Strony

czwartek, 30 października 2014

CARANDIRU [2003]



Gdyby doba rozciągała się niczym guma z chęcią przyjrzałabym się bliżej twórczości Hectora Bebenco. Wygląda imponująco, a CARANDIRU podłechtał jedynie moją ciekawość. Niestety, jeszcze nie teraz.



Wielokrotnie narzekałam na seanse zahaczające o dwie godziny nasiadówy. CARANDIRU pod tym kątem dorównuje azjatyckim produkcjom. Ponad dwugodzinny seans mimo wszystko minął niezwykle szybko. Bebenco wielce przytłaczającą historię opowiedział bardzo lekko, z dystansem, nie pozbawiając jej również życiowego humoru. Wymieszał gatunek filmu fabularnego z dokumentalnym, dzięki czemu obraz nabiera jeszcze większego autentyzmu.



Gdy do przeludnionego więzienia w Sao Paolo przybywa lekarz nikt nie spodziewa się zbliżającej tragedii. Dzięki postawie doktora Varelli poznajemy to miejsce, jak i jego więźniów. Rozmowy, które odbywa ze swymi pacjentami sprawiają, że jego obecność jest dla nich swego rodzaju psychoterapią. Więźniowie nie tylko leczą swe ciało, ale poprzez długie dyskusje mogą skonfrontować swój punkt widzenia z tym, jaki prezentuje lekarz. Widzimy, jak więźniowie otwierają się, opowiadają o swojej niechlubnej przeszłości, jak i problemach adaptacyjnych w Carandiru. Varella jawi się tu nie tylko jako spowiednik i powiernik, ale również jak anioł, który swą dobrocią i życzliwością rozpościera nad zbłąkanymi duszami rozległe skrzydła. Uderzające jest jednak to, że więźniowie są świadomi swoich win i słabości, ale nie wymagają od nikogo współczucia.



W tym ponad dwu godzinnym seansie Bebenco próbuje nam ukazać powody wybuchy buntu w Carandiru. To miejsce jest niezwykłe. W niczym nie oddaje klimatu standardowego więzienia. Wydaje się być zamkniętym mini miasteczkiem, którego opuszczenie wymaga zgody pilnujących porządku strażników. Każdy tutaj porusza się w miarę swobodnie, wybiera sobie celę i współtowarzyszy. Handel kwitnie, jak i rozbudowane życie towarzyskie. Nikt z zewnątrz nie ingeruje w ich adaptację zbyt intensywnie. Brak agresywnych wybryków jest tu dla nich kartą przetargową. Jednak gdy takowe mają miejsce nie obywa się bez izolatek, tygodniowego przetrzymywania w ciemnościach, brudzie, głodzie i rozprzestrzeniających się chorobach zakaźnych. Ich życie nie ma wartości dla nikogo. 



CARANDIRU to nie tylko swoboda opowiadania Bebenco. To genialny scenariusz i wielowymiarowe postaci, których jest tutaj cała masa. Każda z nich wnosi coś ciekawego do tej historii i każda z nich ma ogromny wpływ na tragiczne wydarzenia, które będą miały finalnie miejsce. Różnorodność postaci jest przy tym równie zaskakująca, co obsada. Nazwiska z pewnością obiły się każdemu kinomanowi o ucho - Wagner Moura, Luiz Carlos Vasconcelos, Rodrigo Santoro, Gero Camilo i wielu innych świetnych aktorów, którzy stworzyli przejmujące kreacje. Z pewnością CARANDIRU to jeden z tych filmów, które na długo pozostają w pamięci.
Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 27 października 2014

ELIZA GRAVES [2014]





Czy jest ktoś, kto nie oglądał MECHANIKA?! Są to prawdopodobnie nieliczne jednostki. To jeden z genialnych tytułów wypuszczonych z rąk Brada Andersona. Do kolejnych dokładam DZIEWIĄTĄ SESJĘ, mroczny i psychotyczny thriller z dwuznacznym zakończeniem oraz TRANSSIBERIAN - podróż wgłąb skutej lodem Rosji i tajemnicze zdarzenia wewnątrz pędzącego pociągu. Niestety jak każdy pełnokrwisty człowiek Anderson miał swój okres wzlotów i upadków. Te ostatnie przydarzyły mu się niedawno. Jednak opowiadaniem opartym na noweli Edgara Allana Poe ELIZA GRAVES wraca do łask i daje nadzieję na przyszłość.



Edward, absolwent medycyny z Harwardu postanawia nabrać doświadczenia w Szpitalu Psychiatrycznym. Już jego chłodne przyjęcie przez przełożonego sugeruje, że łatwo i z górki mieć nie będzie. Mroczne pustkowia otulone gęstą mgłą, a w nich ukryte za żeliwną bramą i betonowym murem posępne zamczysko-szpital. Edward powoli adaptuje się i poznaje pacjentów. Intryguje go tytułowa Eliza Graves, cierpiąca na histerię. To ona stanie się dla Edwarda motywatorem działań, gdy dostrzeże okrutną prawdę tego miejsca i przewrotną naturę jego pracodawcy.



ELIZA GRAVES swym klimatem przypomina WYSPĘ TAJEMNIC Scorsese, czy WYSPĘ DOKTORA MOREAU Frankenheimera. Głównie za sprawą bestialskiej zamiany, która ma miejsce w ośrodku oraz dość wiernie zobrazowanego obłędu wśród jego pacjentów. Anderson nadał filmowi dodatkowego uroku. Tajemniczy bohaterowie, dziewiętnastowieczna sceneria i okrutne praktyki lekarskie, którym poddawani byli ówcześni pacjenci.
Co ciekawe Anderson nie przedstawia swoich bohaterów jednoznacznie. Zarówno oprawcy, jak i ich ofiary są tutaj usprawiedliwieni. Zamiana, jaka następuje ma na celu uzmysłowienie katom pozycji ofiary. Nadanie jej nowego wymiaru, namacalnego. Skoro empatia, zdrowy rozsądek i ludzkie współczucie zawiodły, jedyną drogą do prawdy staje się ból i cierpienie.



