Strony

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

SHORT TERM 12 [2013]




PRZECHOWALNIA NUMER 12 to klasyczny pewniak. Film pod każdym względem dobry, wręcz wzorcowy. Festiwalowy pewniak, który tchnie duchem Sundance. Można powiedzieć, że to film kompletny. Dźwięk, obraz, fabuła, aktorstwo utrzymane na bardzo wysokim poziomie. A wszystko to otulone naprawdę mocną historią opowiedzianą bez lukru, ale niezwykle emocjonalnie.



Tytuł filmu odnosi się do miejsca, które stanowi pewnego rodzaju azyl dla młodocianych. Jego mieszkańcy to głównie młodzież i dzieci z patologicznych rodzin, ale nie tylko. To ofiary rozwodów, życiowych tragedii, dramatów rodzinnych.
Głównymi bohaterami filmu jest dwójka opiekunów. Grace i Mason to niezwykle pozytywni ludzie. W miejscu tak ponurym i przygnębiającym trudno jest znaleźć w sobie dawkę optymizmu. Bohaterowie znajdują odskocznię od przytłaczającej rzeczywistości, choć oderwać się od niej nie jest łatwo. Oni sami bowiem znają z autopsji ból i cierpienie dzieci, którymi się opiekują. Niezwykle ciężko im rozwiązywać swoje problemy, gdy ich świat jest nimi przepełniony.



Mimo ogromnego ciężaru jaki niesie ta historia film jest niezwykle lekki. Głównie za sprawą postaci, głównych bohaterów, którzy stają na uszach, by zdjąć z wychowanków ciężar smutku i beznadziei. Niezwykle ciepli ludzie, którzy rewelacyjnie potrafią przebić się przez ścianę, wytrzymałą blokadę tych dzieci. Osoby pracujące z takimi problemami muszą posiadać niezwykłą empatię. Ten wszechogarniający smutek i cierpienie oblepia wszystkich partycypantów. Trudno sobie wyobrazić ten ciężar. Jakie środki zastosować, by zbalansować emocje, by nie zwariować ?



Destin Cretton w swoim filmie porusza nie tylko patologię, przemoc, wykorzystywanie seksualne nieletnich. W pewnym sensie jest głosem współczesnych rodzin. Nie da się ukryć, że media nie kładą nacisku na promowanie tradycyjnego modelu rodziny. Członkowie rodzin to raczej wolne elektrony, niż zżyte ze sobą jednostki. Jak nie rozwody, to związki homoseksualne, to absolutny brak szacunku i kompletne rozluźnienie relacji rodzinnych. W obecnych czasach trwałość rodziny nie jest w modzie. Długotrwałe związki przechodzą do lamusa, a po rozwód idzie się jak po bułkę na śniadanie. Cretton idzie dalej. SHORT TERM 12 w pewnym sensie pokazuje nam konsekwencje. Oczywiście nie można generalizować. Czasami rozstanie dwojga ludzi jest nie tylko konieczne, ale musowe. Autor jednak uczula nas, że nie wszyscy dają sobie świetnie radę z problemami. Każda wojna ma swoje ofiary. Jedni liżą rany latami, drudzy nie przetrwają bitwy. A mało kto uchodzi bez szwanku.



Absolutnie polecam ten film. SHORT TERM 12 to jeden z tych filmów, które albo wyłączymy ponieważ tematyka nas nie zainteresuje lub ból będzie zbyt ciężki do zniesienia albo go polubimy. Innej opcji nie ma. To bowiem bardzo dobre, mocne, poruszające kino z pięknymi zdjęciami, fajną ścieżką dźwiękową i godnymi uwagi kreacjami aktorskimi od mało znanych aktorów. A ja już czekam na kolejny film z rąk Destina Crettona. Jeśli ktoś tak pisze scenariusze i kręci takie filmy to warto czekać.
Moja ocena: 8/10

niedziela, 27 kwietnia 2014

DEVIL'S KNOT [2013]




Z filmu na film Atom Egoyan utwierdza mnie w przekonaniu, że jego chwała już dawno przeminęła. Od czasu GDZIE LEŻY PRAWDA kręci dość przeciętne filmy i do tych zaliczyć można DEVIL'S KNOT. Szkoda, bo historia jest potężna i mroczna. Mogłoby z tego powstać drugie SIEDEM, mogło... ale do tego trzeba najwyraźniej posiadać umiejętność budowania napięcia i grozy, którego w tym filmie po prostu zabrakło.



