Strony

piątek, 29 listopada 2013

DES VENTS CONTRAIRES




Nie jestem w pełni zachwycona tym filmem. I nie jest to kwestia formy, choć to klasyczny wyciskacz łez. Raczej sposób opowiedzenia tej historii, jakoś mnie mało przekonał, a zachowania bohatera irytowały.



Małżeństwo przy śniadaniu ostro się kłóci. Żona stanowczo odpowiada, że ma dość. Mąż przepuszcza informację przez palce. Żona wychodzi do pracy. I już nie wraca. Zostawia Paula i dwójkę swoich dzieci. 
Historia zaczyna się w rok po odejściu żony Paula. Kiedy to on zmęczony podejrzeniami policji o morderstwo, brakiem gotówki i pracy, postanawia wyruszyć za namową swego brata do domu rodzinnego. Dzieci oczywiście są pod jego opieką. Mocno naznaczone nieobecnością matki. I Paul snujący się jak cień człowieka, rozpaczający, wspominający, roztkliwiony.
Historia jest bolesna,  nie da się ukryć. Strata matki przez dwójkę małych dzieci i ojciec, który nagle musi wypełnić lukę po matce. Zagubiony, szamocze się pomiędzy nadzieją na powrót żony i próbą posklejania roztłuczonego na drobne kawałki życia. I to właśnie owa podróż do domu rodzinnego, praca u jego brata ma jemu i jego dzieciom dać namiastkę normalności.



Film mógłby być wielkim dramatem. Jednak postać Paula jest dość irytująca. Jego szamotanie się. Niepewność. Nieumiejętność ułożenia sobie życia i uporządkowania sprawia, że nie potrafię się z nim w pełni zidentyfikować. Denerwowała mnie bowiem ta chaotyczność i wieczny problem: chcę, czy nie chcę, mogę a może niekoniecznie. Brak zdecydowania i odbijanie się od ściany nadaje jego życiu niestabilności, którą mocno odczuwają dzieci. Do tego dochodzi konflikt pomiędzy braćmi i jego męska solidarność z uciemiężonymi, która powoduje masę kłopotów. Paul jest naprawdę ciepłym mężczyzną, troskliwym i kochającym, jednak jego niepewność i chaotyczna natura sprawia, że dla osób zorganizowanych staje się mocno irytujący.



Poza tym obraz jest naprawdę przeciętny. Nie wnosi żadnej wartości dodanej do filmów o opuszczonych przez matki rodzinach. Najbardziej porusza tragizm dzieciaków. Jednak jest on cząstkowy w całej fabule i jedynie w scenie końcowej wzbudza wiele emocji.
Nawet mój jeden z bardziej lubianych francuskich aktorów nieszczególnie się popisał. Był dobry i owszem, ale nie widzę w jego kreacji ponadprzeciętnej formy. To z pewnością jeden z tych filmów, które po obejrzeniu przemkną nam przez głowę i ulotnią się zaraz po obejrzeniu kolejnego filmu. Absolutnie bez rewelacji, ale solidnie.
Moja ocena: 5/10

czwartek, 28 listopada 2013

LA MIGLIORE OFFERTA


KONESER przeleżał mi na dysku ładne parę miesięcy. I powodem dla którego do tej pory nie pałałam chęcią, by po ten tytuł sięgnąć było kino włoskie, którego fanką nie jestem. Banalne, ale taka prawda. W swoim zacietrzewieniu jednak zapomniałam, jak bardzo sobie cenię filmy Tornatore i nie mam tutaj na myśli wcale MALENY. Moje ulubione tytuły tego reżysera to Nieznajoma i Baarìa. Dzisiaj do tego wspaniałego duetu dorzucam KONESERA.



Film jest wielowymiarowy i dzielę go na trzy składowe. Pierwsza to wspaniale budowana kryminalna opowieść o pazernym właścicielu domu aukcyjnego Virgilu, który potrafi z premedytacją oszukiwać i kłamać dla osiągnięcia własnych korzyści. Druga to historia miłosna pomiędzy Virgilem a panną Ibbetson. Trzecia warstwa natomiast, to samotność i pragnienie miłości.



Virgil to klasyczny samotnik. Żyje wśród swoich dzieł sztuki. Samotnie jada. Samotnie rozkoszuje się swoimi pięknymi obrazami. Posiada cudowną pasję, której nie ma z kim dzielić. A jedynymi kobietami w jego życiu to te na obrazach. Idealne, nieskażone, posłuszne.
Jest perfekcjonistą. Jednak ten perfekcjonizm wymieszany jest z ostrą neurozą. Przesadnie dba o higienę. Unika dotyku i kontaktu wzrokowego z ludźmi. A nader wszystko jest nieuprzejmy i szorstki w obyciu. Podążając wgłąb historii za bohaterem dostrzegamy, że jego fiksacje są nabyte, urojone. Pod wpływem uczucia otwiera się zarówno na świat, jak i ludzi. Nie potrzebuje już rękawiczek chroniących przed bakteriami. Swobodnie rozmawia przez telefon, którego panicznie się bał. Zmienia swoją powierzchowność radykalnie. Nagle z opryskliwego sknery staje się ciepłym i uroczym człowiekiem. Tornatore nie kombinuje w usprawiedliwieniach bohatera. Dla Tornatore droga przemiany jest prosta, jak budowa cepa. To miłość zmienia. To miłość przeistacza. To miłość ma większą moc, niż niejedna kozetka u psychoanalityka. Idzie jeszcze dalej i ucina łeb miłości w najmniej odpowiednim momencie. Tornatore bowiem nie jest przesadnym romantykiem. Rozlicza miłość wystawiając jej masakrycznie wysoki rachunek. Najsmutniejszą bowiem konstatacją tej niesamowitej, łamiącej bariery historii miłosnej jest prawda znana wszystkim, niby banalna, a jakże prawdziwa: miłość jest ślepa !



