Strony

niedziela, 31 sierpnia 2014

FEUCHTGEBIETE [2013]




A już myślałam, że autor KRIEGERIN z 2011r. swoimi WILGOTNYMI MIEJSCAMI mnie zszokuje i wywoła uczucie zniesmaczenia. Ha! i choć nic, co ludzkie nie powinno być nam obce, a niektórych mało higienicznych scen nie radzę oglądać przy posiłku, to jednak film ten jest mdły, nijaki i chaotyczny, jak skacowana myśl o poranku.



Minęły 24 godziny a ja cały czas zachodzę w głowę o czym są WILGOTNE MIEJSCA i po co ten obraz stworzono. Pierwsza połowa przedstawia nam bohaterkę Helen, która ma niezwykłe upodobania genitalno-fekalne. Od czasu do czasu lubi zaglądnąć sobie w odbyt, pomacać hemoroidy, posmakować płynów ustrojowych i wytrzeć dupsko o deskę sedesową w publicznym szalecie. Szokujące ?!! Zależy od wrażliwości widza i punktu widzenia. Z jednej strony zastosowana nachalna stylistyka może wzburzać. Reżyser nie szczędzi nam urokliwych widoków. Z drugiej ... a czy to mało dziwaków krąży po świecie o przeróżnych fetyszach ? Traktując WILGOTNE MIEJSCA jako ciekawostkę zarówno bohaterka, jak i jej osobiste przeżycia seksualne nabierają kształtów wręcz komicznych. I gdyby tylko autor pozostał przy nich do końca, nie byłoby tak źle. Jednak po 40 minutach seksualnych ciekawostek postanowił wprowadzić wątek psychologiczny. Otóż fetysze naszej bohaterki to najprawdopodobniej kompulsywne zachowanie wywołane oziębłością matki i brakiem zainteresowania ze strony ojca. Helen usilnie więc swoim "dziwacznym" postępowaniem próbuje zwrócić na siebie uwagę rozwiedzionych rodziców.



Nie podobał mi się ten film. Po pierwsze - fabuła, która swoją pokrętną tematyką próbuje poruszyć problem pozycji dziecka w rozbitej rodzinie i wpływu oziębłych rodziców na jego wychowanie. Po drugie - brak środka ciężkości, na którym powinna być skupiona fabuła i moja uwaga. Z jednej strony obserwujemy szaleńczo wyzwoloną, młodą Helen, z drugiej mamy jej współczuć, zgodnie z zasadą każda fiksacja ma swoje źródło w głębszym problemie. Niestety David Wnendt tak przedstawił bohaterkę, że nie sposób się z nią zidentyfikować. Wszelkie próby utożsamienia spalają na panewce. Helen w WILGOTNYCH MIEJSCACH to dziewczyna, na którą spogląda się z mocnym przymrużeniem oka i raczej powoduje rozżalenie przemieszane z rozbawieniem niż ubolewanie i współczucie.



Od strony technicznej film prezentuje się świetnie. Fajny montaż, zdjęcia i muza. Aktorzy też ciała nie dali. Cóż z tego, gdy nadal nie mogę sobie odpowiedzieć na pytanie, jaka jest wartość dodana WILGOTNYCH MIEJSC ? A jedyna konstatacja jaka nasunęła mi się w trakcie seansu, to ta, że Wnendt nasłuchał się i naoglądał za dużo Peaches, zwłaszcza jej teledysków. Niestety, jeśli o mnie chodzi, z obrazu wieje pustką.
Moja ocena: 4/10

sobota, 30 sierpnia 2014

GOD'S POCKET [2014]




Ależ się bałam tego seansu. Niestety z powodu rosnącej liczby filmów do obejrzenia, muszę robić skrupulatny przesiew inaczej zakopię się po uszy. Dlatego każda strata mojego czasu na filmy słabe, o beznadziejnych nie wspominając, jest dla mnie szczególnie bolesna. A tu bardzo miła niespodzianka. Seans z GOD'S POCKET okazał się czasem dobrze spożytkowanym.



Ktoś mądrzejszy ode mnie skategoryzował ten film jako dramat. Sama już nie wiem, czy moje pokrętne poczucie humoru i wrażliwość znów mnie zwiodły na manowce, ale dla mnie to niezwykle błyskotliwa czarna komedia z dramatem w tle. Fabuła może nie wskazuje na humorystyczną nutę, ale gdy przyjrzymy się bliżej, dostrzeżemy kilka niezwykle zabawnych postaci, parę mega komicznych sytuacji i krotochwilny scenariusz naszpikowany błyskotliwymi dialogami.
A wszystko z powodu śmierci pasierba głównego bohatera. Chłopak nie był lubiany, miał poprzekładane w głowie, można by go ustawić w szeregu łobuzów, co to lubują się w wyrywaniu muchom skrzydełek i podpalaniu kotów. Kiedy chłopak dostaje nauczkę, Mickey - jego ojczym ma nie lada problem. Żona dostaje małpiego rozumu, nielubiane szwagierki krążą jak sępy nad głową, a chroniczny niedobór gotówki doprowadza do skrajnie komicznych sytuacji.



