedstawia jako małżeństwo. On, nauczyciel francuskiego (. Niedoszły prozaik. I ona (), niespełniona artystka prowadząca galerię bogatych bliźniaczek w sposób nieudolny i totalnie nieporadny. Nasz nauczyciel poznaje młodego ucznia (), który przynosi mu do oceny swoje opowiadania. Ów uczeń pochodzi z biednej rodziny. Wychowywany przez schorowanego ojca i porzucony przez wyrodną matkę. Jako obiekt opowiadań wybrał sobie rodzinę chłopca z klasy. Wkupił się w jego sympatię, dzięki której może czerpać inspirację z obserwacji jego, jak to nazywa "normalnej" rodziny. Ta "normalna" rodzina, to mieszczańskie małżeństwo 2+1. Ona znudzona i zblazowana pani domu (). On, sfrustrowany i niedoceniany handlowiec (). I syn, fan ducha zespołowego. Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. Życie tej rodziny staje się obiektem literackich fascynacji i inspiracji młodego, psychopatycznego ucznia, który czaruje swojego nauczyciela talentem powieściopisarskim, a ten jak chłoptaś daje się wciągnąć w jego gierki.


Ozon, nie byłby oczywiście Ozonem, gdyby w historię nie wprowadził gejowskiego wtrętu. Nawet jeśli miałby on być w postaci niewinnego pocałunku. Drugą charakterystyczną cechą jego filmu jest styl opowiadania. Historię snuje powoli. Roztacza mgłę w postaci intrygi, która powoli rozrzedzając się ujawnia kolejne karty opowieści. Jednak sposób w jaki to czyni jest po prostu nudny. Odnoszę wrażenie, że Ozon to niespełniony filmowiec, który ma tendencje powieściopisarskie, tylko talentu brak. "Rozpisuje" swoje filmy, niczym jego idol Flaubert. Jednak w przeciwieństwie do pisarza, brakuje mu lekkości i polotu. Wszystko to monotonne do bólu. Dyskusje, cierpka narracja no i fabuła, która się wlecze, jak flaki w oleju. I nawet spora dawka humoru nie pomaga. Podobała mi się tutaj obśmiechujka sztuki współczesnej, która w oczach Ozona wypadła jako przesadzona myśl twórcza, odstająca od wszelkich wyobrażeń.


Najbardziej jednak zdenerwowała mnie postać młodego ucznia, który wkupił się we względy rodziny i swego nauczyciela, po to tylko by móc pisać opowiadania. Nie wiem na czym polega pisarstwo. Nigdy pisarzem nie byłam. Nie rozumiem również zachwytów jego nauczyciela. Czy zmysł obserwacji nie wystarcza by napisać cokolwiek ? A co z empatią ? A co z wyobraźnią ? Nasz młody bohater do pisania potrzebuje namacalnego doświadczenia. Jest jak koń. Jak nie widzi, nie idzie. Wykorzystuje przy tym bezdusznie swego przyjaciela. Manipuluje jego rodziną. Mało tego. Manipuluje naiwnym, starym nauczycielem i ostatecznie jego żoną. Wszyscy oni zauroczeni widzą w nim niewinność. Okazuje się jednak, że to młody psychopata. Czerpie radość z cudzych nieszczęść. A i sam potrafi przyłożyć do nich rękę. Wkurwił mnie ten typ niemożebnie i strzelam na niego focha, bo nie znoszę takich ludzi. Mały intrygant z pełnymi portkami.



Nie mam więc pretensji do Ozona o ideę, którą próbował sprzedać. To dobrze skonstruowana historia. Pełna intryg i kontrowersyjnych zachowań. Mam jednak duży ból do realizacji. Naprawdę mnie zmęczył ten film. O ile początek zapowiadał się zachęcająco, o tyle im dalej w las tym ciemniej. Nie pomogły świetne kreacje aktorskie, ani humorystyczne wątki, zwłaszcza te dotyczące roli Scott Thomas. Wszystko to trochę na wyrost i mocno przegadane. Ale taki jest Ozon. Ostatni jego film, który do mnie trafił w sposób szczególny to  Czas, który pozostal z 2005 r. Od tej pory jest bardzo przeciętnie.
Moja ocena: 5/10

CAN



A jeszcze tak niedawno psioczyłam na kino tureckie, a tu taki suprajs. Chyba tak to już jest, że na nagradzane filmy w Sundance mogę liczyć bardziej, niż te w Cannes. I tym razem znów nie zawiódł. I tym razem, mocny, solidny i emocjonujący dramat w tureckim wydaniu.
Jeśli mówimy o Turcji i obyczajowości nie można wyzbyć się kontekstu religijnego. W CAN jest on ukryty i bardzo pośrednio ukazany. To raczej skutki wychowania w restrykcyjnej religii muzułmańskiej miały ogromny wpływ na postępowanie bohaterów. Nie odgrywa ona znaczącej roli i nie przypisuje jej się w filmie głównego motywu, ale cały czas w powietrzu unosi się system nakazowo-zakazowy i patriarchat,  który jest tak silny, że potrafi wyrządzić więcej krzywd, niż pożytku.