Ten film to klasyk. Klasycznie prowadzona historia. Cudownie budowane napięcie. Subtelnie, lirycznie. Tajemniczość przedziera się przez każde drzwi wielkiego domostwa panny Ibbetson. Intryguje. Świerzbi. Łaskocze w nos. Szłam jak ślepa za bohaterem. Z rozdziawionymi ustami pochłaniałam piękne kadry. Przepych scenografii. I genialnie prowadzoną linię melodyjną Ennio Morricone. To stara szkoła kinematografii. Takich filmów współcześnie się nie kręci. Wszystko jest perfekcyjne. Zapięte na ostatni guzik i przemyślane. Nie ma tu przypadków. Tak jak nie ma przypadku w uczuciu Virgil'a i Claire. I mogłoby się wydawać, że Tornatore jest staromodny. Przestarzały. Zaśniedziały, jak te bibeloty Virgila. Porośnięty mchem. Pordzewiały. Tornatore daje nam pstryczka w nos i swoją historię miłosną buduje na analogii do współczesnych romansów internetowych. Miłość bohaterów mimo, że w tzw.realu niczym nie różni się od typowego czatu internetowego. Zaczyna się ironicznie. Między bohaterami początkowa niechęć i nieuprzejmość poprzez liczne rozmowy przeradza się w uczucie. Uczucie, które jest czyste. Niezmącone obrazem. Virgil nie widzi Claire. On ją poznaje wyłącznie przez słowa. Przez tajemnicę, która kryje się za drzwiami. Które intrygują i krzyczą by je otworzyć. Virgil'a wciąga ta gra. Wciąga na tyle, by się jej bezwładnie poddać.



Jestem kompletnie oczarowana tym filmem i geniuszem Tornatore. To film, można powiedzieć, perfekcyjny. Nie widzę w nim rys. Może drażnić iluzoryczność. Może irytować banał miłosny. Ale ten banał jest wokół nas na co dzień. Jednych on wciąga. Drugich omija wielkim łukiem. A Tornatore na tej bazie właśnie zbudował dodatkowo wspaniałą kryminalną intrygę. Może nie jest wielce oryginalna, ale kompletnie mnie wessała.
Ku ironii, ostatnio zachwycałam się rewelacyjną kreacją Tom'a Hanks'a w KAPITANIE PHILLIPS'ie. Muszę się jednak skorygować z lekka. Wyrażając się kolokwialnie, ale to co odwalił to jest głęboki, ciemny i zimny kosmos. To jest ma-sa-kra !!! Sory Tom, ale dla mnie masz jeszcze sporo do nadrobienia. Rush jest po prostu mistrzowski.
Pozostaje mi zachęcić tych, którzy się jeszcze ociągają. Film jest rewelacyjny.
Moja ocena: 9/10

środa, 27 listopada 2013

EYFORIYA




EUFORIA - ugryzę ją najprostszym sposobem, a więc:

Euforia – stan nienaturalnie dobrego samopoczucia z tendencją do śmiechu, radości, płytkiej wesołości i dowcipkowania, doznawany nawet pomimo rzeczywistych niedomagań organizmu. Długotrwały stan euforii jest przeważnie objawem choroby psychicznej. Krótkie stany euforii są zjawiskiem naturalnym, mogą pojawiać się wskutek aktywności seksualnej, odniesienia sukcesu lub pod wpływem alkoholu. Mówi się też o euforii biegacza oraz euforii wysokościowej.
Euforia powodowana jest zwykle przez nadmierną produkcję dopaminy oraz serotoniny lub przez zablokowanie ich wychwytu zwrotnego.



Zawsze mówię, że wujek Gugle prawdę ci powie i przewidział ją nawet, co do joty, w przypadku tego ruskiego filmu. A opowiada on o mężatce, dzieciatej, która to pod wpływem bliżej nieokreślonego uczucia, może i nawet euforii, ucieka z kochankiem od swego męża. A kochanek to człek, który zakochał się w niej od pierwszego spojrzenia na wiejskim weselu. Wypatrzył ją sobie z tłumu, ubzdurał farmazony i postanowił odbić kobitę jej prawowitemu. I to by było na tyle. Bowiem cała reszta to typowy słowiański, emocjonalny szał. 
W sumie euforia świetnie uzewnętrznia się po dragach i poniekąd tak zachowywali się bohaterowie. W histerii biegali po ekranie. W jeszcze większym pijackim amoku podejmowali głupie decyzje. Choć, jakby się głębiej zastanowić ... by podjąć jakąkolwiek decyzję, trzeba być świadomym, a tych ludzi do akcji kierował popęd, instynkt, impuls.



Film jest nierówny. Jest cholernie nudny przez te swoje kilkuminutowe ujęcia pól, łąk, drogi, rzeki. I co z tego, że one są poetyckie, malarskie, oko kolorem cieszą, jak usypiam w połowie. Bohaterowie to ludzie prości, z roli. W życiu prostotą się kierujący. Instynktem zwierzęcym. Trochę jak z buszu wypuszczeni. Wiele im nie trzeba by pobudzić ich do działania. A to działanie potrafi być tak irracjonalne, głupie, debilne, kretyńskie, itd. itp.
Wkurzył mnie ten film, bo wkurza mnie głupota. Głupota sprawia, że się we mnie gotuje, kotłuje. Mam ochotę wyjść z siebie i stanąć obok. I teraz tak sobie myślę, dobrym pomysłem były te przydługie i monotonne ujęcia. Uśpiły mnie. Inaczej roztrzaskałabym ekran. Taka forma przekazu do mnie nie trafia. Mało tego, nie przekonuje mnie. A jak już mnie mega irytuje, to nadaje się do jednego - ad kosz! I nie ważne czy wygrał festiwal w Grecji, czy Wenecji, film jest po prostu słaby.
Moja ocena: 3/10

wtorek, 26 listopada 2013

LENA





No to witamy w świecie zaburzonej 17-sto latki. A po krótce. Lena teoretycznie nie ma trudnego życia. Pracuje, mieszka z matką, ma przyjaciółkę. Wydawałoby się zwykła, przeciętna dziewczyna. W jej głowie jedynie kłębi się pragnienie bycia popularną. Jej pojęcie popularności ogranicza się do bycia zdzirą. Nie stroni od puszczania się na lewo i prawo. Łudzi się, że może któremuś na niej zależy. Jej głównym problemem jest jej wygląd. Ma sporą nadwagę. Nie dba o siebie. I ma raczej do tego olewczy stosunek. Z jednej strony nie jest to powód do rozpaczy. Jednak jej nadwaga jest przyczyną jej nieograniczonych roszczeń wobec świata, rodziny, społeczeństwa.




Lena chce mieć chłopaka, chce być kochana. Niby nic w tym nadzwyczajnego. Zdrowe, normalne potrzeby każdej dziewczyny. Jednak Lena widzi tę normalność troszeczkę inaczej. Poświęca siebie za wszelką cenę. Potrafi się sprzedać, by zatrzymać przy sobie obiekt pożądania. Z pewnością wpływ na jej postępowanie ma matka. Imigrantka z Polski. Jej depresyjna natura, skłonność do rozwiązłości i ciągłe upominanie córki o jej zbytniej nadwadze powoduje w dziewczynie złość i chęć wyrwania się z beznadziei domu. Lena nie identyfikuje się ze swoją narodowością. Ostentacyjnie odrzuca matkę. A jej ucieczka z jednej strony podyktowana jest brakiem czułości i miłości w domu, z drugiej brakiem wzorca ojca.