Tytułowy GOD'S POCKET to dzielnica robotnicza, przepełniona typami spod ciemnej gwiazdy, ludźmi zahartowanymi w ciężkiej pracy, którzy wieczorami nie stronią od butelki. Miejsce, które zobrazowano nie pozostawia złudzeń, co do przyszłości. Rodząc się w nim ulegasz stygmatyzacji. Ponury to obraz, jednak wprowadzona dawka humoru i sporo naprawdę kolorowych postaci rodem z książek Bukowskiego nadaje filmowi zupełnie innego wymiaru. Ogromnym atutem staje się tutaj obsada aktorska. Oczywiście rewelacyjny, jak zawsze, P.S.Hoffman w roli ojczyma, kochliwy dziennikarz z problemami alkoholowymi - bombowy Richard Jenkins, czy pazerny przedsiębiorca pogrzebowy - Eddie Marsan. Niestety strasznie szkoda słabo rozbudowanej roli Turturro, no i oglądanie Christiny Hendricks w scenach miłosnych bez negliżu powinno być surowo karane.



Może GOD'S POCKET nie jest filmem, który zachwyca zdjęciami, czy ścieżką dźwiękową i nie zapiera tchu w piersiach. Jednak, jak na debiut reżyserski, aktor John Slattery obrał sobie ciekawy projekt i naprawdę fajnie go zrealizował. Oprócz oryginalnej fabuły i cynicznego podtekstu warto pochylić się nad jedną z ostatnich ról Philipa Seymoura Hoffmana. Nie będziemy mieli już bowiem okazji podziwiać jego nowych kreacji, nad czym szczerze ubolewam.
Moja ocena: 7/10


LE LOCATAIRE [1976]




Nadrabiania zaległości z Polańskiego ciąg dalszy, choć już naprawdę niewiele mi zostało. Telewizyjne kanały filmowe mają ten plus, że od czasu do czasu potrafią zarzucić stare, dobre kino. Cóż z tego, jak się telewizji nie ogląda i omijają cię takie perełki.



Jak więc opisać LOKATORA, by ująć w pigułce zarówno fabułę, jak i klimat obrazu ? Najprościej ujmując jest to niezwykły mix DZIECKA ROSEMARY ze WSTRĘTEM.
Młody emigrant Trelkowski w poszukiwaniu lokum trafia do paryskiej kamienicy, w której wynajmuje mieszkanie po samobójczyni. Już sama aura tego miejsca wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z niezwykle ponurym i mrocznym miejscem. Zarówno lokatorzy, jak i zagadkowe okoliczności samobójstwa poprzedniej lokatorki skłaniają do zastanowienia. Jednak Trelkowski jest zauroczony miejscem i desperacko zabiega o wynajem.



Jakie więc składowe pozwalają nam na porównanie LOKATORA z DZIECKIEM ROSEMARY i WSTRĘTEM. Na pierwszy rzut oka z pewnością miejsce i sceneria. Duszne pokoje, ciemna i mroczna kamienica oraz niezwykle enigmatyczni bohaterowie. Natomiast postać Trelkowskiego dolewa oliwy do ognia. Bohater idzie za przykładem Carol ze WSTRĘTU. Z dnia na dzień coraz silniej odczuwa osaczenie i pogrąża się w świat własnych imaginacji. To co dodaje dodatkowego smaczku LOKATOROWI i ubarwia jego linię fabularną to nadanie obrazowi pewnego rodzaju demoniczności postaci. I tutaj wszelkie podobieństwa kierują nas w stronę DZIECKA ROSEMARY. Trudno bowiem jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy Trelkowski popadł w obłęd, obudziła się w nim skrywana latami mania prześladowcza, czy wpływ miały siły nieczyste zatajone w upiornych charakterach pozostałych lokatorów kamienicy.
Za kotarą grozy kryje się jednak drugie dno. Polański bezbłędnie zobrazował relacje międzyludzkie w grupie "wzajemnej adoracji". Trelkowski jawi się tutaj jako ostatni bastion humanitaryzmu i życzliwości. Ten "rodzynek" po nieskutecznych próbach manipulacji zostaje zdeptany przez ludzką zawiść, nienawiść i uprzedzenia. Trudno nie popaść więc w obłęd w miejscu, które podejmuje wszelkie możliwe ku temu kroki.