Film opowiada historię małżeństwa, które nie mogąc mieć potomka postanawia nielegalnie adoptować niemowlaka okłamując przy tym otoczenie, że dziecko zostało naturalnie poczęte. Nie jednak problem adopcji jest tu motywem przewodnim. To raczej bezpłodność mężczyzny i ogromny problem w akceptacji cudzego dziecka. I o dziwo, przez kobietę. Ayse, bo o niej mowa, nie ma wielkiego ciśnienia na dziecko. Choć pragnie je mieć. Sama jednak myśl adopcji nie przychodzi jej przez głowę. To raczej pomysł jej męża, a ona tylko cicho na niego przyzwala. Zgodnie z zasadą, że nie ma rodziny bez dziecka, bierze na siebie ciężar odpowiedzialności za decyzję. Jednak, jak się później okazuje, uczucie rodzicielskie nie przychodzi tak łatwo i szybko, jak dziecko na świat. Ayse nie może przełamać swojej niechęci do niemowlaka, powoli odsuwając od siebie męża. Cemal nie wytrzymuje ciśnienia i zostawia ją razem z dzieckiem, znikając z ich życia.


Drugi wątek historii to wybory Cemal'a. Cemal układa sobie życie w bogatej rodzinie. Kiedy okazuje się, że jego druga żona zachodzi w ciążę próbuje wyrwać się z małżeństwa, lecz na próżno. Zaszantażowany przez teścia godzi się na życie w luksusie oraz niechciane ojcostwo, kosztem życia w nieudanym małżeństwie. Jednak w przeciwieństwie do Ayse, Cemal nie ma oporów i problemów w pełnej akceptacji i miłości do dziecka, którego nie jest biologicznym ojcem. Nie ma lekkiego życia. Żona go zdradza, teść jest głową rodziny, on też utrzymuje Cemal'a. Cemal utknął w systemie, w którym rodzina to rzecz święta. Nie mając wpływu na żonę i swoje życie, jego rozpacz i wewnętrzny ból doprowadza do tragedii.


To ogromnie ciężki film. Nie pozostawia suchej nitki na systemie wartości jakim jest rodzina i miłość rodzicielska. Świetnie uwydatnił to reżyser na przykładzie relacji Ayse z jej "synem". Kobieta traktuje to dziecko, jak podrzutka. Jak zwierzę, które wystarczy karmić. Nie przykłada się, nie stara. Dziecko jest dla niej utrapieniem, mordęgą i ogromnym ciężarem. Nikogo nie można uszczęśliwić na siłę i ona jest tego chodzącym przykładem. 
Staram się w każdym filmie znaleźć uzasadnienie dla postępowania, które jest z gruntu rzeczy złe i podłe. Szukam usprawiedliwienia dla każdego bohatera, by choć trochę go "polubić". W jej przypadku naprawdę trudno znaleźć punkt zaczepienia. Bohaterka ocknie się z letargu, jednak czy tragedia musi być tym oknem na świat, który uzmysławia, że konkretne postępowanie nie powinno mieć miejsca ? Z drugiej jednak strony na pozytywne zmiany nigdy nie jest za późno.
Również jej mąż nie jest człowiekiem, którego da się lubić. Mimo, że jego ojcowskie instynkty są o wiele bardziej wykształcone, niż Ayse. Cemal to niewolnik systemu zasad panujących w tureckim społeczeństwie. Rodzina, syn, dom i on na czele stada. Ten system to maszyna. W jego pojmowaniu brak odpowiedniego trybiku powoduje tragedię. Nie potrafi i nie umie przeciwstawić się społecznym wyobrażeniom. Raczej poszukuje łatwej drogi wyjścia z problemów. Wżeniając się w bogatą rodzinę woli udawać prawego pana domu, niż przyznać przed sobą, że został upodlony przez żonę i jej rodzinę. Sprzedał się i choć sumienie go dręczy, impas w którym się znalazł jest marazmem nie do przeskoczenia.


historię pary prowadzi w czasie równoległym. Czas przeszły przeplata się z teraźniejszym dzięki czemu na bieżąco jesteśmy informowani o powodach i skutkach określonych zachowań. Bardzo dobry scenariusz. Oczywiście historia, która nie posiada w sobie zbyt wielu znamion pozytywnych. To jedna z tych, która mówi, że obojętnie jak dobrą decyzję byś podjął i tak jesteś w głębokiej, czarnej dziurze. Celikezer nie oszczędza bohaterów. Nie koloryzuje ich i nie usprawiedliwia w żaden sposób. Choć można mieć zastrzeżenia do obrazu kobiety, jako wyrodnej, zimnej suki. To jednak tylko ona na końcu przechodzi niesamowitą metamorfozę. 
Wielki szacunek za ukazanie tak kontrowersyjnego tematu, jakim jest brak miłości matczynej. Kobiety w tym temacie nie mają lekko. I każde ruchy w tym zakresie powodują więcej kontrowersji i oburzenia, niż zrozumienia. Celkizer swoim filmem wcale nie ma chęci i powodów, by usprawiedliwić zachowania bohaterki. W delikatny sposób pokazuje nam, że brak dziecka w związku to nie konieczność. Wręcz przeciwnie. Jego konieczność może rodzić tragedię.
To bardzo mądry film. Bardzo dobrze skonstruowany, z bardzo dobrymi kreacjami aktorskimi i piękną muzyką. Szczerze polecam.
Moja ocena: 8/10