Film wzbudza masę skrajnych emocji. Rozumiem Lenę i jej wybory. Brak ciepła w domu rekompensuje ciągłym poszukiwaniem miłości. A jej kompulsywne obżarstwo sugeruje problemy osobowościowe. To jedna z bardziej irytujących postaci filmowych jakie ostatnio widziałam. Zatapianie się we własnych słabościach i ułomnościach i pławienie w bagnie własnych urojeń. Dziewczyna nie potrafi poradzić sobie sama z sobą, a ratunku szuka u obcych mężczyzn, którzy permanentnie ją wykorzystują. Lenie to nie przeszkadza. Lenę to pobudza. Lenie daje to poczucie normalności. Sypiając z kim popadnie staje się bliższa obrazowi swoich ładnych, zgrabnych i popularnych koleżanek. Jest to pewien obraz współczesnej nastolatki, którą wczesne życie seksualne określa jako pełnoprawną kobietę. Jednak emocje jakie się za tym kryją są niewspółmierne. Lenie taki obrót spraw jedynie wypala kolejne dziury w jej już dość dziurawej osobowości.


Moja ocena jest mocno subiektywna. Potraktowana moją niechęcią do osób tak psychicznie słabych i kompletnie zagubionych, które to zagubienie jeszcze bardziej pogłębiają. Może, gdyby bohaterka znalazła wokół siebie osoby życzliwe i chętne do pomocy, coś by w niej drgnęło. Obawiam się jednak, że Lena przyjęłaby każdą konstruktywną krytykę jako atak na jej suwerenność. Nie polubiłam Leny, choć sam film jest przyzwoity i dobrze sfilmowany. Absurdy w jej życiu jednak mają mocny wpływ na moją ocenę.
Ogromny plus dla odtwórczyni głównej roli, za odwagę. Świetnie zagrała również Agata Buzek i tutaj jest to pełne zaskoczenie. Szkoda, że tak mało jej na naszym rodzimym ekranie. Czy polecam ? Dla chętnych. To obraz emocjonujący, intrygujący i kontrowersyjny. Lubię emocje, lubię emocje na ekranie. Dzięki nim właśnie czuję, że mi serce jeszcze bije :-) Czasami jednak nakreślona postać ma duży wpływ na moją ocenę. I Lena to dziewczyna wobec której postępowania nie można przejść obojętnie, obiektywnie, chłodno i bez emocji.
Moja ocena: 6/10

niedziela, 24 listopada 2013

DIE UNSICHTBARE




... czyli POPĘKANA SKORUPA. Opowiada o przygotowaniach aktorskich do wystawienia sztuki teatralnej. Wzięty reżyser zatrudnia grupę studentów, którzy przez najbliższe miesiące poświęcają się wyłącznie odgrywanym rolom.



Opowieść skupia się na odtwórczyni głównej roli w sztuce Josephine. Jej postać rozdziela film na dwie składowe. Jej życie prywatne, które dzieli pomiędzy studia a opiekę nad upośledzoną siostrą. Drugim tłem są próby teatralne. Eksploatowanie psychiczne aktorki, jej próby podźwignięcia emojonalnie wykańczającej roli i apodyktyczny reżyser.
Może sama historia nie jest niczym nad wyraz oryginalnym. Z pewnością jednak pozwala przyjżeć się z bliska pracy aktora oraz zastanowić się głębiej nad rolą reżysera w jego życiu. Bohaterka bowiem wpada w pułapkę. Wymagania reżysera co do jej roli powodują, że zatraca ona pewną granicę pomiędzy własną osobowością a osobowością odgrywanej postaci. Gierki, które sama stosuje stają się siecią, w którą wpada. Jej poświęcenie się roli i szukanie poza scenicznych doświadczeń kończą się psychiczną miazgą i rujnują jej życie prywatne. I znów można zastanowić się, w którym miejscu należałoby postawić granicę w przygotowaniu się do roli ? I na ile trzeba być mocnym psychicznie człowiekiem, by móc te przygotowania znieść i umieć oddzielić od życia prywatnego ?



Może film sam w sobie mnie szczególnie nie zafascynował. Jednak mimo swego prawie dwugodzinnego trwania całkiem dobrze się go oglądało. Ta przejrzystość z pewnością jest zasługą reżysera . Pamiętam jego LISTOPADOWE DZIECKO i muszę przyznać, że mało kto potrafi trudne i problematyczne tematy przedkładać z taką lekkością. Kolejnym atutem jest z pewnością gra aktorska , która umiejętnie lawirowała pomiędzy postacią Josephie, a sensualną Camile (postać sceniczna). Znajdziemy również grupę aktorów, która pojawiła się u Schwochow'a w LISTOPADOWYM DZIECKU.
Z pewnością nie jest to łatwy obraz w odbiorze. To psychologiczne, nieśpieszne budowanie drogi do autodestrukcji bohaterki. Mimo to, nie odczułam niechęci i nie wiało nudą, więc spokojnie mogę uznać ten seans do udanych.
Moja ocena: 7/10

ELECTRICK CHILDREN




Lubię takie niespodzianki. Wpadłam na ten film zupełnie z przypadku. Odpaliłam moje dyskowe koło fortuny i stanęło na ELEKTRYCZNYCH DZIECIACH. Intrygująca fabuła i jakże piękne zaskoczenie.



Film może wydawać się z lekka poryty. Oto 15-latka, mormonka, odsłuchuję kasetę z piosenką rockową i odkrywa, że jest w ciąży. Przekonana o swym niepokalanym poczęciu postanawia odszukać mężczyznę śpiewającego ów rockową piosenkę z kasety, którego uważa za ojca jej dziecka. Jakież zdziwienie, gdy w końcu go odnajdzie.



Obraz wydaje się totalnie absurdalny. Jednak reżyserka powoli wyprowadza nas z absurdów pokazaując sens opowieści. Przechodząc przez kolejne kadry nie mogłam się oprzeć porównaniu do innego świetnego filmu MARTHA MARCY MAY MARLENE. O ile tamten traktował o paradoksach sekciarstwa, o tyle ELEKTRYCZNE DZIECI pokazuje nam świat odłamu Kościoła, który z sektą nie ma nic wspólnego. Przyznać trzeba jednak jedno, że zobrazowany sposób ich funkcjonowania jest mocno radykalny. 