LOKATOR to klasyczny thriller psychologiczny. Polański po raz kolejny zastosował piekielnie wymowne ujęcia, by scharakteryzować przygnębiający obraz kamienicy i upadek człowieka zdroworozsądkowego. Kładzie nacisk nie na zdarzenia, jakie miały miejsce, a na psychikę bohatera i jego powolnie pączkującą psychozę. I jak to u Polańskiego bez odpowiedniej oprawy muzycznej film nie nabrałby swej niepokojącej aury. Dla zachęty dodam, że w postać Trelkowskiego wcielił się sam reżyser i trudno mu zarzucić, że zarówno przed, jak i za kamerą wypada wręcz rewelacyjnie.
Moja ocena: 7/10 [ale to mocne 7,5]


czwartek, 28 sierpnia 2014

THE ROVER [2014]




David Michod mocno podłechtał moją ciekawość. Zarówno jego ANIMAL KINGDOM, jak THE ROVER zmotywowały mnie, by szerzej przyjrzeć się jego twórczości, co pewnie wkrótce nastąpi.
THE ROVER to niezwykłe połączenie post-apo z westernem i filmem drogi. Gdzieś pomiędzy poszczególnymi kadrami możemy dostrzec inspirację serią MAD MAX, THE PROPOSITION oraz filmowymi adaptacjami prozy Cormaca McCarthy'ego - zwłaszcza THE ROAD, jak i NO COUNTRY FOR OLD MEN. Zarówno film Michoda, jak i wyżej wspomniane charakteryzuje mizantropia i całkowite zatracenie człowieczeństwa.



Michod niewiele mówi o swoim bohaterze Ericu. Poznajemy go na australijskim odludziu, kiedy to miejscowi złodzieje kradną mu tytułowy samochód. Zdeterminowany Eric postanawia za wszelką cenę, nie bacząc na konsekwencje i środki, odzyskać auto. Do samego końca Michod trzyma nas w niepewności i niewiedzy. Dlaczego Ericowi tak bardzo zależy na aucie ? Co jest w nim tak niezwykłego, że poświęca ludzkie życie, by go zdobyć ? Odpowiedź na te pytania będzie niezwykle zaskakująca, a jednocześnie przeleje czarę goryczy, którą jest po brzegi wypełniony ten film.




Michod nie bawi się w półśrodki, alegorie i zbędną symbolikę. Przedstawieni przez niego bohaterowie są jednostkami wybitnie negatywnymi. Nie polubimy ich, tak jak nie polubimy świata, którym się otaczają. Wokół zgliszcza i trupy, a człowiek nie ma kompletnie żadnej wartości. Codzienność przytłacza i wypełniona jest niepewnością i strachem. A brak wiary w człowieka i niechęć do zawierania relacji przez Erica dodatkowo wzmacnia uczucie rozgoryczenia.
Ten wybitnie pesymistyczny obraz ma równie przerażającą wymowę, co pustka w oczach bohatera. Humanizm utopiony w rynsztoku, a brutalność sposobem na samoobronę. Jak mierzyć zatem wartość człowieka, jeśli jest jej pozbawiony ? Gdzie znaleźć ukojenie, jeśli świat wokół jest jak limbo, a kolejny dzień zbliża na do ostatniego kręgu piekła ? Film Michoda jest wyzuty z nadziei. Zarówno bohater jest strzępem człowieka, jak świat wokół niego jest dziki i nieprzyjazny. A gdy człowiek nie ma już nic do stracenia staje się nieprzewidywalny i niezwykle niebezpieczny.



Uwielbiam filmy, które odzierają ludzkość z resztek humanizmu. Bezbłędnie puentują to co w nas tkwi, a co latami indoktrynacji zostało w nas ukryte, niczym kłęby brudu pod dywan. Ten brak iluzji i zaciemnienia obrazu wydaje się być nie tylko beznadziejnie przygnębiający, ale paradoksalnie pokrzepiający. Nie ma złudzeń. Wbudowany w nas egoizm jest jak zainstalowany program, który czeka na przycisk "enter", a świat wg. Michoda się w nim pławi.



THE ROVER jest filmem dopracowanym w każdym calu. Choć sącząca się opowieść może nużyć, a długie sekwencje scen wymagają odrobiny cierpliwości. Urzekły mnie zdjęcia, jak i piekielnie dobra ścieżka dźwiękowa. Niezwykle różnorodna. Od elektronicznych beatów poprzez instrumentalne utwory do surowych, rytmicznych uderzeń mocno inspirowanych japońskim teatrem No. Dodatkowej głębi i surowości nadaje THE ROVER wybitna kreacja Guy'a Pearce. Postać Erica wymagała niezwykłej umiejętności gry ciałem. Jego dialogi okrojone zostały do niezbędnego minimum. Pearce pokazuje, jak wiele emocji można przekazać nie mówiąc kompletnie nic. Również Pattinson mnie pozytywnie zaskoczył, ale nie jest to jego pierwsza rola, którą zrywa pępowinę łączącą go z "tłajlatowym" potworkiem. Te wszystkie składowe budują jeden wniosek... THE ROVER staje się pozycją obowiązkową nadchodzącej jesieni.
Moja ocena: 8/10 [ale to mocne 8,5]

BANG-HWANG-HA-NEUN KAL-NAN [2014]




BROKEN, bo taki jest anglojęzyczny tytuł tego filmu, to koreańska odpowiedź na japoński film SAMOYOU YAIBA z 2009 roku, a oba te filmy są filmową adaptacją powieści Keigo Higashino. Długo zastanawiałam się nad tym seansem. Do dziś mam bowiem w pamięci ból istnienia, jaki przeżywałam podczas japońskiego odpowiednika. Czy więc zmiana kulturowa w czymś pomogła ? Czy Koreańczykom udało się mnie zainteresować tą klasyczną historią o zemście ? Hmmm..... ?!