środa, 22 maja 2013

LEMALE ET HA'HALAL




Bardzo długo czekałam na ten seans, a wszystko dlatego, że napisy pojawiły się dopiero teraz. I cieszę się ogromnie, że nie poddałam się i byłam cierpliwa do końca. Warto było czekać tak długo. 
Lubię kino izraelskie. Z jednej strony jest ono mocno przepełnione religijnym mistycyzmem, z drugiej konfliktem narodowo-religijnym z Palestyną. Trudno mi wybrać, który wątek wolę bardziej. Jedno wiem na pewno, choć nie jestem religijna w ogóle, tematyka mistycyzmu żydowskiego absolutnie mi nie przeszkadza. Może dlatego, że jest to dla mnie, w pewnym sensie, obrządek nie z tego świata.


WYPEŁNIĆ PUSTKĘ to film wbrew mocno obyczajowej tematyce bardzo religijny. Fabuła jest niezwykle prosta, ale skomplikowanie jakie serwują sobie bohaterowie mocno zapętla historię, a i atmosfera filmu robi się ciężka. 
na swój debiut filmowy wybrała sobie bardzo uniwersalną tematykę osadzoną w niezwykle ortodoksyjnej zasłonie. To historia dziewczyny, która pochodzi z bardzo religijnej, żydowskiej rodziny. Gdy jej siostra umiera przy porodzie, jej matka postanawia wyswatać ją z mężem jej zmarłej, pierwszej córki, by nie stracić kontaktu z osieroconym wnukiem.


Już na samym wstępie można by osądzać kobietę i jej postępowanie. Jednak reżyserka wyznaje bardzo mądrą zasadę. To okoliczności kierują naszymi wyborami, a nie nasze chęci. Z drugiej jednak strony musimy zrozumieć kwestie małżeństw aranżowanych wśród żydowskich ortodoksów. W tych rodzinach czas się zatrzymał. Jakby utkwiły w czasoprzestrzeni. Gdy wokół tętni nowoczesne życie, pełne luźnych relacji i liberalnych poglądów, ci ludzie mają swój własny świat. Świat tradycji, zasad i boga. Dla nich poświęcenie nie jest tragedią. 
Każdy z nas wczuwając się w postać głównej bohaterki czuje nieszczęście i ból płynący z konieczności poślubienia mężczyzny, którego nie kocha. Jednak ona kieruje się w życiu innymi zasadami, niż my. Dla niej tradycja, religia, a przede wszystkim rodzina jest najważniejsza. I choć rabin próbuje jej uzmysłowić, że uczucia też są ważne. Ona mocno wierzy, że małżeństwo to kolejne zadanie, które musi wykonać, tylko po to by uszczęśliwić swych najbliższych. I tu jest pewien paradoks. Mimo wyzbycia się własnych pragnień, dziewczyna nie robi z siebie cierpiętnicy, która biczem smaga plecy co piątkowy poranek. To normalnie funkcjonująca kobieta, która jedynie myśli ma odmienne od większości z nas. I ten właśnie odmienny światopogląd, który kłóci się ze współczesnym rozluźnieniem obyczajów i generalnym brakiem zasad jest fascynujący i piękny.



Autorka jednak nie zostawia nas z tematyką wyborów tak szybko. Dotyka innego, głębszego dna. Nie tylko bowiem poświęcenie siebie dla innych jest motywem kierującym postępowaniem bohaterki. To by było zbyt proste. Burshtein w bardzo inteligentny i delikatny sposób pokazuje nam pozycję kobiety w tradycyjnej żydowskiej rodzinie. To osoba, której miejsce zawsze będzie dwadzieścia stóp za mężczyznami. Nie ma tu mowy o jakimkolwiek równouprawnieniu. Jej rola w życiu jest prosta. Rodzi się po to, by młodo wyjść za mąż. Rodzić dzieci, wychowywać je i prowadzić szczęśliwy dom. Oczywiście nie musi uszczęśliwiać mężczyzny, ponieważ spełniając powyższe przesłanki już to robi. 
Reżyserka zastanawia się więc, jaka jest pozycja kobiet niezamężnych ? Tych, które nie miały tego szczęścia, by młodo wyjść za mąż. Nie są one wprawdzie wykluczone z lokalnej społeczności za swoje staropanieństwo. Jednak sposób ich traktowania przez kobiety i mężczyzn, a zwłaszcza kobiety jest wyjątkowo bolesny i okrutny. Przypominanie im, na każdym kroku, o konieczności poślubin jest jak wbijanie kolejnej szpilki w laleczkę voodoo. Te psychiczne tortury powodują, że młode dziewczyny nie chcąc zaznać podobnego dyshonoru uciekają w małżeństwo z konieczności. 
To co jednak mnie poruszyło najbardziej to powolne podporządkowywanie się i uczenie miłości. Okazuje się bowiem, że miłości też można się nauczyć. Albo inaczej. Można wykształcić w sobie pewien rodzaj uczucia, który jest bliźniaczo podobny do miłości, a jeszcze nie jest przyzwyczajeniem. Może jest to iluzja, czy samookłamywanie siebie ? Każdy z nas przecież, niezależnie od szerokości geograficznej, czy wiary potrzebuje miłości do życia, jak wody.