Wszyscy, którzy pamiętają serię dokumentów PARADISE LOST, czy WEST OF MEMPHIS historia w DEVIL'S KNOT nie będzie niczym zaskakującym. Dla tych, którzy nie mieli okazji zapoznać się z tą już kultową serią przypomnę fabułę. Film oczywiście oparty na faktach opowiada o procesie trójki młodocianych, którzy zostali oskarżeni o brutalne morderstwo trzech małych chłopców. Akcja toczy się w Memphis, konserwatywnej kolebce zabobonów, KKK i uprzedzeń. Proces okazuje się polowaniem na czarownice, a prowadzone przez policję śledztwo wykazuje masę nieścisłości, zaniechania i karygodnych błędów. W tle tego procesu unosi się ciężka atmosfera niedopowiedzeń, tajemnicy i podejrzeń, które niekoniecznie padają bladym światłem na ławę oskarżonych.



Egoyan dość wiernie oddał historię. Buduje proces na absurdach i niekompetencji miasteczkowej policji. Pokazuje, że w świecie zdominowanym przez zaściankowość są jeszcze autonomiczne jednostki, które nie poddają się masowej sieczce i potrafią myśleć logicznie. Można powiedzieć, że reżyser zbudował klasyczny kryminał. Bardzo rzetelny, poprawny, nie porywa, ale trzyma fabułę w ryzach. Nie jestem jakoś szczególnie zachwycona tym co zobaczyłam, gdyby nie świadomość nazwiska sygnującego ten film można by przypuszczać, że za kamerą stoi mało znany reżyser. Egoyan niczym się w tym filmie nie wyróżnił, jak i sam film niczym nie wyróżnia się od tego typu kryminałów. Bardzo rzetelnie, Colin Firth oczywiście cacuszko, ale film totalnie bez szału.
Moja ocena: 6/10

TOKAREV [2014]




Zastanawiam się, czy warto tracić czas na opis tego filmu. Jeszcze nie tak dawno chwaliłam Cage'a za JOE. Liczyłam na to, że w końcu przestał wybierać filmowe szmiry, a tu taki cudak... koszmarek w każdym calu. Gdyby nie ilość obitych ryjów na ekranie i kilka solidnych scen aktorskich Cage'a byłoby mniej, niż zero.



TOKAREV posiada fabułę tak miałką, oklepaną i żałosną, że gdyby nie nazwisko reżysera stwierdziłabym, że za produkcją stoi Uwe Boll. Choć i tak TOKAREV w moim odczuciu byłby dla niego obrazą. Cóż bowiem oryginalnego w postaci byłego przestępcy, któremu po latach wyjścia na prostą, zostaje porwana córka. Chłop zaczyna więc szperać w meandrach pamięci, zwołuje starą ekipę obwiesi i rozpoczyna polowanie na byłych mafijnych konkurentów. Końcówka ma być oczywiście zaskoczeniem i poniekąd jest. Jednak po takiej dawce koszmarnych dialogów, jeszcze gorszych kreacji aktorskich jedynie lobotomia pomogłaby w zmianie mojego zdania.



Szkoda mi słów na temat reżysera, bo ani to talent, ani rutyna, ani rzemiosło. Scenariusz woła o pomstę do nieba, a dialogi przypominają rozważania zapijaczonych obwiesi na przystanku autobusowym. Prostactwo i słoma z butów. Cage stanowi jedyny powiew poziomu aktorskiego w tym obrazie. Nawet wskrzeszenie Petera Stormare, czy Danny Glovera niewiele pomogło. A aktorce Rachel Nichols powinni wlepić dożywotniego bana na występy przed kamerą. Mogłaby zagrać słup telegraficzny i wypadłaby równie mało autentycznie.