Tak jak już wspomniałam fabuła BROKEN to sztampowa historia zbudowana na motywie zemsty. Główny bohater, wbrew prowadzonemu śledztwu, postanawia samemu wymierzyć sprawiedliwość na gwałcicielach i mordercach jego nastoletniej córki.


Pierwszą różnicą, jaką dostrzegłam w porównaniu z japońskim bratem to znaczne odmłodzenie głównego bohatera. Czy jest to jednak atut ? Dla mnie, żaden. W tym kontekście równie dobrze, można by zamienić bohatera na kobietę, postępowanie jak i determinacja nie uległyby zmianie. Ból po stracie bliskiej osoby pojawia się u wszystkich. Druga różnica to przeniesienie środka ciężkości na zobrazowanie inercji społecznej wobec rosnącej agresji wśród nieletnich. W tym przypadku koreański film ujął ten problem w odpowiedni sposób. Brutalność młodych, chuligaństwo, brak odpowiedzialności i niesprawny system sprawiedliwości, który raczej wspiera niż karze staje się tutaj siłą wzmacniającą odbiór BROKEN. Niestety to jedyny atut tego filmu, jaki mnie naprawdę ujął. 
Całość zaliczam do naprawdę średniej jakości azjatyckich kryminałów z mściwym podtekstem. Film nie jest pozbawiony brutalności, ale też nie jest ona tutaj szczególnie wyeksponowana. Wątek emocjonalny został nadany bez większych sensacji. Nie odczułam większego zaangażowania w to co przeszedł bohater, a sama fabuła mnie nawet do tego nie zachęciła. Już powoli sama się śmieję pod nosem, bo coś nie mam szczęścia do filmowych adaptacji książki Keigo Higashino. I zastanawiam się, czy ta historia jest tak trudna do sfilmowania, czy tak słaba, by ją filmować w ogóle ?!
Moja ocena: 6/10

wtorek, 26 sierpnia 2014

THE INEVITABLE DEFEAT OF MISTER AND PETE [2013]




Mister i Pete to dwójka chłopców z getta w Brooklynie. Mieszkają w blokowisku przepełnionym ćpunami, prostytutkami, alfonsami. To miejsce, w którym bezdomni są naturalnym wypełnieniem krajobrazu. Nie jest łatwo dorastać w takim środowisku zwłaszcza, gdy nasi mali bohaterowie pozostawieni na pastwę losu zmuszeni są przejść błyskawiczny kurs dorosłości. Czy życie okaże się dla nich łaskawe ? Szczerze polecam przekonać się samemu.



Ten obraz mimo swej przejmującej treści jest niezwykle ciepłą opowieścią o przetrwaniu w betonowej dżungli i przyjaźni. Reżyser George Tillman w niezwykle lekki i przejrzysty sposób realizuje swoją wizję dzieciństwa w miejscu do tego nieprzystosowanym. Mali bohaterowie wykazują niezwykłą wolę przetrwania. W nowojorskiej dżungli każdy dzień staje się walką, którą musisz wygrać. Brak oparcia w rodzinie determinuje. Przyjmują na siebie rolę dorosłych, a jedynym wrogiem nie jest otoczenie, w którym przebywają, a bezduszny system, który czyha by pozbawić ich iluzorycznego poczucia bezpieczeństwa.



Przyglądając się bohaterom nie sposób wyzbyć się uczucia, że nie takie dzieciństwo powinno przechodzić dziecko. Samotne, z matką prostytutką lub narkomanką. Szukające łatwego zarobku, by wypełnić michę. Tillmanowi cudownie udało się złagodzić ten zatrważający obraz. Jego styl przypomniał mi wczesne prace Spike'a Lee. Ścieżka dźwiękowa, która nadaje kolorytu, dialogi bardzo naturalne, obraz ulic Brooklynu i jego kolorowej społeczności, czy nakreśleni bohaterowie, jakby wyciągnięci wprost z ulicy. Ten amerykański sen zbrukany krwią i plwocinami nabiera wyrazistości, a mali bohaterowie swoją determinacją i wolą życia niosą nas ponad chodnikami tego brutalnego miejsca.



Jestem całkowicie kupiona tą historią i sposobem jej zobrazowania. Mimo kilku fajnych kreacji zawodowych aktorów - Jennifer Hudson, Anthony Mackie, czy Jeffrey'a Wright, obraz zdominowała para małych bohaterów i ich marzenia o nowym, lepszym życiu. Polecam!
Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

ARE YOU HERE [2013]




O ile Galifianakis od czasów KAC VEGAS należy do moich ulubionych komików, o tyle zawsze zastanawiał mnie fenomen Owena Wilsona. Niby przeciętny aktor, bez oszałamiającego wyglądu i jeszcze mniej spektakularnych ról, a jest w nim niezwykły urok i epatujący spokój. No to teraz już wiadomo dlaczego wybrałam seans z ARE YOU HERE.