Anderson dobrał sobie świetną obsadę. Wbrew pozorom nie pierwszy plan w postaci duetu Sturgess-Beckinsale wiedzie tu prym. O wiele bardziej interesujący wydał się drugi plan z takimi aktorami, jak Ben Kingsley, Michael Caine, David Thewlis, Jason Flemyng czy Sinead Cusack. W dość krótkim epizodzie zobaczymy też Brendana Gleesona, demonicznego w swych praktykach lekarza. 
ELIZA GRAVES to film poprawny, choć moim zdaniem, za długi. Nie zmienia to faktu, że dzięki fascynującej scenografii, mrocznej atmosferze, obsadzie aktorskiej i ciekawemu twistowi w końcowych scenach film nabiera wyjątkowego wymiaru.
Moja ocena: 7/10

DELIVER US FROM EVIL [2014]





Dla Scotta Derricksona kręcenie horrorów to nie pierwszyzna. Zdążył nas już uraczyć dość przeciętnymi EZGORCYZMAMI EMILY ROSE, czy z lekka zmarnowanym potencjałem SINISTER. Nadal jednak fascynuje go podgatunek "demonic possession" i właśnie mocy piekielnych, opętania i diabła wcielonego możemy spodziewać się w ZBAW NAS ODE ZŁEGO.




Policjant Sarchie odkrywa zależność między serią dziwnych zdarzeń, do których został wezwany. Wraz z młodym księdzem odkrywa działanie sił nieczystych, którym poddana została trójka kolegów z amerykańskiej armii w trakcie pobytu w Iraku. Policjantowi przyjdzie walczyć nie tylko z demonami, ale sobą samym i własnymi słabościami.



Derrickson stworzył film złożony ze schematów. Z drugiej strony nie ma sensu doszukiwać się nie-wiadomo-czego w gatunku filmowym, który skazany jest na pewien układ zdarzeń. Mamy więc opętanych, tajemnicze morderstwa, egzorcyzmy, odważnego księdza i niedowiarka, który próbuje ogarnąć te niestworzone rzeczy swym ciasnym rozumkiem. Sarchie jest tutaj przykładem człowieka wątpiącego. Schematyczna postać osoby religijnej, który zatracił wiarę w Boga po tragicznych przeżyciach z przeszłości. Ma niezwykły dar, który można nazwać intuicją. Jest naznaczony niewybaczalnymi błędami, które popełnił, a z którymi trudno mu się pogodzić. Sarchie będzie więc celem sił piekielnych, a jednocześnie stoperem, który swoją niezwykłą wewnętrzną siłą stawi czoło złu.



Klasyczny horror o opętaniu, który nie wnosi nic szczególnego do gatunku. Jednak mimo tego "oklepania" oglądało się go nadzwyczaj dobrze. Wieczorową porą, gdy zmysły tulą się do snu, podskoczyłam kilkakrotnie. Nie da się ukryć, że Derrickson potrafi budować grozę. A ze straszakami mu do twarzy. Bardzo fajna ścieżka dźwiękowa podnosząca napięcia i całkiem przyzwoite efekty. Problem polega jednak na tym, że nie są to filmy, które tak jak u Jamesa Wana porażają techniką, realizacją i posiadają sporą dawkę oryginalności. Mimo wszystko nie żałuję. Widziałam gorsze filmy od Derricksona, a ten utrzymał mnie w naprawdę dobrym nastroju. Zasiadłam przed ekran z oczekiwaniem na strach i strach otrzymałam. Może dupy mi nie urwał, ale do snu też nie ukołysał.
Dodam tylko od siebie, że Eric Bana jak zwykle boski.
Moja ocena: 6/10 [byłoby 7, gdyby nie sztampowa końcówka]

niedziela, 26 października 2014

A MOST WANTED MAN [2014]





Słyszałam wiele skrajnych opinii o nowym filmie Antona Corbijna. Od tych mocno krytycznych, do tych bardzo pochlebnych. Wydaje mi się, że właściwy odbiór tego filmu polega na naszych oczekiwaniach wobec kina szpiegowskiego, do którego predestynuje właśnie BARDZO POSZUKIWANY CZŁOWIEK. Jeśli bowiem ktoś szuka tutaj wybuchowej akcji z pościgami, torturami i strzelaniną, to rzeczywiście można się bardzo mocno zawieźć. Jednak Ci którzy lubią kino typu AMERYKANIN z 2010r., czy SZPIEG z 2011 wyjdą z seansu zadowoleni.



Corbijn podobnie, jak we wspomnianym wcześniej AMERYKANINIE odrzucił wizualną popisówę na rzecz psychodramy ze szpiegostwem w tle. Akcja toczy się w Hamburgu, gdzie obserwujemy pracę wywiadowczą jednostki odpowiedzialnej za infiltrację komórek terrorystycznych w Niemczech. Na czele tej grupy stoi Gunther. To typ antybohatera. Kompletnie nie wpasowuje się w wizerunek superszpiega. Wygląda jak człowiek zdeptany życiem. Lubi łyknąć sobie często. Pali jak ruska lokomotywa. A przez cały dzień z twarzy nie schodzi mu mina człowieka wypalonego, zniszczonego, zbitego niczym bezdomny pies. Gunther w świecie ostrym jak brzytwa, bezwzględnym i brutalnym wydaje się być ostoją racjonalizmu i humanitarnego podejścia do swych współpracowników. Rewelacyjne zakończenie filmu usprawiedliwia w pewien sposób jego zachowanie. To człowiek pełen ideałów i dobrych intencji, którego krok po kroku zniszczyła ludzka pazerność na sukces, ambicja i brak skrupułów. Gunther wydaje się być człowiekiem dla którego słowo znaczy więcej niż tony złota. Trudno mu więc odnaleźć się w świecie, w którym materializm jest bezkompromisowy.