Reasumując. Bardzo dobry obraz. Surowy w kadrach. Świetne ujęcia. Bardzo dobre kreacje aktorskie. A przede wszystkim idealnie odwzorowanie kultury chasydów. To bardzo specyficzni ludzie. Miałam okazję poznać paru. Ogromnie religijni i bardzo zamknięci w swojej enklawie. Jednak to co faktycznie poraża to ich nastawienie na pomoc bliźniemu w potrzebie i niezwykle mocne więzi rodzinne. I Burshtein, moim zdaniem, idealnie to przedstawiła w filmie. Nie ma tutaj nachalności i przerysowania. To po prostu chwile urwane z życia przeciętnej, ortodoksyjnej, żydowskiej rodziny. No i tematyka. Niby to melodramat, niby to ckliwe i chwytliwe i ogólnie wszystkim znane i nie jeden film wytarł sobie tą tematyką już gębę, a jednak... Bardzo mądrze dobrany scenariusz, a przede wszystkim rewelacyjny sposób na przekazanie kilku prawd życiowych w tak prostych kadrach.

Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 20 maja 2013

CHASING MAVERICKS




Powiem szczerze, że liczyłam na małe trzęsienie ziemi w temacie filmów o sportowcach, zwłaszcza gdy za kamerą stanęły takie nazwiska , . Jednak, gdy ma się w pamięci takie tytuły, jak Za wszelka cene , Wsciekly byk , Zapasnik, Rocky, Wojownik, Fighter, Wielki Mike, Kickboxer, czy całą serię filmów o legendach sportu, poprzeczka jest tak wysoko postawiona, że trzeba nie lada umiejętności, by do tego poziomu dorównać. Ci Panowie potrafią robić rewelacyjne kino, jednak tym razem coś im nie poszło.



Film opowiada historię osadzoną na autentycznych wydarzeniach. Jay Moriarity zasłynął w wieku 16 lat, jako pogromca fal wysokości pięciopiętrowego budynku, zwanych Mavericks. Jego losy udowodniają poniekąd, że nawet najlepsze umiejętności i największy talent nie zastąpi zdrowego rozsądku. Pęd do adrenaliny jest jednak jak powietrze, a poprawianie swoich umiejętności i zmierzanie się z niemożliwym jest jak krew w żyłach każdego sportowca. Impossible is nothing, i tą zasadą kierował się również Jay. Jednak każde ryzyko to miecz obusieczny. Albo przyniesie ci ogromne zyski albo stratę nie do nadrobienia. W przypadku Jay'a ryzyko okazało się śmiertelne. 


Nie jest to pierwszy film o surferach, jaki widziałam. Oczywiście nie wspominam tutaj nawet o potworku zwanym SURFER, DUDE . Niestety ten film nie wyróżnia się od swych poprzedników niczym. Absolutnie. Nie ma w nim żadnej wartości dodanej, nie licząc osobowości Moriarity'ego oczywiście. To suchy, ckliwy dramat, mający za zadanie ukazanie najlepszych cech sportowca i jego ciernistej drogi do kariery. To również przykład człowieka, którego charakter mocno naznaczyło życie osobiste. Nieobecność ojca, brak pieniędzy i matka, która od czasu do czasu nie stroniła od mocniejszych trunków. Wydaje się więc, że Jay nie tylko jest młodym chłopakiem z marzeniami o pokonywaniu sił natury, ale też i głową rodziny. 
Jay stroni od alkoholu, unika bójek, nie kradnie, a pracuje jak wół na roli. Szacunek ogromny, a i postawa godna pozazdroszczenia. To sztandarowy, rzetelny, wręcz rzemieślniczy przykład kina, w którym okrutne życie i ciężka praca stają się motywatorem i środkiem do sukcesu. A postawa Moriarity'ego jest klasycznym wzorcem dla nastolatków szukających swych idoli, mistrzów, mentorów itd.