Podobnie jak w wymienionym MARTHA MARCY MAY MARLENE pokazuje powolny proces przechodzenia z indoktrynacji do samoświadomości. Bohaterka początkowo mocno naznaczona wiarą, otoczeniem, rodziną i życiem w głębokiej wierze i posłuszeństwie powoli zaczyna odkrywać karty innego życia. Życia w świecie kolorowym. Bez systemu nakazowego. Pełnego świateł i elektryczności, hałasu, tętniącego życia. Podróż bohaterki do Las Vegas w poszukiwaniu ojca dziecka jest jak kolejny chrzest, który przechodzi. Tym razem o wiele bardziej świadomy i dojrzały.
Można głębiej pochylić się nad fabułą i uznać ją za krytykę religii i kościoła mormonów. Ślepa wiara i posłuszeństwo. Przesadna wielodzietność. Wielożeństwo. Życie w prostocie. Aranżowane małżeństwa. Czy ultra konserwatyzm. W odróżnieniu jednak do MARTHA MARCY MAY MARLENE życie mormonów nie jest przymusowe. Nikt tu nie składa przysięgi na śmierć i życie. Drzwi stoją otworem. I jak przez nie wejdziesz, tak też nimi wyjdziesz. Mimo ciąży bohaterki nikt nie stygmatyzuje. Jest to oczywiście problem. Ale nie doszukuje się tu znamion tragedii, raczej szuka rozwiązania. Nikt nikogo nie terroryzuje i nie zmusza do rzeczy wbrew czyjejś woli. Mimo to skrajność obrazu może w nas budzić kontrowersje. Przyglądając się z boku tak przedstawionej zamkniętej społeczności, jej enklawy, jest podejścia do wychowania i życia w rodzinie trudno się nie skrzywić. Ci ludzie jednak tak wybrali i należy to uszanować, czy nam się to podoba, czy nie. Z drugiej strony, dzięki takiej różnorodności możemy cieszyć oko historiami i filmami, które są fajnie zrealizowane i przekazują nam coś więcej, niż tylko kolorowe obrazki.


To bardzo subtelny film. Trąci oczywiście absurdem, ale to tylko przykrywka do głębszego problemu, który autorka skrzętnie ukrywa pod długimi mormońskimi kiecami. Film dzięki temu jest nieco oniryczny i ma masę symboliki, która umiejętnie odczytana nadaje sens tej dość specyficznej historii. Piękne obrazy i cudowne zdjęcia oraz rewelacyjne kreacje oraz . Pozostaje mi więc polecić ten film. Z pewnością jest oryginalny i nieprzeciętny i zdecydowanie odstaje w całym tym natłoku miałkich produkcji o niczym.
Moja ocena: 8/10

sobota, 23 listopada 2013

CAPTAIN PHILLIPS




Nie miałam w planach wyjścia do kina na ten film. Z prostego powodu. Jeszcze nie dawno oglądałam duński obraz utrzymany w podobnym klimacie pod tytułem KAPRINGEN. I szczerze mówiąc, jakoś nie bardzo paliło mi się, by oglądać ponownie sceny, które wryły mi się w pamięć. Z pewnością wpływ na ten stan miała spora ilość przeczytanych artykułów dotyczących porwań przez somalijskich piratów. Krótko ujmując, treść mi się przejadła i apetytu brak nastąpił. Cóż więc mnie jednak skłoniło na zmianę planów ? Ilość bardzo pozytywnych opinii. Mało tego, nie znalazłam ani jednej negatywnej. Generalnie, bardzo rzadko kieruję się opiniami w przypadku wypadu do kina. A tutaj coś zaskoczyło, coś zaintrygowało, coś poszarpało moją strunę. No i ... złamałam się.



Biorąc pod uwagę podobieństwo duńskiego KAPRINGEN i KAPITANA PHILLIPS'a spróbuję porównać te dwa obrazy, ponieważ raz: obydwa zasługują na naszą atencję, dwa: traktują o tym samym problemie, trzy: umiejscowienie problemów jednostki w każdym z tym filmów przedstawione jest różnorako.
Zacznijmy od tego, że KAPITAN PHILLIPS od samego początku trzyma widza na krótkiej smyczy. Podobała mi się znikoma ilość dialogów na początku filmu. Cała ta rodzinna otoczka przeszła mimo chodem. Nie ona bowiem była najistotniejsza. Najważniejsze były losy głównego bohatera. Jego uczucia, emocje, przeżycia. Obraz w filmie odgrywa rolę nadrzędną. To on w głównej mierze, nie dialogi, przeważa szalę na rzecz tempa akcji. Oczywiście nerwówka udziela się. Krzyki, strach, terror. Nie sposób widzowi od emocji przenoszonych z ekranu uciec. I to chyba różni właśnie ten obraz od duńskiego KAPRINGEN.

 
A te dwa filmy spaja fabuła. Statek towarowy porwany przez somalijskich piratów dla okupu. Nie interesują ich półśrodki. Liczą się miliony lub towar luksusowy. W obu tych filmach załoga staje się zakładnikami. Jednak w duńskim obrazie horror przeżywa przez długie dni cała jednostka. W amerykańskim odpowiedniku główny ciężar spoczywa na losach kapitana. KAPRINGEN świetnie rozłożył na części całą tę machinę negocjacyjną, w której człowieka (zakładnika) umiejscowiono na podrzędnym miejscu. KAPITAN PHILLIPS nie pyta się, jak bardzo zależy armatorowi, biurokratom na człowieku. Nie to jest tutaj sednem. Losy Phillipsa to przemieszanie kina akcji z przeżyciami jednostki postawionej w skrajnej sytuacji. Greengrass pierwszorzędnie przemieszał dramat z kinem akcji. Odbijanie zakładnika przez amerykańskie Navy SEALS i budowane z tym napięcie, zobrazowane były pierwszorzędnie. W duńskim KAPRINGEN zaplecza militarnego nie ma. Za zakładnikami nie stał rząd, jedynie media i armator, który miał wyłożyć pieniądze. Bohaterom duńskiego obrazu nie łatwo było przełknąć pigułę, że nie są istotą sporu. Korporacyjna pazerność nie liczy się bowiem z człowiekiem. I to zasadnicza różnica między tymi obrazami. W KAPRINGEN wartość człowieka była liczona ilością pieniędzy jaką mogła korporacja zbić podczas negocjacji. W KAPITANIE PHILLIPS'ie pieniądze nie odgrywały takiego znaczenia. Tutaj liczył się wyłącznie człowiek. On i jego los był punktem nadrzędnym nie tyle korporacji, co całego państwa amerykańskiego. Ile w tym patosu, a ile wiary w prawość polityki ? Trudno stwierdzić. Film jest na faktach. Można się więc jeszcze łudzić. Jedno jest pewne w obu tych obrazach przytłaczające doświadczenia wypaliły w bohaterach ogromne piętno. Te traumatyczne przeżycia z pewnością zmieniły ich psychikę.
 