ARE YOU HERE to jeden z tych filmów, o których nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Bardzo przeciętna komedia z ekologicznym przesłaniem. Amerykanie postanawiają wrócić do źródeł. Przywitać się i pokłonić Matce Ziemi, bowiem większa część fabuły przestrzega nas przed komercjalizacją, korporacyjną machiną i konsumpcyjnym trybem życia. A w ten wątek wpięto dwóch bohaterów, przyjaciół z dzieciństwa. Obaj Panowie nie należą do ojców sukcesu i matek wynalazków. Niewiele im w życiu wyszło i niewiele też od niego oczekują. Mimo postępującego wieku wrodzony kompleks Piotrusia Pana nadal w nich tkwi. Nie stronią od przygodnego seksu, używek i braku odpowiedzialności. Jednak, gdy jednemu z bohaterów umiera ojciec przypływ niekontrolowanej nostalgii zmusza do weryfikacji uprzednich planów.



Bardzo nierówny film. Początkowo wydawał się niezwykle zabawną komedią o parze życiowych luzerów, co to przekiblują najlepsze lata swego życia na kanapie pufając z lufki. Niestety moment powagi niweczy wszelkie starania podjęte przez scenarzystę na początku filmu. Im dalej w las tym bardziej patetycznie, chaotycznie i powiewa nudą. Z pewnością największym atutem tej komedii jest duet Wilson - Galifianakis. Panowie są rewelacyjni. Wilson swoim spokojny tembrem demoralizuje już wystarczająco zepsutego i mocno neurotycznego Galifianakisa. Fajnie się ich razem ogląda, jednak poziom humoru jest tutaj stanowczo za niski.
Jeśli jednak ktoś szuka mało zobowiązującej komedii o przyjaźni, jej urokach i cieniach, ARE YOU HERE idealnie się tu wpasuje.
Moja ocena: 5/10

niedziela, 24 sierpnia 2014

THE LONGEST WEEK [2014]




Jeśli zmiksujemy styl Wesa Andersona ze stylem Woody Allen'a otrzymamy film THE LONGEST WEEK. Nie sposób wyprzeć się inspiracji lub niezwykłego oka autora scenariusza i reżysera Petera Glanz. Zapisuję jego nazwisko w pamięci, bo albo to geniusz, albo hochsztapler, innego wytłumaczenia nie ma.



Ten filmowy najdłuższy tydzień opowiada o siedmiu dniach złotego dziecka, które nagle zostało wydziedziczone, a przed jego marnotrawnymi oczętami jawi się wizja bezdomnego bankruta. Conrad [Jason Bateman] to swoiste połączenie neurotyka z Pigmalionem. Wzorzec osobowy milionera, któremu szczęścia pieniądze nie dały. Wieloletnie sesje u psychoanalityka, który próbuje wyprostować jego spaczoną wizję świata. Lokaj, który zastępuje mu model rodzica. Samotne życie w bajkowych rezydencjach, zero codziennych trosk i niezależność finansowa, której nagła utrata spowodowana scysjami rodziców powoduje załamanie.
Bohater jest jednak jak kot. Szybko znajduje wyjście z beznadziejnej sytuacji. Za lokum służy mu mieszkanie u przyjaciela [Billy Crudup], a brak miłości rekompensuje sobie w przygodnych znajomościach. Jednak gdy na widnokręgu pojawia się Beatrice [Olivia Wilde] jego życie nabierze nieoczekiwanego zwrotu.



Wprawdzie fabuła nie jest wyjątkowa, sposób jej zobrazowania nie pozostawia złudzeń. Peter Glanz stworzył wyjątkowo plastyczny i sympatyczny obraz nieroba, który przebimbał swoje życia i nagle staje u bram przeciętności. Człowiek, który cały swój marny żywot szukał wyimaginowanego ideału, który wydaje się być bardziej niereformowalny od polityków zostaje tu ujęty w sposób mega sympatyczny. Conrad mimo swej natury lekkoducha poraża swoją błyskotliwą naturą i brakiem jakichkolwiek trosk. Nawet, gdy wizja życia jawi się w szarych kolorach, on znajduje najbardziej absurdalne wyjście i paradoksalnie udaje mu się wyjść z niego cało, nawet jeśli mosty ma już za sobą spalone.