Niewiele jest tutaj scen rzeczywiście fascynujących. Obraz wręcz momentami nuży. Może jedynie ostatnie sceny pokonywania Mavericks robią wrażenie, ale i tu szału nie ma. Nie jestem fanką dobrowolnego wpadania głową w betonową taflę wody. Ujęcia pokonywania fal są długie i fani surfingu mogą czuć się zachwyceni. Ja jednak widzę tu masę piany i główkę od szpilki na czymś, co przypomina deskę do prasowania :-))
Nawet szału nie uczynił, może grał na kacu, nie mam pojęcia. Strasznie był usztywniony i monochromatyczny. Nie jest on może wybijającym się aktorem, ale potrafi od czasu do czasu pokazać pazura. Tutaj zostały mu one jednak skutecznie spiłowane. I niestety drogie Panie, bez koszulki za dużo nie paradował. Także i oka zawiesić nie bardzo było na czym ;-))
WYSOKA FALA wydaje się spełniać wszystkie kryteria kina familijnego. Jest morał, nie ma przemocy, bohaterowie to wzorce do naśladowania, a całość okraszona typowym rodzinnym sentymentalizmem. Wydaje mi się jednak, że nie jestem targetem tego typu historii. Może fanom deski na wodzie przypadnie ten tytuł do gustu. Dla mnie jest to bardzo przeciętny film o kolesiu, który w pełni zasłużył na sukces, który odniósł, jednak za swą pasję zapłacił najwyższą, z możliwych, cenę.
Moja ocena: 5/10

niedziela, 19 maja 2013

WARM BODIES




Nie jestem fanką zombiaków, chyba że można do nich strzelać w grach komputerowych. A w filmach, w ogóle nie trawię. Nie chwytam tego szału. Choć na WORLD WAR Z pewnie do kina się wybiorę.


WIECZNIE ŻYWY w pewnym sensie mnie zaskoczył. Oczywiście spodziewałam się, że nie będzie to horror o zombiakach. Jednak o wiele bardziej obawiałam się powtórki z rozrywki tłajlajtów. Bowiem konstrukcyjnie te dwa tytuły łączy wiele. Dziwny mezalians, odrzucenie przez społeczeństwo, ukrywanie swoich uczuć przed światem, zhumanizowane potwory, czy życie w symbiozie ludzi z tym "czymś". WIECZNIE ŻYWY ma jednak coś, czego nie miały wszystkie części tłajlajtów razem wzięte: dobry scenariusz, rewelacyjną narrację, przyzwoite aktorstwo i sporą dawkę dobrego humoru. Oczywiście pomijam tutaj wątek melodramatyczny, bo na ten mam wysypkę już z samego założenia. Ale... nawet walka o ocalenie zombiaka przed eksterminacją mnie wzruszyła. Ech... starzeję się :-)


Właściwie wspomniałam o wszystkich najważniejszych atutach filmu. I można by sobie darować dalsze opisywanie. Jednak nie wszystko reżyserowi wyszło tak mega zajebiście. Film momentami wydawał się zbyt monotonny i trącił zbyt wieloma kliszami. Motyw ojca, nieprzejednanego, surowego i ostrego w obyciu. Motyw wrednego i niesympatycznego chłopaka, którego nawet po ubiciu nie żal, a świat wydaje się bez niego bardziej różowy. No i motyw przemiany spowodowanej nagłym przypływem wspomnień, czy uczuć. Trąci to myszką i pewne konteksty poprzez wyolbrzymienie stają się nudnawe. Jednak bez nich film z pewnością, konstrukcyjnie nie mógł by istnieć. 
Z drugiej strony można mieć o to zarzuty do autora powieści. I powiem szczerze trochę mnie autor zastanawia. Czy pomysł z bohaterami wynikał z ambicjonalnych pobudek udowodnienia Meyer, że z gównianej historii można zrobić przyzwoite opowiadanie ? Czy z fascynacji zombiakami, a może właśnie z niechęci do nich ? Jaka odpowiedź by nie była, Isaac Marion, udowodnił, że z przygłupiego pomysłu o romansie zombiaka z człowiekiem może wyjść całkiem przyzwoita historia. Z drugiej strony jednak bez nawet odrobiny sympatii do nich, nic dobrego by z tego nie wyszło. 
to reżyser, który potrafi robić dobre kino i tworzyć naprawdę dobre scenariusze. Do dzisiaj na myśl o The Wackness mam uśmiech od ucha do ucha. I chyba scenariusz jest właśnie najmocniejszą stroną tego filmu. On broni go przed totalnym upadkiem. Ścieżka dźwiękowa też jest bardziej udana od tłajlajtowych emo-songów. Jakby więc nie patrzeć udała się ta efemeryda Levine'owi.  Zombie z poczuciem humoru i ogromną dawką samokrytycyzmu... kupuję :-)
Moja ocena: 6/10

piątek, 17 maja 2013

FOR ELLEN




Ten film to szczególny przypadek, muszę przyznać. Dwa razy miałam go oglądać, dwa razy lądował w koszu, aż w końcu zachęcona recenzjami z okazji zbliżającej się w Polsce premiery kinowej postanowiłam jednak zasiąść przed ekran. Miałam duże wątpliwości, azaliż gdyż :-) kiepskie noty zebrało to filmidło i to niestety nie w recenzjach. Co dziwi. Niestety liczby nie kłamią. To bardzo przeciętny film. A do tej przeciętności mocno przysłużyła się Pani reżyserka .
 