KAPITAN PHILLIPS jest z pewnością bardziej dynamicznym obrazem od KAPRINGEN. Duński film to przede wszystkim nieśpieszne, acz emocjonujące, budowanie akcji. Bardzo wiele poświęcono czasu na budowie postaci zakładników, jak i przedstawicieli korporacji. Jest tu pokazany rewelacyjny kontrast pomiędzy procesem negocjacji w sterylnych biurowych pomieszczeniach, a terrorem, jaki przeżywają zakładnicy w syfiastych, zamkniętych i śmierdzących kajutach. Greengrass natomiast postawił wszystko na szalę przeżyć jednostki. Kapitan tutaj Tom Hanks to wulkan emocji. Wprawdzie spróbował w krótkich dialogach umotywować nam postępowanie piratów. Trochę usprawiedliwiając ich atak biedą, beznadzieją i brakiem perspektyw. Nie zmienia to faktu, że agresja jaka od somalijczyków bije nie pozostawia w nas złudzeń.


Gdy w KAPRINGEN szaleje plejada duńskiego aktorstwa z 'iem na czele, KAPITAN PHILLIPS to przede wszystkim teatr jednego aktora. Tom Hanks dał niesamowity popis i jeśli za tę rolę ponownie nie zgarnie Oskara to się autentycznie zdziwię. To klasa aktora z najwyższej półki i o tym nie trzeba z pewnością nikogo przekonywać. Wspaniale oddaje emocje. Strach, przerażenie, spokój, determinację i złość. Niekoniecznie musi mówić, te emocje płynął wielką falą przez jego ciało.



Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że po GRAWITACJI to drugi najlepszy film tego roku. Lubię, gdy film pobudza skrajne emocje, gdy nie daje wytchnienia, gdy po prostu cieszy oko. I KAPITAN PHILLIPS spełnia wszystkie te przesłanki. I jeśli ktoś jeszcze wątpi w to, czy warto poświęcać czas na ten seans, to uspakajam... warto. I warto też poświęcić trochę kasy na kino. Tym razem nie będą to pieniądze wyrzucone w błoto. A jeśli komuś mało lub jest ciekawy lub po prostu lubi kino polecam również duński KAPRINGEN.
Moja ocena: 9/10

czwartek, 21 listopada 2013

BEST MAN DOWN




Umęczona ostatnimi tygodniami ciężkiej pracy, intensywnych emocji i pogody pod burym psem zapragnęłam zrelaksować się przy filmie lekkim i niewymagającym. I film DRUŻBA NIE ŻYJE w zamyśle miał być taką właśnie lekką i przyjemną komedią. Cóż... takiej wtopy długo nie przeżyłam.



Z założenia nie czytam przed filmem opisów. Lubię ten moment zaskoczenia, a nie zawsze da się go uzyskać przeczytawszy najpierw kilka słów o fabule. Są oczywiście wyjątki: filmy głośne, biograficzne, na faktach, czy tzw.blockbustery, które nachalnie napraszają się do przeczytania i ów moment zaskoczenia zostaje skutecznie zatarty. Ale nie jest to tragedia. Próbuję się z lekka jedynie usprawiedliwić. Licząc bowiem na urocze filmidło dostałam dość przygnębiającą opowieść o urokach dorastania w rodzinie patologicznej, czy pełnym zaskoczeniu wynikającym z faktu, że żyjąc blisko z drugą osobą tak de facto niewiele, a czasami mało, o niej wiemy.



Małżeństwo tuż po ślubie zmuszone jest przerwać miesiąc miodowy, by pochować przyjaciela Pana Młodego, który zmarł na ich weselu. Ich podróż na pogrzeb, próba odnalezienia bliskich zmarłego staje się wnikliwą analizą związku obojga oraz przyjaźni między zmarłym a Panem Młodym. Nie zawsze żyć ze sobą, blisko siebie znaczy to samo, co znać siebie. Nie słowa, czy czas spaja ludzi. Nie tylko związki podlegają rdzy czasu, również przyjaźń. A właściwie głównie przyjaźń. Gdy nagle przyjaciele mają swoje rodziny, inne priorytety, więcej problemów, nagle zaczynają oddalać się od siebie. Mimo, że jest to proces całkowicie naturalny, jak wszystko w życiu podlegać powinno pielęgnacji. Oczywiście można dywagować, jak powinno dbać się o związki, przyjaźnie itd. Czy kolacje przy świecach, częste zapijanie robaka wystarcza ? A może czasami coś się gdzieś wypali, albo po prostu, ludzie dojrzewają a to dojrzewanie nie chce chadzać parami. Z pewnością jednak życie codzienne tak absorbuje, że pozostajemy ślepi na to co dookoła nas. Fabuła idzie jeszcze dalej. Nieświadomość drugiej osoby, jej problemów, rozterek pragnień, nie dotyczy wyłącznie związków, czy przjaźni, ale również rodzin, dzieci. Nie ma chyba większego rozczarowania, niż świadomość, że rodzić nie wie nic o potrzebach, emocjach, rozterkach swojego dziecka.



Mimo dość przytłaczającej fabuły, film ogląda się lekko. Świetna kreacja młodej i Justin'a Long. Lubię tego aktora. I pewnie jego twarz to taka piłka zmyłka tego filmu. Znany z komediowych ról tutaj pokazuje swoją poważną stronę. Jego dialogi są tak sprytnie skonstruowane, by od czasu do czasu rozładowywały ciężką, jak betonowy kloc, atmosferę.
I tak dochodzę do momentu, w którym powinnam podsumować ten film i niestety muszę zawieść tych, którzy w tym obrazie poszukiwać chcą humoru. To raczej słodko-gorzka, wręcz momentami cierpka historia o stratach i ofiarach w miłości, przyjaźni, rodzicielstwie. Najsłabszym momentem jest jednak zakończenie. Trochę za bardzo banalne i przesłodzone. Ale polecam. Bardzo fajny film i bardzo lekko niesie tę historię.
Moja ocena: 6/10 (byłoby 7, gdyby nie ostatnie 5 minut filmu)

środa, 20 listopada 2013

O SOM AO REDOR




SĄSIEDZKIE DŹWIĘKI.... tiaaaa.... no i Huston mamy problem.