BARDZO POSZUKIWANY CZŁOWIEK to film niezwykle kameralny. Obserwujemy pracę wywiadowczą od podszewki. Wchodzimy w rozterki bohaterów po dwóch stronach barykady. Ich wewnętrzne rozdarcie pomiędzy tym co słuszne, a tym co mniej słuszne. W ich życiu nie ma miejsca na aksjomaty. Nic tu nie jest czarne lub białe, dobre lub złe. Bohaterowie muszą wybierać między mniejszym złem, a własnym sumieniem. Jasne i czytelne zasady, idee, czy postanowienia rozmyły się w tej szarzyźnie. Przykryła je mgła, a decyzje podejmuje się po omacku.
Nic by tu nie było tak interesujące, gdyby nie bardzo dobra obsada. Głównie złożona z niemieckich aktorów. Pierwsze skrzypce oczywiście wiedzie P.S.Hoffman. Bardzo będzie mi go brakowało. Właśnie dzięki temu obrazowi uzmysłowiłam sobie, że jego strata jest również ogromną stratą dla kina. Rewelacyjnie oddana postać, wielowymiarowa, z wyeksponowaną głębią, targana emocjami, sumieniem i etyką zawodową. Postać, po której ideałach przejechał się drugi człowiek walcem drogowym i zmiażdżył nawet przebłysk dobrych intencji. Choćby dla niego warto ten film zobaczyć. Dla tej ostatniej sceny, w której zmęczony, oszukany i zdradzony wysiada z samochodu i kroczy w sobie tylko znanym kierunku. Wymowne!



Corbijn stworzył rzetelne i poprawne kino. Nie wyrywa z ławy. Nie powoduje szału umysłu i ciała. Nie wywołuje skrajnych emocji, ale ubiera kino szpiegowskie w nowe szaty. Może nie tak oryginalne, ale nadal niezwykle inspirujące i intrygujące. 
Moja ocena: 7/10

HERCULES [2014]




Co mnie naszło, by sięgnąć po HERKULESA? Nie mam pojęcia. W każdych innych okolicznościach raczej bym sobie ten seans odpuściła, no ale... kobiecej logiki i kobieta czasem nie pojmie. Wracając do punktu wyjścia. Nie jestem fanką filmów Bretta Ratnera, choć w swej dość pokaźnej filmowej przeszłości udało mu się stworzyć kilka zacnych obrazów. To reżyser głównie kina akcji, jednak od pewnego czasu jakoś mu ono nie wychodzi za dobrze.



Muszę przyznać, że HERKULES w swej miałkiej złożoności mnie zaskoczył. Wydawać by się mogło, że będzie to kolejny seans-bryk dla amerykańskiej gimbazy, który wyłuszczy średnio rozgarniętej gawiedzi kim był Herkules i na czym polegało jego 12 prac, przedstawiając tym samym mitologię grecką w pigułce. Autorzy scenariusza zmienili jednak schemat. Zamiast iść utartą drogą filmowych streszczeń kompletnie odwrócili postać Herkulesa - półboga nadając mu iście ludzkiego charakteru. Filmowy Herkules to 100-stu procentowy homo sapiens, z całą paletą ludzkich ułomności, jedyne co wyróżnia go na tle licznej tłuszczy to pokaźnych rozmiarów biceps i rozrośnięty kark. Cóż... można go lubić, można nim gardzić. W zobrazowanej przez Ratnera historii i głównie za sprawą fajnej kreacji The Rocka, polubiłam Herkulesa. Aczkolwiek, nie zmienia to faktu, że to nadal jest miałkie kino z fajnymi obrazkami, z rewelacyjną obsadą, zwłaszcza brytyjskiej szkoły aktorskiej (Ian McShane, John Hurt, Rufus Sewell, Joseph Fiennes, Peter Mullan). Jedynym mankamentem tak świetnie dobranych aktorów stała się mało wymagająca rola niemowy o zwierzęcym zachowaniu, w którego wcielił się wybitny aktor skandynawski Aksel Hennie.



Choć film pobieżnie przedstawił problem manipulacji i łatwowierności ludzi, HERKULES należy to kina rozrywkowego i tego należy od niego oczekiwać. Ma przynosić radość, pobudzać fantazję, cieszyć oko i generalnie być łatwo strawną pożywką dla mas. W takie kryteria film Ratnera wpasowuje się idealnie. Problem tkwi w widzu. To my poszukujemy albo kina ambitnego, które rozprostuje nasze zwoje, albo chcemy wyłączyć szare komórki i dać się ponieść mało inteligentnej zabawie. HERKULES w pełni wkomponował się w ten drugi miernik. Jeśli wyłączymy szare komórki, damy się ponieść wyłącznie zmysłom wzroku i słuchu okaże się, że nie jak to wcale taki zły film. Fajnie się go ogląda, ciekawie uknutą intrygę również posiada i kilka przyjemnie rozweselających scen tudzież. Niestety ja należę do grupy widzów, którzy szukają w kinie czegoś więcej, niż prostej młócki, więc i ocena będzie adekwatna. Jeśli jednak, ktoś poszukuje kina relaksująco-odmóżdżającego to HERKULES jest właściwą propozycją.
Moja ocena: 5/10

sobota, 25 października 2014

FURY [2014]




Trzeba przyznać, że David Ayer w 2014 roku nie zasypia gruszek w popiele. Niedawno przecież oglądałam jego SABOTAŻ. Echo ledwo przycichło, a tymczasem raczy nas wojenną rozpierduchą w FURII. Szczerze mówiąc, odnoszę wrażenie, że te dwa filmy nakręciły dwie różne osoby. Na tle marnego SABOTAŻU FURIA wydaje się być arcydziełem. Czy nim zatem faktycznie jest?