Nie znam wcześniejszego dorobku tej Pani, więc trudno mi się odnieść do jej umiejętności. Powiem szczerze, że czytając film pod kątem fabularnym jest to jeden tytuł z wielu. Bohaterem jest młody rockmen, który podpisując ostatnie dokumenty rozwodowe postanawia poznać swoją córkę. Wcześniej nie miał na to zbyt wiele okazji. Życie w trasie pogłębiło kryzys, skłóciło i oddaliło od siebie młodych małżonków. Żona więc nie chce go znać. Nie widzi nawet sensu, by jej były mąż miał się opiekować córką, której nie widuje. Bohatera jednak przeraża myśl odebrania mu praw rodzicielskich i w przypływie ojcostwa pragnie nadrobić stracony czas. Czas ten okazuje się krótki i równie ulotny, co chęci bohatera. Końcowa scena jest bowiem bardzo wymowna. Nie tylko jest on niepoważnym człowiekiem, żyjącym z głową w chmurach, ale i nieodpowiedzialnym rodzicem. Trudno go polubić, ale i on zbytnio o to nie zabiega.


Nie ma więc tutaj wielkiej konstrukcyjnej magii w fabule. Trzeba przyznać, że jest prosta. I ta prostota potrafi zarazić. Jednak to co odrzuca od czerpania przyjemności z seansu to sposób realizacji. Reżyserka po prostu przynudza za długimi ujęciami. Banalnymi dialogami, chociażby przy obiedzie. Czy kontemplacjom bohatera przy piwie i nerwowych podrygiwaniach przy dźwiękach Whitesnake. I gdyby nie genialny , który autentycznie wyrywał sobie włosy z głowy, by swojej postaci nadać wyrazistości w tym mdłym scenariuszu, to nie byłoby na co patrzeć. Ten film jest totalnie nieprzemyślany. Nie rozumiem dwuminutowego wprowadzenia bohaterki, którą grała , gdy tymczasem reżyserka rozpływa się w pięciominutowych ujęciach człapiącej muchy po ciele Dano. Rozumiem zabieg jaki się tym kierował. Budowanie napięcia, obrazowanie emocji bohatera i kreowanie dramatyzmu. Jednak nie kosztem innych bohaterów. Tak de facto to teatr jednego aktora i powiem szczerze, nawet i dobrze.
Czy polecam ten film do kina ? Jeśli ktoś ma podobny gust do mojego, to autentycznie nie. Chyba, że ktoś cierpi na narkolepsję. Z pewnością gdy przyśnie i obudzi się za 10 minut, to jak w wenezuelskiej telenoweli, aktor dalej będzie stał w tym samym miejscu i pewnie nie wyburka z siebie zbyt wiele.
Bardzo to średnie i zupełnie nie porywające. To dobry scenariusz. Niektóre dialogi rażą, jednak zmysł reżyserski siadł totalnie.
Moja ocena: 5/10 (zawyżona o bardzo dobrą kreację Dano)

środa, 15 maja 2013

LA TETA ASUSTADA



zachwyciła mnie swoim debiutem reżyserskim z 2006r. Madeinusa. Bardzo się więc nastawiłam na jej wielokrotnie nagradzany, ba, nawet nominowany do Oscara film GORZKIE MLEKO. I chyba sama przed sobą muszę się przyznać, że nie rozumiem kina artystycznego, nie kupuję go i autentycznie ono do mnie nie trafia. Wszystkich tych te wujków, anatolii, horsów satanów, czy holy motorsów po prostu nie chwytam.
Podobnie jest z GORZKIM MLEKIEM, choć nie jest to kino wyłącznie kontemplacyjne. Zawiera w sobie pewną dozę artyzmu, można powiedzieć, że znaczną, ale jest przyswajalne dla takiego człowieka jak ja, który woli czuć grunt pod nogami, niż deptać po chmurach.


Llosa swemu filmowi nadała podwójnej głębi. Problem w tym, że nie wyszło to zbyt autentycznie i na tyle głęboko, by prześladowaniom i wyobcowaniu rdzennej ludności Peru nadać odpowiedniego wyrazu.
Fabuła bowiem porusza dwa wątki. Pierwszy, to historia młodej Fausty, która z mlekiem matki wyssała gorycz, cierpienie i strach przed mężczyznami i życiem. Nie jest to jednak przenośnia. Bohaterowie, to rdzenii peruwiańczycy, prości ludzie, którzy trzymają się zabobonów, jak ślepe dziecko matki spódnicy. Nie przekonuje ich racjonalizm i wiedza fachowa. Kult tradycji jest w nich zaszczepiony bardzo głęboko. Fausta została przez to mocno naznaczona. Jej wiara w gusła i przesądy determinuje jej życie. Wierzy, że tragedia jej matki spotka i ją. Wyrządza, więc swemu ciału ogromną krzywdę. Będąc święcie przekonaną, że jest to prewencja przed ewentualnym nieszczęściem. 
 