Dodatkowym atutem tego filmu jest jego strona formalna. Inteligentne dialogi i humor, cudownie plastyczne zdjęcia, scenografia niczym z żurnala i muzyka, która jest nieodzownym załącznikiem tego filmu. Te właśnie składowe oraz wprowadzenie narratora tak bardzo naznaczają go stylem, którym od lat nas urzeka Wes Anderson, czy Woody Allen. Obraz w każdym calu wydaje się jak dzieło sztuki zdjęte ze ścian Luwru.
Ciężko się nawet przyczepić do obsady. Nielubiany przeze mnie Bateman i niekoniecznie wybitna Olivia Wilde wydawali się dla siebie stworzeni. A drugi plan w postaci Billy Crudup'a jak zwykle popisowy.
Polecam ten film jako ciekawostkę. Może fabuła nie jest zbytnio wymagająca, ale obraz absolutnie czaruje. I szczerze powiem, że po THE LONGEST WEEK nabrałam smaku na kolejne filmy Peter'a Glanz.
Moja ocena: 7/10

sobota, 23 sierpnia 2014

BOYHOOD [2014]




Richard Linklater stworzył niezwykle bezpretensjonalny film. Przez 12 lat budował świat na ekranie, a my poprzez szkiełko jego kamery możemy przyglądać się dorastającym i starzejącym się bohaterom. Linklater stworzył obraz rodziny rozbitej. Poznajemy 6-letniego Masona i jego starszą siostrę, których samotnie wychowuje matka. I przez te kolejne 12 lat przechodzimy wraz z bohaterami kolejne etapy ich życia. Rozłąki, rozwody, pojednania, dojrzewanie, pierwsze miłości i wkraczanie w dorosłość. To niezwykły projekt. Nietypowy, oryginalny i jak najbardziej zasługujący na naszą atencję.



Wydawało mi się, że trudno będzie znieść prawie trzy godziny opowieści Linklater'a. Nie jestem fanką jego trylogii "BEFORE...", choć wydaje się jakby BOYHOOD w pigułce zawarł wszystko to, co duet Delpy - Hawke przeżyli na filmowym ekranie. Linklater ponownie w cudownie lekki sposób zobrazował życie. Naturalizm płynący z dialogów, relacje, które odzwierciedlają nasze codzienne zmagania i aktorzy, odtwarzający swoje kwestie w taki sposób, jakby scenariusz opisywał wyłącznie ich stany emocjonalne, a dialogi podlegały permanentnej improwizacji.



BOYHOOD to przede wszystkim niezwykle uniwersalny film. Z jednej strony opowiada o troskach dorastania w rozbitej rodzinie. Ciężko pracująca matka, jej kolejne nieudane związki i wciąż nieobecny były mąż, który paradoksalnie jest jedyną stałą częścią jej życia. Z drugiej zaś strony, BOYHOOD odzwierciedla, w mikroskopijnej skali, nieubłagany upływ czasu. Dzięki temu 12-sto letniemu projektowi widzimy, jak bardzo fizycznie jesteśmy podatni na zmiany, a jak bardzo bezradni mimo doświadczenia, jakie czas ze sobą niesie. Kolejne porażki, życiowe dylematy i dramaty rodzinne pozostawiają nas w tej samej rozsypce mimo dojrzałości, nabytej mądrości, czy życiowej zaradności. Czas wyznacza kolejne etapy życia. Przedszkole, szkoła, liceum, pierwsza praca, wyjazd na uczelnię... cykl, który zatacza coraz szersze koło. U młodych dostrzegamy pragnienie i głód życia, u starszych strach przed jego zakończeniem.



BOYHOOD wprowadza w głęboką nostalgię ... nad życiem, nad kolejnością zdarzeń, nad tym gdzie jesteśmy, jak daleko zaszliśmy i co jeszcze przed nami. Czas traktuje nas nieubłaganie... błogość i beztroska lat dziecięcych, a potem żal i smutek, że tak szybko minęło, że w pełni nie mogliśmy się tymi chwilami nacieszyć. Wobec czasu wszyscy jesteśmy równi, tak samo współodczuwamy i tak samo jesteśmy oceniani.



Polecam... niezwykła podróż, zarówno w świat bohaterów, emocjonalny, jak i w nasze czasy minione. Mnie w każdym bądź razie obraz Linklatera wprowadził w stan dość rzewny. Jednak chwile z nim spędzone były niezwykłe.
Cudny film, rewelacyjne kreacje aktorskie i dialogi, przepiękne ujęcia, no i soundtrack... palce lizać! 
Moja ocena: 9/10

piątek, 22 sierpnia 2014

UC MAYMUN [2008]




Czy TRZY MAŁPY przywrócą mi wiarę w kino Nuri Bilge Ceylan'a ? Chciałabym, ale czy tak się stanie czas pokaże. Nadal bowiem denerwujące spowolnienia, które tak odrzucały mnie w trakcie PEWNEGO RAZU W ANATOLII, uwierały i tym razem. Ceylan stworzył jednak tak uniwersalny obraz, tak głęboko wkraczający w duszę człowieka, że nie sposób ograniczać się wyłącznie do kwestii technicznych.