Ayer opowiada historię piątki czołgistów w czasie marszu na Berlin w 1945 roku. Końcówka Drugiej Wojny Światowej, wojny totalnej, w której przeciwnik nie ma już nic do stracenia, a na tle tej podłej machiny zwykli ludzie, ich rozterki i wewnętrzne dramaty.
Wydawałoby się, że Ayer zapędzi się w epicki patos, czego szczerze się obawiałam. Amerykańska wielkość i mądrość. Bóg, którego mają na wyłączność i wszelkie ścierwo, które kąsa ich namaszczoną dłoń. Ku memu zdziwieniu obyło się bez wielkiego patosu w FURII, choć Ayer postarał się by obraz nie był go kompletnie pozbawiony. Zrównoważył jednak megalomanię skupiając się na dramacie jednostki.



Jak rodzi się bohater?, można zapytać. I odpowiedź jest niezwykle przewrotna. Nie chciałabym tutaj wgłębiać się w ten temat ze względu na spoilery. Ale sceną końcową Ayer postawił kropkę nad i. W moich oczach mocno cierpką.
Mimo przytłaczającej tematyki FURIĘ ogląda się niezwykle lekko. Podobały mi się zarysy postaci. Dylemat młodego narybku. Strach przed śmiercią, godność i honor. Zwłaszcza te ostatnie cechy niosą i budują bohaterów. W miejscu pozbawionym człowieczeństwa nie ma czasu na ideały. Miejsce ideałów jest w czasie pokoju, a wojna przesiąknięta jest przemocą. To ona połyka naiwność, niewinność, a moralnością karmi się jak wieloryb planktonem. W tym miejscu człowieczeństwo pozostawia się w kantynie. Jeśli chcesz przeżyć musisz być niemiłosierny. Mimo przepływu wielkiego braterstwa, heroizmu i odwagi, ten wyzbyty humanizm tli się wątle w bohaterach. Jednak w ich oczach to słabość, a słabość to śmierć. 



Obraz jest mocno naznaczony wątkami religijnymi. Po raz kolejny kołacze się wyświechtane już pytanie, po której stronie stoi bóg? Kogo i za co przyjdzie mu rozliczać? W tym przypadku trzeba nadmienić, że FURIA nie jest pozbawiona mankamentów. Choć Ayer idzie własną drogą, nie ogląda się na Spielbergowskie i Scottowskie eposy, nie wnosi również nic nowego. To co jednych może kłóć w oczy a innych fascynować, to z pewnością nadmuchany naturalizm. Brutalność wojny jest tu mocno wyeksponowana. Czy jednak ona ma nam zastąpić oryginalność kina? Zdecydowanie nie. Ayer nie buduje i nie kreuje, stosuje te same utarte schematy, które niestety mocno zaniżają odbiór. Już w połowie filmu dostrzegłam, kto przeżyje tę całą zawieruchę. A niektóre dialogi i sceny są tak skonstruowane, że nie trudno przewidzieć, kto w kolejce do noszy stoi następny. Ayer jednak dobrał sobie tak zajebistą ekipę aktorską, zarówno na pierwszym, co i w drugim planie, że nawet mdłe opowieści o dupie Maryni wchodzą bez mydła. Genialna wprost piątka aktorów z czołgu Furia, a drugi plan dotrzymuje im kroku.



Reasumując. FURIA to mocne kino, które mimo ciężkiej problematyki lekko się ogląda. Rewelacyjne kreacje aktorskie, fajnie poprowadzona akcja i sceny batalistyczne. Jednak to nadal kino rzemieślnicze. Absolutnie poprawne w formie, od początku do końca, ale pozbawione tzw.iskry bożej. Czynnika, który wyróżniłby go na tle podobnych tytułów i wyniósł na piedestał historii kina.
Moja ocena: 7/10

20,000 DAYS ON EARTH [2014]





Przeszłam w życiu silną fascynację muzyką i tekstem Nicka Cave i choć te czasy odeszły w zapomnienie sentyment do jego twórczości i osoby pozostał. Tym chętniej zatem zasiadłam do dokumentu 20,000 DNI NA ZIEMI, by bliżej przyjrzeć się artyście i dowiedzieć się czegoś więcej z życia, które przeznaczone jest dla jego oczu wyłącznie.



20,000 DNI NA ZIEMI jest niezwykle profesjonalnie przygotowanym obrazem. Ujmują świetne zdjęcia, przemyślany montaż i nadana lekko fabularyzowana forma. Niestety poza tym dokument niczym więcej nie zachwyca. Cave nie sprzedał zbyt wielu ciekawych informacji, a też to co bym chciała się dowiedzieć nie zostało tutaj w ogóle poruszone, np. etap twórczości z PJ Harvey. Nick natomiast wprowadza nas w proces tworzenia swojej nowej płyty "Push the Sky Away". Obserwujemy pracę zespołu w studio, poza nim, by autorzy ostatecznie nagrodzili nas kilkoma występami na scenie.



Cave opowiada też sporo o sobie. Do najbardziej interesujących scen należała jego wiwisekcja lat dziecięcych. Ciekawe relacje z ojcem, jego nastoletnie przeżycia i młodzieńcze traumy. Cave na tle sielskiego dzieciństwa, które dane mu było doświadczyć, wypada niczym słoń ze składu porcelany. Jednostka wybitna, niezwykle kreatywna, mroczna z mocno mizantropijnym nacięciem. Podobały mi się również sceny w aucie i dyskusje przeprowadzane ze współpracownikami Cave'a z przeszłości. Do ciekawszych zaliczam rozmowę, zabawną nawet, z genialnym brytyjskim aktorem Rayem Winstonem. Pojawiła się również Kylie Minogue, czy muzyczny kompan z przeszłości Blixa. 