Drugi wątek to relacje białych z rdzennymi Peruwiańczykami. Fausta zostaje zatrudniona jako pokojówka w domu bogatej, białej kobiety. Llosa nie szczędzi symboliki, ukazując jak głęboka i odległa jest między nimi przestrzeń. Namacalnie kontrastuje cywilizowaną właścicielkę z jej zacofaną służącą. Wydaje się, że ta odległość między nimi jest nie do nadrobienia. Jedynym spoiwem między nimi staje się muzyka. Można zarzucić autorce pewną prostotę przekazu. Nawet zbytnią prostotę. W jej oczach biały człowiek to uzurpator, bezdusznie wykorzystujący słabszych. Natomiast Fausta symbolizuje tutaj naród peruwiański, który przez lata gwałtów i terroru został pozbawiony dostępu do cywilizacji. A to co im pozostało, to wiara i tradycja. I może dlatego też jest ona w nich tak zakorzeniona. Strach przed utraceniem tej ostatniej rzeczy, która stanowi o ich tożsamości równałaby się z ich eksterminacją.


Wizualnie filmowi nie można nic zarzucić. Piękne obrazy z życia Peruwiańczyków ociekają kiczem i plastikiem, ale jest to efekt wynikający z sytuacji. Sfilmowane wesela peruwiańskie są bardzo zabawne. Zarówno przygotowywania, jak i sam dzień zaślubin wyglądają z jednej strony oryginalnie, z drugiej niczym nie ustępują naszej tradycji weselnej. No i perfekcyjnie wręcz ujęty kontrast życia ludzi "ulicy" z życiem elity. Baraki, klepiska, basen w wykopanej dziurze na grób kontra odizolowana od świata wypasiona twierdza - pałac białych. To są ogromne plusy filmu i mogą robić wrażenie. Jednak monotonia jest rażąca. I trochę ta dosłowność, która rzuca się na oczy, również razi. 


Jak dla mnie ten obraz jest zbyt czarno - biały. Brakuje mi złożoności. Bohaterowie są albo pozytywni, albo negatywni. Jest ubóstwo i bieda przeciwstawiona kipiącemu bogactwu. Za mało w tym życia. A przecież często w nim kierujemy się wyborami, które z założenia mogą wydawać się złe i błędne, ale prowadzą do szczytnego celu. Ten film z niedopowiedzeń jest odarty, a całość zbyt oczywista.
Moja ocena: 5/10

niedziela, 12 maja 2013

SVATA CTVERICE



Czeska komedia nie zawodzi - to jedna z niewielu filmowych prawd. popełnił ich trochę i ta może nie jest najwyższych lotów, ale ma dwie zalety:
1. jest krótka - 75 minut
2. jest życiowa.

I te dwa wyznaczniki wystarczają, by spokojnie sięgnąć po ŚWIĘTĄ CZWÓRCĘ.


To bardzo ciekawy projekt. Niewiele się bowiem różnimy od Czechów, nie tylko pod kątem językowym, ale i kulturowym. Można powiedzieć, że mamy te same podwaliny. Słowianie, chrześcijanie. Nawet historycznie przechodziliśmy przez to samo piekiełko. A jednak... oglądając ten film nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że nas do Czechów dzieli ogromna odległość. I nie mam tu na myśli tej geograficznej (ja akurat jestem z samej północy), ale bardziej mentalnej. Ten scenariusz nie przeszedłby przez polskie instytucje, chyba że ktoś bardzo bogaty wyłożyłby na niego kasę. Ten film jest zbyt postępowy, kpiący z religijności i świętej instytucji małżeństwa. I to wystarczy, by spalić go na polskim stosie. A szkoda... bo temat porusza każdego, kto ma trochę lat w związku za sobą. A niezależnie od wiary seks jest jednowymiarowy - dotyczy wszystkich.