Pierwszy raz zdarzyło mi się śmiać z mojej własnej opinii. Kiedy zobaczyłam te wszystkie zajebiste noty i komenty o tym brazylijskim ... uwaga... thrillerze, stwierdziłam że chyba powinnam przestać się przejmować swoją "innością". Przynajmniej pod kątem postrzegania świata.
Ja tego filmu po prostu nie pojmuję. Ja nie mam pojęcia, co te ponad dwugodzinne sesje z aktorami mają na celu. Ja się mogę domyślać, oczywiście... ale nawet znajdując usprawiedliwienie, nie zmienia to faktu, że można by lepiej, ciekawiej i bardziej interesująco.



Nie będę się więc rozpisywała, bo nie lubię gadać po próżnicy. Nie będę cwaniakować i wzdychać nad tym filmem, tylko dlatego, że się większości podoba. Mogę powiedzieć z pewnością jedno. Ten film mi się nie podobał, nawet jeśli owa większość ma mnie potem oskalpować. Film był nudny, nie wiadomo o czym i ani w tym dramatu ani thriller'a nie uświadczyłam.


A fabuła "mówi" o pewnym bogatym sąsiedztwie w jednym z miast Brazylii. Z pewnością większość wie, jak wielkie jest tam rozwarstwienie społeczne. Fawele kontra apartamentowce. I mniej więcej tak rysuje się nam obraz owego sąsiedztwa. Piękne, bogate domy z gosposiami, z których okna wychodzą na mur oddzielający od baraków i błąkającej się bezpańskiej dzieciarni, słowem nędzy. Pewnego pięknego dnia, mieszkańcy osiedla na bogato postanawiają zatrudnić ochroniarzy. I tu generalnie akcja powinna nabrać tempa. Bo może gdzieś w nocy głuchej, acz gorącej, gdy już prażącym słońcem człowiek umęczony, a mózg od żaru się lasuje, może gdzieś wyskoczy znienacka, jakiś bezdomny, złodziej, morderca, cichobójca skrytobójca ?!! ... a tu nic ?!!!. Wizje i koszmary nocne znudzonych bogaczy. Nocne jaranie trawki wyczerpanej całodziennym oglądaniem telewizji matki dzieciom. Wyjący pies o zmroku. Tudzież ochroniaż obracający wracające od Państwa bogactwa z pracy służące. Ups... był i kryminał, czyli poszukiwania skradzionego radia z Fiata Uno.


Poza moim kpiarstwem mogę wstawić się w obronę Pana reżysera. Raz, debiutant, może jeszcze nie świadom, ale braki w fachu nadgoni z pewnością. Dwa, miał szczytny cel ukazania naprawdę kłującego w oczy rozwarstwienia społecznego. Przelewające się bogactwo skontrastowane latami niewolnictwa, biedą i koniecznością usługiwania. Warunki życiowe równie szokujące. Gdy single buszują po swoich 180m2, bieda ściska się w kupie na 40-stu. Gdy u nas odgradza się siatką drucianą od nieprzyjemnego sąsiedztwa, tam buduje wielkie mury. Może widok ten nie bulwersuje tamtejszej społeczności, przyzwyczajonej latami ucisku, ale z pewnością gniew, jaki się w nich kotłuje szuka ujścia. I to ujście jest w końcówce ukazane. Szkoda tylko, że tak lakonicznie i bez wyrazu. Jeśli ktoś oglądał i pamięta film LA ZONA, będzie wiedział, co mam na myśli.
Cóż nie będę wam tego filmu polecać, ponieważ moja ocena jest wyjątkowo subiektywna. Chociaż, jak na powyższym widać, starałam się wznieść ponad moje uprzedzenia i zrozumieć autora. Niestety taki sposób ukazania problematycznego kolosa jest dla mnie zbyt minimalistyczny, żeby nie powiedzieć, potraktowany błaho, zbyt powierzchownie. Jeśli jednak macie ochotę spróbujcie się z tym filmem sami. Ja mam dość :-).
Moja ocena: 2/10

poniedziałek, 18 listopada 2013

CALL GIRL




Póki mnie jeszcze od cyca kompletnie Google nie odciął na szybciocha zapodaję wrażenia ze szwedzkiego seksgate pod tytułem, wymownym z resztą, CALL GIRL.

Film opowiada o aferze seksualnej, w którą zamieszany był praktycznie cały szwedzki rząd, politycy, sędziowie, urzędnicy państwowi, a nawet dyplomaci. W latach 70-tych Szwecja przechodziła rewolucję emancypacyjną. Rząd głosił płonne mowy o wyzwoleniu kobiet, które generalnie polegać miało na wyjściu z garów do urn. Społeczeństwo przygotowywało się do socjalnej mini rewolucji. A pewna starsza dama prowadziła z sukcesem biznes, który wspomagał publicznie zaangażowanych polityków w po roboczym rozluźnieniu. Proceder ów Pani, kwitł. Popyt rósł. Zarówno właścicielka jak i jej dziewczęca trzódka była rada i zadowolona. Kasa bowiem płynęła głębokim i szerokim strumieniem. Problem pojawił się, gdy zabawami polityków zaczęła interesować się policja. I tu pojawia się młody zdeterminowany detektyw, który za wszelką cenę, chce uciąć łeb hydrze hipokryzji.



Film jest bardzo dobrze skonstruowany. Od strony technicznej nie można mu niczego zarzucić. Autentycznie oddane czasy, w który toczy się akcja. Zarówno charakterystyka, ubiór, scenografia, wszystko dograne do najmniejszego szczegóły. Bardzo fajnie wkomponowano ścieżkę dźwiękową, która oddaje rosnące napięcie kryminału. Ogromnym jednak mankamentem jest czas trwania. Wiadomo, że nie jestem wielbicielką filmów dłuższych niż 90 minut. A ten przekracza 120. I niekoniecznie wydłużony czas sprzyja rozwiązaniom fabuły. Pod koniec czuć już zmęczenie materiału. Wiele scen jest zbędnych. I choć skandynawowie nie tylko "Millennium" udowodnili, że potrafią kręcić dobry kryminał, tak i temu nie można zarzucić nic poza czasem i monotonią.