TRZY MAŁPY to trzej bohaterowie i trzy postawy. Małżeństwo, które rozdziela 9-cio miesięczny pobyt w więzieniu męża oraz syn, krnąbrny i leniwy. Eyup głowa rodziny przyjmuje na siebie winę za spowodowanie wypadku samochodowego przez swojego szefa. Idzie do więzienia, jednak wie, że po powrocie szef zabezpieczy go finansowo. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że w tym czasie sprawy rodzinne bardzo się pogmatwają.



Ceylan zbudował niezwykle hermetyczną rodzinę, w której dominuje patriarchat. Zdominowana żona i wiecznie hołubiony syn. Model rodziny charakteryzuje postawa trzech mądrych małp - "nie widzę, nie słyszę, nie mówię". Tragedie, które dotknęły członków rodziny i które nieuchronnie się zbliżają nie są w stanie zmienić niczego w ich wzajemnych relacjach. Przemilczane problemy. Zachowania, które się omija wzrokiem i działania, za które odpowiedzialność zrzuca się na innych. To piekiełko, które tak precyzyjnie zbudowali bohaterowie pochłania ich bez reszty. Wzajemne oskarżenia, choć zasadne są skutkiem wcześniejszego zaniedbania. Miłość, którą powinien być przepełniony dom, staje się pustym sloganem. Sposób w jaki bohaterowie wzajemnie się traktują, w jaki sposób ze sobą rozmawiają i patrzą na siebie poddaje w wątpliwość pytanie, czy kiedykolwiek się kochali. Ceylan między kadrami przepuszcza nam informacje o tragedii, która wydarzyła się w przeszłości, jednak zarówno bohaterowie, jak i fabuła mocno ją przemilcza. Ceylan zbudował dom z kłamstwa, wzajemnych oskarżeń i braku szacunku, w którym bohaterowie poruszają się niczym ślepy w labiryncie. Marazm i zawikłana matnia, a żaden z bohaterów nie przejawia chęci na podważenie dotychczas panujących zasad.



TRZY MAŁPY to niezwykle trudny film zarówno pod kątem odbioru, jak i emocji. Ciężka, duszna i parna atmosfera, którą budują niezdrowe relacje bohaterów dodatkowo podbijają uczucie przygnębienia. Choć sam obraz bardzo mi się podobał, nadal mam wiele do zarzucenia Ceylanowi odnośnie sposobu realizacji. Przedłużające się kadry, spowolnienia w fabule... taki styl kręcenia filmów wypracował sobie reżyser i trudno go za to winić. Nasze gusta nigdy się ze sobą nie pogodzą, jednak nie zamierzam z tym walczyć, wolę zaakceptować.
Moja ocena: 8/10

czwartek, 21 sierpnia 2014

THIS IS MARTIN BONNER [2013]



Chad Chartigan stworzył bardzo subtelny obraz o przełamywaniu własnych słabości i próbach pogodzenia się z przeszłością. Jury Sundance doceniło jego starania, czy słusznie ?

Tytułowy Martin Bonner to Pan w podeszłym wieku, który na skutek życiowych perturbacji przewartościowuje swoje życie. Zmienia pracę, otoczenie, co zmusza go do oddalenia się od swojej rodziny. Choć kontakty z dziećmi wydają się pozytywne, tak jak pozytywnym człowiekiem wydaje się być Martin, to jednak zwykłe pozory.


Film ukazuje życie Martina w kontekście jego pracy. Pracuje z byłymi więźniami pomagając im w wyjściu na prostą po pobycie w więzieniu. Rozmowy Martina z jednym ze swych podopiecznych pokazują, jak wielki ból rozstania przeżywa Martin. Paradoksalnie te rozmowy ukazują Martina w bardziej ludzki sposób. Dzięki nim zaskarbia sobie zaufanie u swych podopiecznych. Jego problemy bowiem niczym się nie różnią od problemów ludzi na zwolnieniu. Jest tak samo ludzki, jak każdy z nas, choć jego wielkie zaangażowanie potrafi wprawić w wielkie zakłopotanie.

Nie jestem wielce zachwycona tym obrazem. Przyznaję, że klimat jest niepowtarzalny. To jedna z tych niezależnych produkcji, której fabuła powoli przelatuje nam przez palce. Bez pośpiechu, w szczególnej uwadze na szczegóły. Czy można się nudzić ? Choć o nudzie nie ma mowy monotonia potrafi się wkraść. I choć obraz należy do produkcji rzetelnie zrealizowanych po raz drugi raczej po nią nie sięgnę.
Moja ocena: 6/10

środa, 20 sierpnia 2014

STARRED UP [2013]




Ile filmów o więziennej codzienności powstało do tej pory ? Trudno zliczyć. Przez dekady penitencjarny "ordnung" i próby resocjalizacji jednostek "trudnych" były rewelacyjną pożywką na scenariusz. Pole do popisu jest bowiem ogromne, a jednym z filmów o najwyższej nocie przyznanej przez widzów na IMDB jest THE SHAWSHANK REDEMPTION. Czy to dziwi ? W każdym z nas istnieje bunt przeciw skrępowaniu, a myśl o niesłusznie skazanej jednostce zawsze wzbudza skrajne emocje. Dopingowanie takim bohaterom leży w naszej naturze, któż podskórnie nie marzy o Temidzie z otwartymi szeroko oczami i z klarownym umysłem ? Problem pojawia się na horyzoncie, gdy mamy do czynienia z bohaterem negatywnym. I tu na widnokręgu pojawia się Eric Love... zepsute dziecię ze STARRED UP.