Jaki jest zatem Nick Cave z dokumentu ? Nadal absolutnie zakochany i oddany swojej pracy. Zaczytany, przykładny mąż i ojciec, jednak nie pozbawiony demonów, które od czasu do czasu się w nim budzą. Cave sporo czasu poświęcił rozmowie o strachu, o tym czego się w życiu boi. Cave zapuszcza korzenie, Cave starzeje się, choć nadal wydziera z rąk starości młodość, którą ta chętnie chce sobie przywłaszczyć.
Lubię Cave'a, ale ten dokument mnie nie porwał. Strona wizualna jest ogromnym atutem, jak i początkowe wprowadzenie. Jednak im dalej w las, tym większe odnosiłam wrażenie, że te formalistyczne banały nie wnoszą nic interesującego, w tak interesującą postać, jaką jest Nick Cave.
Moja ocena: 6/10

piątek, 24 października 2014

CHUN GWONG CHA SIT [1997]




Wong Kar-Wai nie należy do moich ulubionych reżyserów, jednak zbyt wiele dobrego słyszałam o tym filmie, bym mogła go sobie odpuścić. Czy zatem było warto ?

Koreański reżyser po raz kolejny w swojej filmografii porusza temat trudnej, skomplikowanej miłości. Dwójka chińskich emigrantów w argentyńskiej mieścinie walczy z falą rozstań i powrotów. Ich relacja jest niezwykle zagmatwana. Obu partnerów łączy pasja, namiętność oraz ślepe przywiązanie. Wong Kar-Wai na przykładzie bohaterów przedstawia nam związek chorych zależności. Dwójka mężczyzn o kompletnie różnych wrażliwościach i odmiennych usposobieniach. Lai mocno powściągliwy, spokojny i ułożony jest w ich związku opoką i fundamentem. Zarabia na życie, gotuje i sprząta, gdy tymczasem jego partner Ho wiedzie mocno rozrywkowy tryb życia. Czy tak różnorakie charaktery mogą stworzyć zdrowy i dobrze funkcjonujący związek ?




W oczach koreańskiego reżysera pojęcie "przeciwieństwa przyciągają się" ma charakter mocno instynktowny. Pożądanie, namiętność, pasja i zaborcza miłość to emocje, które spajają związek filmowych bohaterów. W dłuższym okresie czasu budowanie relacji na zauroczeniu i fascynacji nie ma racji bytu. Zastępuje je rutyna, monotonia i świadomość siebie nawzajem. Na tym polu Ho i Lai polegli. Nie mogąc poradzić sobie z codziennością stają się dla siebie nieznośni, nieprzyjemni i agresywni. Mimo wszystko jednak, gdzieś w głębi ich serc, na dnie potylicy skryło się to pierwotne uczucie, które tak ich do siebie zbliżyło. Uczucie, którego szukać będą w każdym kolejnym związku i być może już nie znajdą.



Wong Kar-Wai z jednej strony stworzył niezwykle malowniczy obraz o miłości. Miłości, która z punktu widzenia obserwatora jest skazana na porażkę. Wiemy doskonale, że uczucie z rozsądkiem niewiele ma wspólnego i teza ta ma ogromny wpływ na zrozumienie postaw roszczeniowych bohaterów. Zachłanność uczuć, pazerność na miłość i głód uniesień buduje i zarazem rujnuje relacje Ho i Lai, ale jednocześnie sprawia, że ta relacja nabiera intensywnej barwy i niezwykłej głębi.



Film nie wywarł na mnie wrażenia takiego jakbym chciała. Ciężko mi też jednoznacznie stwierdzić dlaczego. Filmy Wong Kar-Waia są dla mnie niczym sinusoida. Mocno nierówne w tempie, czasami zbyt przerysowane i momentami zbyt monotonne. Nie zmienia to jednak faktu, że CHUN GWONG CHA SIT pod kątem realizacyjnym jest wyśmienity. Ciekawy montaż. Tutaj pojawiają się liczne spowolnienia, a kolor zastępowany jest monochromem, co nadaje całości lekko onirycznego charakteru. Cudowne zdjęcia, z których każdy urwany kadr mógłby stanowić upiększenie naszych pustych ścian. Intrygująca ścieżka dźwiękowa i niezwykle dobre kreacje aktorskie. Podobała mi się również charakterystyka postaci i ich emocjonalna różnorodność. Jednak te wszystkie dobre cechy, nie sprawiły, że obraz mnie ujął.
Moja ocena: 6/10

środa, 22 października 2014

LE DERNIER COMBAT [1983]





Gdybym była kompletnym filmowym laikiem i ktoś mi w trakcie seansu powiedział, że oglądam film Luca Bessona stuknęłabym się w głowę razy pięć, a nawet dziesięć. Oprócz muzycznych konotacji film ten jest jednym z bardziej oryginalnych tytułów w filmografii reżysera i w kinematografii w ogóle.



OSTATNIA WALKA to klasyczne kino sci-fi utrzymane w konwencji post-apo. Besson ograniczył się do podstawowych środków konstrukcji fabuły. Stworzył trójkę głównych bohaterów, którzy w świecie zniszczonym, aseptycznym i dzikim próbują odzyskać resztki swego człowieczeństwa. Scenografia filmowej rzeczywistości niewiele się różni od tej przedstawionej w MAD MAXie, czy w CHŁOPCU I JEGO PSIE. Opustoszałe miasta, wyjałowione stepy i ludzkość pozbawiona wszelkich dogodności. Besson stworzył człowieka niemego, zdegradowanego do pozycji praczłowieka, który żyje z dnia na dzień, kreśląc obszar swojej dominacji siłą i brutalnością. Nie jest to świat przyjemny zarówno dla oka, jak i do życia. Jednak Besson w tej mrocznej rzeczywistości próbuje znaleźć resztki ludzkiej godności i człowieczeństwa.