Ciężko patrzy się na sceny, w których młode dziewczyny sprzedają swoje ciała z nie do końca wiadomego powodu. Trochę bowiem na przekór rodzinie, która je opuściła. Trochę na przekór sobie samym. Dla kasy. Dla bycia punktem zainteresowania. Z nudy. Pewne sceny bulwersują, ale mimo wszystko widz jest chroniony przed brutalnością. Choć trudno opanować obrzydzenie na widok śliniących się starców obmacujących nastolatki. Zawsze zachodzę w głowę, jak niski może być moralny upadek człowieka inteligentnego. Można bronić Panów, że im też się od życia coś należy, że mają prawo realizować swoje pragnienia. Jednak gdy się widzi 60-latka, który świadomie wybiera 14-latkę, mając wokół dorosłe, chętne kobiety, ech... świat zdziadział, albo ja jestem ograniczona. Jakby nie patrzeć, film dla zainteresowanych i dysponujących dużą ilością wolnego czasu. Na kokosy nie ma jednak co liczyć.
Moja ocena: 6/10

niedziela, 17 listopada 2013

ALL IS BRIGHT




Oceny czasami nie mylą. A jednak człowiekowi serce mięknie na widok nazwisk Giamatti, Rudd. Nie wszystko złoto, co się świeci, choć Panowie zrobili, co mogli, by choć trochę matem nie raziło.


Niestety nie jest to komedia najwyższych lotów. Po jej obejrzeniu z pewnością nada dodatkowego kolorytu dżołkom, jakie amerykanie serwują sobie o kanadyjczykach. Bo właśnie w Kanadzie rozpoczyna się dramat głównego bohatera, który to po latach zostaje zwolniony warunkowo z więzienia. Po powrocie do domu zastaje żonę, która go nie chce widzieć, córkę która myśli, że zmarł na raka i przyjaciela, który sypia z jego żoną. Oczywiście jest bez pracy. A pracę trudno znaleźć. Jest kryzys i zima i zbliżają się święta i w tej idylli bohater zatoczył pełne dno. Nie ma pieniędzy, domu, pracy i wyjechać za nią też nie może, bo kurator sznur na szyi zaciska. Wspólnie, więc ze swym przyjacielem wyruszają w podróż zarobkową do Nowego Jorku, by sprzedać tam kanadyjskie choinki.



Film jest mocno gorzki. Główny wpływ mają problemy zarówno bohatera, rozterki sercowe jego przyjaciela, jak i permanentny brak gotówki. Ich koczowanie na ulicach NY, brak popytu, mróz i zbliżająca się pneumonia dobijają wieko trumny. Gdyby tylko nadać lekkości temu depresyjnemu klimatowi mogłoby być naprawdę zabawnie. Autorzy postawili jednak nacisk na tragizm. Na dramat kanadyjskich bohaterów, rosyjskiej emigrantki pracującej u burżuazyjnych dentystów, czy czarnych którzy albo kradną, albo kombinują, by jakoś przeżyć. Smutny to obraz, a kompletnie dobija scena grabieży.


Generalnie, więc nie polecam. Niestety ani Paul Giamatti, grający więźnia na warunkowym, ani Paul Rudd, który spyknął się z jego małżonką, nie są w stanie pochwycić tak przytłaczającego scenariusza. Choć dobór jest świetny. Giamatti genialny aktor dramatyczny, który równie dobrze sprawdza się w lekkich klimatach komediowych. No i Rudd, który swoim chłopięcym, rozbrajającym uśmiechem potrafi sprzedać nie jeden kit. Cóż z tego. Nie byli w stanie podźwignąć tak depresyjnej aury,  ponieważ dialogi im na to nie pozwalały. A postaci zarysowane są świetnie. Wiało więc nudą, schematem i tandetą (scena ze ślepcem, czy kalendarzem adwentowym).
Moja ocena: 4/10

THE NECESSARY DEATH OF CHARLIE COUNTRYMAN




Wszystkie molekuły mojego ciała mówiły mi - ten film ci się spodoba. Już za pierwszym razem, gdy ujrzałam postery promujące. Zupełnie, gdy patrzysz na kogoś lub na coś i wiesz, że to jest wypełnienie tych pustych miejsc, które się w tobie wypaliły lub po prostu czekają. Kolory, tło, twarze, oczy, które całkowicie wpasowują się w wykształcony obraz świata, czy tęsknotę. Tak patrzyłam na poster, tak patrzę na film.


Historia nie jest wysublimowana. To prosta ścieżka do odszukania drugiej osoby, która wypełni wszystkie twoje luki. Tytułowy Charlie po stracie matki wybiera się w podróż do Rumunii. Oczywiście w życiu nie ma przypadków. To już wiemy. Pewne okoliczności, które nas spotykają mają zadanie przekazania nam pewnej informacji. Pytanie tylko, czy umiejętnie ją odczytamy i będziemy potrafili się z nią zmierzyć. Charlie potrafił. To owa okazja skierowała go do Gabi. Ta dwójka wzajemnie uzupełniła w sobie wszystkie tęsknoty, pragnienia i strach, które ostatecznie przerodziły się w miłość.
Całe te law story dodatkowo podszyte jest warstwą kryminalną. Gabi bowiem zamieszana jest w światek przestępczy, w który Charlie mimowolnie zostaje wepchnięty. I tak powoli, ale ze sporą dawką dramatyzmu reżyser przenosi nas z urokliwego świata uczuć w brutalność ulicy.



Film jest arcypięknym obrazem pełnym melancholijnych zdjęć z rąk Roman'a Vasyanov'a. Fredrik Bond umiejętnie podkreślił je rewelacyjną ścieżką dźwiękową i tłem muzycznym. Każdy kadr to soczyste piękno, które wylewa się wprost z ekranu. Wspaniałe sceny jazdy narkotykowej. Cudowne spowolnienia. I piękna panorama Bukaresztu nocą. Nawet brudny Shia w takich zdjęciach wyglądał cudownie. Można się zakochać w tym filmie. I autentycznie obraz mnie uniósł. Rzadko się bowiem zdarza, że spotyka się na swojej drodze osoby, rzeczy, obrazy, filmy, które w 100% odzwierciedlają, to co chciałbyś przekazać słowami, a twój słownik jest zbyt na to ubogi. Jeszcze rzadziej się zdarza, gdy te wszystkie tęsknoty i pragnienia zostają skutecznie nakarmione, a luki, wypalone dziury wypełnione i zalakowane. Ten film w pełni mnie usatysfakcjonował. Może nie samą treścią a sposobem jej przekazania. To klasyczny przypadek filmu, w którym z pozoru banalny temat dostaje skrzydeł i unosi się ponad chodnikami. I wszystkie błahostki, tandeta i kicz nagle nabierają nowego, głębszego znaczenia. Nagle ich szpetota przeradza się w piękno i nagle "odbrażamy" się i znajdujemy w sobie nowe pokłady emocji. Bardzo fajny był ten seans. Bardzo fajnie jest móc podążać zaraz za plecami bohaterów.