Niedawno rozpisywałam się o brutalnym traktowaniu młodzieży w ośrodkach resocjalizacyjnych, jakie obserwowaliśmy w filmie COLDWATER. Również STARRED UP nie pozostawia złudzeń co do uroków więziennego światka. Różnica polega na tym, że o ile bohatera COLDWATER dało się lubić, o tyle Eric Love jest chłopakiem zepsutym do szpiku kości. Erica można porównać do raczkującego mixu Choppera z Bronsonem. Jeśli damy mu dekadę pobytu za kratami i brak resocjalizacji powstanie z niego materiał wybuchowy na miarę Bane'a z BATMAN'a. Wychowany przez ośrodki wychowawcze, poprawczaki, w wieku 19 lat trafia do więzienia o zaostrzonym rygorze. Spotyka tam swego ojca - furiata, a ich wspólny pobyt przysporzy niebywałych problemów więziennym służbom.



Tak jak już wspomniałam trudno polubić głównego bohatera. To klasyczny przypadek chłopca, który wyrósł w patologicznej rodzinie. Opuszczony przez matkę, ojca pamięta wyłącznie zza krat, wychowywanie się wśród obcych, bez wzorców i codzienna walka o przetrwanie w miejscach, w których dorosły ma niezwykłą przewagę nad swym wychowankiem. Film skupia się na osobie Erica. Jego zachowaniu, próbach resocjalizacji, ale również wprowadza wątek układów więziennych. W takim miejscu trudno przetrwać w pojedynkę, niestety buntownicza natura Erica odrzuca każde zasady z góry narzucone.



To jeden z cięższych seansów jakie od dłuższego czasu widziałam. Brutalne zachowanie, brak zasad moralnych, wstecznictwo i zero współczucia. Te cechy nie ułatwiają odbioru. Z drugiej strony ten brutalizm sprawia, że film staje się nieprzeciętny i śmiało można go postawić obok genialnego IN THE NAME OF THE FATHER, HUNGER, czy UN PROPHETE. Świetny film, rewelacyjne role młodego Jacka O'Conella i Bena Mendelsohna w roli ojca Erica. Jak to mówią, daleko nie pada jabłko od jabłoni, a na przykładzie tej dwójki bohaterów trudno tę tezę obalić.
Polecam, naprawdę mocne i bezpretensjonalne kino.
Moja ocena: 8/10

wtorek, 19 sierpnia 2014

MALMHAUS [2013]




Niedaleko pada islandzkie kino od skandynawskiego. Ponura aura, desperackie klimaty, wewnętrzne rozterki, słowem - psychologiczna jazda bez trzymanki. MALMHAUS nie odstaje od przedstawionego wizerunku. I tutaj znajdziemy złamane ludzkie dusze, poczucie odrzucenia i wisielczą pogodę.



Główną bohaterką jest Hera, która w wieku 12-stu lat była świadkiem śmiertelnego wypadku brata. To traumatyczne przeżycie sprawia, że z beztroskiego i roześmianego dziewczęcia Hera zmienia się w ponurą dziewuchę, lubującą się mrocznej muzyce metalowej i przysparzającej rodzinie wyłącznie kłopotów. Niewiele osób jednak dostrzega w tym zachowaniu krzyk o pomoc. Hera, podobnie jak i jej rodzice, nie potrafią pogodzić się ze śmiercią, pielęgnując w sobie pamięć o osobie, która zginęła.



MALMHAUS nie jest wybitnym obrazem i niekoniecznie mnie chwycił za serce. Bohaterka jest przykładem sztampowo zbudowanej postaci - osoby zagubionej o buntowniczej naturze. Również fabuła niczym nie odstaje od tego typu dramatów. By nadać fabule lekkości próbowano wprowadzić kilka scen zabawnych, jednak i te niekoniecznie się sprawdziły. Całość rzeczywiście jest mocno przygnębiająca, zachowanie bohaterki często irytuje, a brak wprowadzenia większych zmian w fabule powoduje silne poczucie monotonii.



Chciałabym powiedzieć coś pozytywnego na temat tego filmu, przecież tak bardzo lubię skandynawskie dramaty, ale jego sztampa i przewidywalność zabija wszelkie słowa pochwały. Z pewnością jest to rzetelny obraz, jednak niczym nie wyróżnia się spośród jemu podobnych.

Moja ocena: 5/10 [w tym +1 za fantastyczną scenę końcową]

ps. ale soundtrack wymiata :-)