Jak na debiut pełnometrażowy Besson wybrał sobie dość trudną tematykę realizując ją w miarę prostymi środkami. Mając na względzie skromny budżet tak obrana droga wydaje się słuszną i taką właściwie jest. Prostota przekazu utrzymana w monochromatycznej aurze, surowej scenerii i uszczuplonej ilości bohaterów nie obniża jakości odbioru, wręcz przeciwnie. Nadaje całości autentyczności, a skonstruowana w ten sposób prawda o człowieku wydaje się być niezwykle realną. W przypadku OSTATNIEJ WALKI prostota, która niebezpiecznie zahacza o prymitywizm, nadaje temu filmowi wyjątkowości.



Nie jest to film dedykowany masom. Specyficzna aura, rozbudowane sceny pozbawione jakichkolwiek dialogów, czy czarno - białe zdjęcia nie ułatwią odbioru. Nie jestem fanką surrealizmu, dłużyzn i wydumanej kontemplacji na ekranie, jednak to melancholijne post-apo pobudziło moje zmysły. Może nie zachwyciło, ale z pewnością nie znudziło.
Zaintrygował mnie również dobór postaci. Samotnego lekarza, odizolowanego od zwierzęcego świata. Ostatni Mohikanin stojący na straży humanizmu. Towarzyszy mu młody chłopak, który nie potrafi się pogodzić ze zdziczałą ludzką naturą, samotny i poszukujący miłości. Tę spokojną dwójkę Besson kontrastuje osobnikiem działającym instynktownie, bez namysłu. Mężczyzna pobudzony, agresywny, niczym tornado sieje strach i zamęt. Dla każdego z nich wartość ludzka ma inne znaczenie. Lekarz ze swym towarzyszem poszukują relacji międzyludzkich i zacieśnienia więzi, gdy tymczasem dla ich agresora < fajna kreacja Jeana Reno> człowiek staje się źródłem rozładowania napięcia psychicznego, czy seksualnego.
Powiem szczerze, że seans z OSTATNIĄ WALKĄ traktuję jako niezwykle interesującą ciekawostkę i wyprawę w świat, póki co, abstrakcyjny i przerażający. Besson stworzył prosty, ale trudny film, który jedni będą kochać, inni nienawidzić.
Moja ocena: 6/10 

poniedziałek, 20 października 2014

HUNDRAARINGEN SOM KLEV UT GENOM FONSTRET OCH FORSVANN [2013]




Internauci zdążyli już przylepić etykietę na czoło głównemu bohaterowi szwedzkiej komedii STULATEK, KTÓRY WYSKOCZYŁ PRZEZ OKNO I ZNIKNĄŁ. Szwedzki Forrest Gump! Hmmm... czyżby ? O ile Forrest cierpiał na niedobór szarych komórek o tyle Allanowi Karlssonowi ich nie brakowało. Bohater tego filmu bardziej mi przypominał Franka Dolasa z JAK ROZPĘTAŁEM DRUGĄ WOJNĘ ŚWIATOWĄ. Poczciwy człowiek, który przypadkiem został wplątany w machinę wojenną i pogrążony w swej pasji do wybuchów i miłości do dynamitu całkowicie zatracił kontakt z rzeczywistością. Gdziekolwiek się pojawił siał zamęt, ale w jego poczciwości tkwiła prostota wynikająca z jego natury, a brak wykształcenia nadrabiał drobnym cwaniactwem i życiowym fartem. Był jak kot, z opałów wychodził cało i zawsze na dwóch nogach.



Felix Herngren stworzył niezwykle błyskotliwą komedię pomyłek. Prowadzi narrację z perspektywy głównego bohatera, który w ramach życiowych reminiscencji zaprasza nas w swój niezwykle barwny życiorys. Poznajemy zatem Allana Karlssona z dwóch perspektyw. Jako żwawego stulatka z posuniętą sklerozą, który bez przyczyny postanawia wyruszyć w świat. Jego nagłe postanowienie stanie się bodźcem dla powstania szeregu komicznych zdarzeń. Po drodze wpakuje się w kryminalne tarapaty, pozna kilkoro fajnych ludzi <tu na uwagę zasługuje "prawie magister od prawie wszystkiego">, z którymi nawiąże bliższe relacje i odżyje jako człowiek, nadając swemu życiu na nowo sens.



Druga perspektywa to Allan i jego życie. Poprzez swe wspomnienia przenosi nas w przeszłość. Poznajemy początki jego miłości do pirotechniki i niezwykłą karierę zawodową. Allan przy okazji okazał się ogromnie towarzyskim człowiekiem, a jego uwielbienie do lasek dynamitu przyniosło mu bajecznie kolorowe przeżycia. Zanim więc wylądował w domu spokojnej starości zdążył wpaść w objęcia generała Franco, tańczyć ze Stalinem kazaczoka, pomóc Oppenheimerowi w odpaleniu bomby atomowej, wysadzić w powietrze flotę radziecką i połowę hiszpańskich mostów, pracować jako podwójny szpieg, czy być współtwórcą obalenia berlińskiego muru.
Całe sedno tego filmu skupia się jednak wokół poszukiwań stulatka i jego przypadkowego wmieszania się w rabunek pieniędzy głupkowatym skinheadom o wdzięcznych ksywach Wiadro, Śruba i Szczupak. A to kolorowe towarzystwo ściga równie mało rozgarnięty policjant.