Pierwsze minuty filmu sprawiały, że wydawał mi się on bardzo kobiecy. Chciałam nawet napisać, że to film wyłącznie dla babek. Spotykają się bowiem dwie kobiety, które ostentacyjnie narzekają na seksualną monotonię swoich małżonków i nudę w łóżku. Już nawet rutyna nie jest problemem, a przewidywalność. I ta wedle ich opinii jest najgorszą opcją z możliwych. Jednak w miarę upływu czasu, film ukazuje szersze spektrum problemów łóżkowych par małżeńskich. Już nie wyłącznie z punktu widzenia kobiet, ale i mężczyzn. Przez pryzmat dwóch par małżeńskich widzimy, że człowiek strasznie się męczy w łóżkowej monogamii. Ta udręka nie powoduje wprawdzie rozpadu związków, ale z pewnością nie zbliża do siebie partnerów. O czym może bowiem świadczyć fakt, gdy mężczyzna zasypia między nogami kobiety ?
Bohaterowie wpadają więc na iście reformatorski plan. Postanawiają stworzyć czworokąt, który ma wnieść powiew świeżości w ich skostniałe związki bez naruszenia pewnych fundamentalnych zasad. I o dziwo im się to udaje. Jednak do tego potrzeba już nie tylko siły woli, by te zasady konsekwentnie respektować. Wymaga to pewnego poziomu myślenia. Nie każdy bowiem potrafi lub chce wyjść poza ramy etosu jaki został wpojony. Zastanawiam się więc na ile taka sytuacja jest faktycznie możliwa ? Z pewnością potrzebna jest masa odwagi i śmiałości, by zrzucić okowy norm społecznych i stworzyć swoje własne, nie naruszając przy tym integralności i prywatności partnerów. I moim zdaniem nie jest to nawet objaw desperacji, inaczej za desperatów uznać by trzeba 90% związków małżeńskich ze stażem ponad 10 lat. Hrebejk bowiem w filmie nie odziera mężczyzn z szat. To faceci zdradzają, jak to mówią nie mogąc oprzeć się pokusie. Autor więc wychodzi z założenia, że dlaczego nie miałoby się stworzyć "zdrady kontrolowanej". Tak mniej więcej można by określić swobodny czworokąt obojga par. W pełni akceptowalny przez obie strony, jak i wszystkich uczestników.


Hrebejk lubi poruszać tematy seksualności w swoich filmach. Temat nie jest mu obcy i każdy kto oglądał NIEDŹWIADKA, CZESKI BŁĄD, czy DO CZECH RAZY SZTUKA będzie wiedział o czym mówię. Na szczęście jego filmy nie bulwersują. Są z pewnością kontrowersyjne, ale przy tym bardzo życiowe. I właśnie jego odnośniki do problemów życiowych bohaterów sprawiają, że fabuła jest przyziemna i przyswajalna. Nie są to bowiem wydumane, artystyczne wypociny mające informować przez szokować. Wszystko o czym mówi autor w swoich filmach jest nam znane i nawet jeśli tego nie doświadczyliśmy na własnej skórze, to możemy dodać przysłówek "jeszcze". I nie ma się co łudzić, że będzie inaczej :-).
Bardzo życiowy i zabawny film. Na szczęście krótki, ogormnym bowiem minusem są zbędne dłużyzny. Bez nich jednak film trwałby z 40 minut :-)
Moja ocena: 6/10

UN CUENTO CHINO



Woziłam się z tym filmem od tygodnia. No i wyszło szydło z worka, bowiem nie taki CHIŃCZYK NA WYNOS straszny, jakby się mogło wydawać. Długo odkładany seans okazał się bardzo przyjemną komedią w sam raz na dobry początek dnia.


To słodko-gorzka historia o samotności i przeznaczeniu. Główny bohater Roberto prowadzi sklep ze śrubkami, gwoździami i innym żelastwem. Mieszka sam. Jest surowy w obyciu z ludźmi. Jakby nieokrzesany. Ale uprzejmy. W fachu, w których kontakt z klientem jest podstawą, by przetrwać na rynku umiejętność radzenia sobie z wszelkiej maści irytującymi typami Roberto opracował do perfekcji. Sam ma przy tym odrobinę maniaka w sobie. Jest przesadnie skrupulatny i ułożony. Jego życie odmierza liczenie gwoździ, szukanie absurdalnych historii w gazetach i punktualne zasypianie.
Wbrew pozorom ten pedantyzm jest uroczy. To człowiek, który mimo swego fachu nie znosi ludzi. Większość uważa za debili i chamów, a mniejszość... z tą nie potrafi sobie zbytnio radzić. Ma bowiem duże problemy z wyrażaniem uczuć. Zwłaszcza w obyciu z kobietami. Skutecznie odrzuca konkury pewnej pięknej Pani, mimo jej pełnej fascynacji jego osobą. Co za człowiek słowo daję :-) I gdy tak żyje w swym przekonaniu, że życie to jeden wielki przypadek, którym rządzi się absurd, pojawia się chińczyk. Człowieczek, który spada z taksówki, jak grom z jasnego nieba i on uzmysłowi naszemu bohaterowi, że życie to nie przypadek, a splot wielu mniej lub bardziej dziwacznych okoliczności przed którymi nie da się uciec. No, chyba że jest się głupcem i/lub arogantem.


Cała ta historia jest okraszona ironią i ciepłym humorem sytuacyjnym. Również bohaterowie mają w sobie pewną nieporadność życiową, dzięki której potrafią rozbawić. Oczywiście jest to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów , który jak zwykle jest cudowny. Gdyby stóg siana miał te oczy.... to ja miałabym największą stodołę w okolicy :-)
Polecam tym, którzy lubią obejrzeć od czasu do czasu absolutnie niezobowiązującą historię. O łamaniu własnych, wewnętrznych barier. O porozumiewaniu się bez słów, a przede wszystkim o zrozumieniu. I o tym, że nigdy nie jest za późno, by naprawić własne błędy.
Moja ocena: 7/10