Może nie jest to dzieło wybitne. Jest wizualnie piękne i odzwierciedla wszystko to, czego "ja" szukam w kinie o miłości. Najsłabszym punktem jest jednak zakończenie, które nie do końca do mnie przemawia. Trochę przesadne i na wyrost. Ale... jak się ma taki tandem aktorski na ekranie (LeBeouf vs. Mikkelsen), każda większa wpadka staje się błaha.
Świetny debiut reżyserski. Całkowicie zauroczona mogę go wam śmiało polecić.
Moja ocena: 7/10


sobota, 16 listopada 2013

THE COUNSELOR




czyli nieudany mariaż rewelacyjnego pisarza z wielkim reżyserem, którego sława zaczyna echem odbijać się od ścianek pustej lodówki.
Sama już nie wiem co bardziej boli... sprzedanie się McCarthy'go, czy kolejny gniot wypuszczony z rąk jednego z moich ulubionych reżyserów.

Problem tego filmu wcale nie tkwi w scenariuszu. Scenariusz zawiera solidne przesłanie i jest naprawdę dobry. Słaby punkt tkwi w ubraniu słów obrazkami i pomyśle, aby mądrości życiowe ulatywały z ust ludzi, którzy na taką mądrość nie zasługują. Ludzi, którzy teoretycznie, są prości i raczej inteligencją grzeszyć nie powinni, a przez których przepływa spostrzegawczość człowieka inteligentnego. Paradoksalnie McCarthy dziecięcą naiwnością i głupotą obdarzył bohatera wykształconego i rozgarniętego.



McCarthy popełnił wielki błąd budując kryminał na tak mocno psychologicznym podłożu. To typowa historia o ludzkiej pazerności i chciwości, przekładana na prawa bezlitosnego handlu narkotykowego. Trudno mi naprawdę zrozumieć, dlaczego Cormac obdarzył kurzą ślepotą bohatera, który z praktyki wie, jak wielkim ryzykiem obarczony jest biznes z ludźmi, którzy wyznają jedną zasadę... brak zasad ! Razi mnie również pewna oczywista oczywistość wynikająca ze zbudowanych dialogów. Dialogi bombardują sloganami o ciężkim życiu. O świecie, w którym jesteś sam jak palec. O przyjaciołach, którzy pojawiają się wtedy, kiedy czegoś oczekują, a w chwili niebezpieczeństwa ulatniają się niczym kamfora. O śmierci, która nie jest karą, a wybawieniem. A pustka, która po niej zostaje jest wystarczającą zapłatą i karą.
Razi ckliwość. Miłość Adwokata do swojej partnerki, jest równie naiwna, co jego głupota. Trochę zostałam w nią nachalnie wtrącona. Wielkie uczucia u człowieka, który cynicznie i z kalkulacją podchodzi do ludzi trochę trącą myszką.


Niepotrzebnie ta historia została przełożona na język świata kryminalnego. Słuchając dialogów bliżej temu obrazowi do SUNSET LIMITED, niż do TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI. Niestety większość spodziewała się powtórki z rozrywki produkcji braci Coen, co widać było po minach osób siedzących, tudzież wychodzących z kina. A to wybitnie kino kanapowe. Niestety mądre sentencje, życiowe obserwacje tracą na swej mądrości i autentyczności poprzez karykaturalnie nakreślone postaci. Jednak gdyby odłupać tę skorupkę od jajka i spokojnie, już na kanapie, przysłuchać się temu, co bohaterowie mają do powiedzenia, może nie ujrzymy gwiazdy betlejemskiej po raz drugi, ale utwierdzimy się w przekonaniu, że to nie my jesteśmy głupcami, cynikami i sarkastycznymi chamami, ale to świat nas takimi skonstruował. By żyło się lepiej, łatwiej i przyjemniej. Proza życia Cormac'a jest bowiem bezwzlgędna i nie znosi półśrodków. Albo dajesz ciała, albo wygrywasz. Albo jesteś lojalny, albo jesteś zdrajcą. Albo kochasz, albo nienawidzisz. To świat bardzo kategoryczny, przez co brutalny. Rządzony imperatywami. Czarno-biały. I znów na myśl przychodzi myśl o SUNSET LIMITED.
 

Oczywiście duet Scott-McCarthy to zabieg iście marketingowy. Takim jest też genialna obsada, w której na czele z pewnością wybija się Brad Pitt i Javier Bardem. Z żeńskiej części, no niestety Diaz powaliła beznamiętną Penelope i nie wynika to z konstrukcji postaci obu Pań. Najsłabszym ogniwem jest z pewnością Fassbender. On i jego bohater, tytułowy Adwokat. Sceny z jego udziałem wycięłabym w cholerę, bo są miałkie, bez wyrazu i tandetne. To sceny z przemytu narkotyków i prób przechwycenia towaru były najbardziej interesujące. Absolutnie postać Adwokata mnie nie fascynowała. Jego dziwna melancholijność i ckliwość tak mnie irytowała, że autentycznie miałam ochotę przesunąć te sceny do przodu. Natomiast Pitt i Bardem po raz kolejny udowodnili, że nie trzeba być aktorem pierwszoplanowym, aby podkręcać tempo pod własne dyktando i nadawać nudnej papce wigoru i energii.



Powiem szczerze, że nie spodziewałam się rewelacji w temacie nowego filmu Ridley'a. Podskórnie czułam, że nie będzie łatwo i przyjemnie. Liczyłam jednak, że historia McCarthy'go uniesie jego reżyserkę i będzie wystarczająco mocna, by obronić sam film. Niestety Scott nie miał absolutnie pomysłu na zobrazowanie scenariusza Cormac'a. Bawił się scenami bez ładu i składu. Rozbudował te, które nie miały kompletnie żadnego znaczenia (wizyta Malkiny w konfesjonale, łóżkowa scena początkowa, spotkanie z byłym klientem Adwokata, czy jego rozmowa z właścicielem meksykańskiego baru). A środek ciężkości postawił nie tam gdzie trzeba. Z całej tej bowiem kryminalnej brawury wyłącznie dwie sceny nadawały się do kina akcji: scena z motocyklem i linką, oraz zaciskiem na głowie Pitt'a w Londynie. Cała reszta to solidne podwaliny na kino psychologiczne, z którego Scott uczynił nudną pulpę. Szkoda, szkoda scenariusza. Wolałabym ADWOKATA czytać, niż oglądać w takiej formie. Póki co, duetowi Scott-McCarthy ja już podziękuję.
Moja ocena: 5/10