Ubawiłam się setnie. Płakałam ze śmiechu w momencie wysadzania wychodka, kolejnych mostów, czy pościgu tępych, jak zardzewiały kozik, skinheadów. Jest to jedna z lepszych komedii, jakie widziałam w tym roku. Aura tego filmu przypominała mi słynne perypetie członków Gangu Olsena. Dobre intencje zawsze kończą się lawiną kłopotów. Allan wyznaje bowiem prostą zasadę, którą wpoiła mu matka: zamiast myśleć, działaj. I takim oto sposobem los Allana potraktował niczym bumerang. Od przypadku do przypadku, bez większego planu i myśli o fatum Allan z rozbrajającą szczerością przemierzył swój bajecznie kolorowy żywot z nosem w chmurach. Gdy większość z nas w kącie siedzi i obmyśla plan na świetlaną przyszłość, Allan z pewnością w tym czasie zdążyłby wysadzić w powietrze 22 chińskie prowincje, podpisać pakt z diabłem i wystrzelić się kosmos.
Polecam!
Moja ocena: 8/10

niedziela, 19 października 2014

CAMP X-RAY [2014]




Kolejny dramat do odhaczenia z cyklu "co się zdarzyło po 9/11". Bałam się, że nie obędzie się bez egzaltowanego patriotyzmu i eposu patosu, ale jednak. Debiutantowi Peterowi Sattlerowi udało się uchwycić problem Guantanamo z dwóch punktów widzenia: więźnia i strażnika, może nie obiektywnie, ale przekonywająco.



Szeregowa Amy Cole odbywa swoją pierwszą poważniejszą w życiu służbę od razu taplając się w głębokiej wodzie - służba w Guantanamo. Wokół psychoza ataków terrorystycznych, wojenna zawierucha, polityczna nagonka, ona sama, wokół buzujący testosteron. Cole ma prosty rozkaz - nie dopuścić do śmierci przetrzymywanych terrorystów. Jej praca jest prosta, monotonna i psychicznie wycieńczająca. By przetrwać w tym miejscu wytyczono dość proste procedury. Zero kontaktu z więźniem. Cole jednak nawiązuje kontakt z Alim. Początkowo chłodna relacja przeistacza się w pełną sympatii i współczucia więź.



Atutem tego obrazu jest ujęcie problemu z dwóch poziomów. Więźnia i klawisza. Sattler wprowadza nas w Guantanamo oczami pierwszaka. Przestraszonej strażniczki, wokół której szaleją kilogramy mięśni, nienawiści i niezrozumienia. Ona sama wpasowuje się w to miejsce. Zindoktrynowany, zastraszony żołnierz, który nie ma kwestionować, a wykonywać rozkazy. Punkt po punkcie obserwujemy jak jej blokada zaczyna się łamać, a oczom dochodzi widok dość smutny i moralnie niejednoznaczny. To co dostrzega nie ma bowiem wiele wspólnego z "prawdami", które wpoili jej przed służbą w Guantanamo. Więźniowie nieludzko traktowani, poniżani, brutalnie bici, wyzuci z resztek człowieczeństwa. Mimo to Settler nie broni podejrzanych. I im się dostaje. Za homofobię, za ślepą wiarę, za brak zaufania, bo i powodów ku temu nie dają.



CAMP X-RAY to obraz pozbawiony fajerwerków wręcz ascetyczny. Prosto prowadzona fabuła ma zadatki na potężny dramat psychologiczny. Dostrzegamy cierpienie ludzi zamkniętych w klatkach i osaczonych, jak zwierzęta. Widzimy bezradność tych, którzy chcą im pomóc będąc stłamszonymi okowami bezdusznej biurokracji. I w pewnym stopniu, niewielkim wprawdzie, możemy utożsamić się z ich bólem. Stanąć w ich butach i zrozumieć ich położenie. Nic bowiem w ich świecie nie jest czarno-białe. 
Sattler stworzył film bardzo przemyślany i spójny. Fajnie ujęta problematyka, świetne zdjęcia i rewelacyjnie zespajająca treść i wizję ścieżka dźwiękowa. Ciekawie zagrała również Kristen Stewart, choć jej mimika naprawdę potrafi wyprowadzić mnie z równowagi. Stając jednak ponad własne słabości stwierdzić muszę, że rola szeregowej Cole fajnie jej wyszła. Cały film skradł jednak odgrywający rolę więźnia, znany z filmu ROZSTANIE, Peyman Moaadi.
Moja ocena: 7/10

YOUNG ONES [2014]




Jake Paltrow w swoim nowym filmie uchwycił w niezwykle oryginalny sposób problem wkraczania w dorosłość i podejmowania dojrzałych decyzji w młodym wieku. Swoich bohaterów osadza w iście post-apokaliptycznej aurze, gdzie postawa lekkoducha, czy imprezowicza zostaje zredukowana do zera, a infantylność i niedojrzałość równa się pladze, czy epidemii - szybko skieruje bohaterów sześć stóp pod ziemię.



Paltrow buduje swoją historię w trzech segmentach. Każdy z nich przybliża nam jednego z bohaterów. Nadrzędną rolę w filmie odgrywa rodzina Holm. Samotnie wychowujący dwójkę dorastających dzieci Ernest. Były alkoholik, który na skutek swojej choroby wtrąca żonę do szpitala. Jego syn Jerome, pomaga mu utrzymać rodzinę w pionie, gdy córka przysparza ojca o spory ból głowy. Przekleństwem rodziny Holm jest ziemia, którą posiadają. Urodzajna, choć brak wody, która stała się drogocennym towarem, zmieniła ją w pustynię. Spokój rodziny Holm burzy ludzka pazerność. Flem Lever upodobał sobie nie tylko córkę Ernesta. Zapałał większą miłością do jego ziemi. Swoim zachowaniem utracjusza nie zdobywa sobie sympatii Ernesta, by przejąć jego ziemię Flem postanawia znaleźć bardziej radykalne rozwiązanie.



YOUNG ONES to niezwykle ciekawy i oryginalny obraz. Paltrow wymieszał gatunki westernu, sci-fi i post-apo nadając im mocno psychologicznego rysu. Konflikt młodego Flema z Ernestem ukazuje nam konflikt pokoleń. Flem mimo swoich mankamentów staje się tutaj źródłem innowacyjnych pomysłów, gdy tymczasem mocno stąpający po ziemi Ernest tkwi w oczekiwaniu na cud. Niestety Flem do zrealizowania swych pomysłów obiera niecną drogę. Być może brutalne czasy, w  których przyszło mu dorastać zdeterminowały jego postępowanie, a może po protu jest typem oportunisty, który kodeksem etycznym podtarł sobie już dawno tyłek. 
Młodego Flema skontrastowano z postacią syna Ernesta, Jerome. Ta dwójka to kompletne przeciwieństwa. Różni ich nie tylko wiek i dojrzałość emocjonalna, również wzorzec ojca, którego brakowało Flemowi, a który wywarł mocny wpływ na światopogląd Jerome. Paltrow dostrzega w Jerome synonim niewinności. W czasach brutalnych, które ocierają się o MAD MAXowe piekiełko cnota dygocze na stryczku, jak liść na wietrze. Bycie mężczyzną ociera się o gwałtowną, zwierzęcą naturę, niepohamowaną agresję i odarcie z sumienia. Jerome jest tu ostoją uczciwości, pracowitości i przyzwoitości. Wśród całej maści typów spod ciemnej gwiazdy jest jak niedobitek po wybuchu nuklearnym. Czy jego niewinność przetrwa ? Czy będzie mógł w pełni cieszyć się swą chłopięcą naturą ? Czy męskość wypali mu znamię na duszy ?



Bardzo podobało mi się wymieszanie filmowych gatunków. Gdzieś w tle słychać było chichot THE PROPOSITION, MAD MAX, czy powieści Johna Steinbeck'a. Paltrow rewelacyjnie dobrał sobie obsadę aktorską. Jak zwykle boski Shannon - surowy, chłodny, z dystansem, aktor idealnie wpasowujący się w silne osobowości naznaczone ludzkim dramatem. No i młody narybek aktorów - Hoult, Elle Fenning, Smit-McPhee, których Paltrow wrzucił na dość głębokie wody. Nie są to durne opowieści dla dziatwy, a mimo to w pełni oddali wewnętrzne rozterki i burze zmysłów swoich bohaterów.
Klimatu nadaje świetnie dobrana ścieżka dźwiękowa, tak różnorodna jak bohaterowie, bardzo fajne ujęcia, i ta mocno fallout'owa aura, która niesie nad głowami bohaterów skażoną chmurę.
Polecam!

Moja ocena: 7/10 [ mocne 7,5]

sobota, 18 października 2014

RUDDERLESS [2014]




Patrząc na wysokie noty tego filmu obawiam się, że będę osamotnioną w swojej ocenie. Ale co tam, zjechałam THE BROKEN CIRCLE BREAKDOWN, pomęczę się również nad RUDDERLESS.
Nie wiem po jakie licho uznany i ceniony aktor William H.Macy wziął się za reżyserię. Może uznał, że w obecnym stadium swego życia aktorsko osiągnął już wszystko, a to co nadejdzie nie da mu już zbyt wiele satysfakcji. Jednak po tym debiucie muszę stwierdzić, że jego poziom aktorski z reżyserskim nie idzie w parze. Scenariusz nie jest zbyt wymagający, a dialogi momentami ranią bębenki, jednak Macy nie zrobił kompletnie nic, by z tej łzawej historyjki uczynić dramat łamiący serca, tak jak to było w podobnym tematycznie filmie MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEVINIE.



Syn Sama ginie od postrzału w czasie ataku na kampus studencki. Mężczyźnie ciężko przyjdzie pogodzić się z jego śmiercią, jak i jej przyczynami. Aby pomóc sobie w akceptacji tej straty postanawia  upublicznić piosenki syna, który ten namiętnie pisał. Sam zauważony przez młodego muzyka buduje grupę, której sukces przerośnie nie tylko jego wyobrażenie, ale zmusi go do zmierzenia się z demonami przeszłości.



Cały szkopuł tej fabuły tkwi w jednej scenie, której nie chcę tutaj wyjawić, ponieważ nadaje ona sens i znaczenie temu filmowi. W pewnym sensie usprawiedliwia i tłumaczy zachowanie Sama, który nie mogąc pogodzić się ze śmiercią syna porzuca swoje dotychczasowe życie. Zostawia dom, traci kontakt z byłą żoną, przeistacza się w człowieka, któremu nie zależy na niczym. Rozśpiewana kapela, której jest współzałożycielem staje się swoistą terapią. A piosenki, które napisał jego syn mają mu pomóc zrozumieć tragedię, która się przydarzyła. I tutaj nasuwa się porównanie do wspomnianego wyżej MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEVINIE. Te dwa filmy poruszają ten sam problem - niewyobrażalnej frustracji wśród młodzieży, która zmusza ich do podjęcia nieodwracalnych w skutkach i haniebnych decyzji. Problem w tym, że Macy kompletnie nie ukazał bólu, tragedii i cierpienia rodziców sprawcy. Skupił się na rzewnych piosenkach, dylematach o ciężkim życiu w biedzie i usprawiedliwianiu siebie za winy innych w absolutnie mało przekonywujący sposób. 



Obraz ma i swoje dobre momenty, które podnoszą ten film z kolan. RUDDERLESS to przede wszystkim genialny Billy Crudup. Jestem już trochę zmęczona ilością filmów o domorosłych pieśniarzach z gitarą w ręku <patrz: BEGIN AGAIN, czy INSIDE LLEWYN DAVIS>, mimo to Billy dawał radę. Niestety na jego tle uwidoczniły się braki w kunszcie Antona Yelchina, czy absurdalnie dobrana obsada dla Williama H.Macy, czy Laurence'a Fishburne'a <te role nie powinny się znaleźć w dorobku tak dobrych aktorów>, o żałosnej kreacji gwiazdki Seleny Gomez nie wspominając. 
Niewykorzystany potencjał aktorski, słabo zbudowana charakterystyka postaci, marne dialogi i nadęty sentymentalizm zgubiły po drodze clue tego filmu, czyli dramat rodzica, który przypadkowo zostaje wciągnięty w niepoczytalność swego dziecka i za błędy którego przychodzi mu słono płacić.
Moja ocena: 5/10 [w tym +1 za kreację Crudup'a]