Generalnie przestrzegam przed tym gniotem, nawet fanów Cage'a. Tego na trzeźwo się nie obrobi, a pewnie i po pijaku wywoła odruch zwrotny.
Moja ocena: 2/10

sobota, 26 kwietnia 2014

BLUE RUIN [2013]


Pierwszy raz spotykam się z filmem od Jeremy Saulniera. To człowiek omnibus. Sam napisał scenariusz, sam go wyreżyserował i odpowiedzialny jest za oprawę wizualną. O ile do scenariusza i zdjęć trudno się przypiąć, o tyle z przekazaniem tej intrygującej fabuły już jest nieco słabiej. Nie zmienia to faktu, że to bardzo ciekawa propozycja niskobudżetowa, która konwencją zahacza o kino azjatacykie. Motyw zemsty bowiem jest tu wszechobecny. Jednakże to co różni azjatycką kinematografię od zachodniej jest tu tak namacalne, jak nigdy dotąd. I to główny mankament, ale o tym za chwilę...



Tytuł odnosi się do samochodu głównego bohatera. To od niego się wszystko zaczyna. Niebieski wrak zamieszkiwany przez bezdomnego Dwighta. Facet nie ma wiele wymagań życiowych, a jego potrzeby skondensowane są do minimum. Kąpie się w cudzych chałupach pod nieobecność ich właścicieli, podkrada ciuchy ze sznurów na pranie, buszuje po śmietnikach i generalnie wiedzie życie na skraju ubóstwa. Niewiele się o nim dowiadujemy do momentu, w którym powraca do rodzinnej miejscowości by dokonać zemsty na człowieku skazanym za morderstwo sprzed lat. 



Saulnier powoli odkrywa karty. Nie wiemy co takiego wydarzyło się w życiu bohatera, że podejmuje tak drastyczną decyzję. A akcja zawiązuje się już na samym początku. Reżyser dawkuje nam informacje. Uchyla nam rąbka tajemnicy, tak by działania Dwighta nabrały głębszego sensu, niż tylko były zobrazowaniem krwawej łaźni. Trzeba przyznać, że Saulnier nie pieści się w scenach zemsty. Minimalizm formy przełamywany zostaje jatką i drastycznymi scenami. Może nie ma ich zbyt wiele, ale jak się tylko pojawią włos się jeży. 



Są jednak przestoje. Niewiele dialogów z początku nie razi. Tajemnica wokół bohatera sprawia, że można się obejść bez gadulstwa, a film nie traci na swej wartości. Im dalej jednak w las tym ciemniej. Momentami film nuży. A poczynania bohatera irytują. Jego decyzje pokazują nam różnicę między doprowadzonym do perfekcji motywem zemsty w kinie azjatyckim. Dwight się waha. Z jednej strony męczy go sumienie, przeszkadza ułożona natura i dobre wychowanie, co jest przyczyną wielu błędów. W kinie azjatyckim bohater, który podejmuje się zemsty nie owija w bawełnę, nie przegląda się dziesięć razy przez jedno, a potem drugie ramię, nie myśli o konsekwencjach jest owładnięty żądzą, buzuje w nim adrenalina, a testosteron rozpierdala mu pory w skórze. Dwight to zupełne przeciwieństwo tamtejszych bohaterów. Może to zaleta, dla mnie niestety wada. Jego postawa często bywa irytująca, a kategoryczne decyzje podejmowane są zbyt późno.



BLUE RUIN mimo swych przestojów to naprawdę fajny film. Niskobudżetowy, z mało znaną obsadą, ale ze świetnymi zdjęciami i intrygującą fabułą. Choć bohater potrafi działać na nerwy, to jednak każdy obraz, który wywołuje emocje, nawet te negatywne jest wart uwagi. Nie ma bowiem nic gorszego niż mamałyga bez wyrazu. Z drugiej strony jest to ciekawa odpowiedź amerykańskiego reżysera na motyw zemsty obecny w kinie i tak rewelacyjnie przedstawiany przez Azjatów. Różnice są spore, ale dzięki temu kino nadal zaskakuje.
Moja ocena: 7/10 (a nawet 7,5)

ABOUT TIME [2013]




Richard Curtis powinien dostać Oscara za scenariusze, które są klasycznymi wyciskaczami łez. Zwykłe historie, o niby zwykłych ludziach, a jednak... niekoniecznie. Jakby zwykłość była zbyt nudna i monotonna by kręcić o niej film. W kategorii romansu z pewnością tak jest, na dramat wpasowałaby się wprost idealnie. Zmyślnym szacher macher Curtis przedstawia nam bohatera, przeciętniaka, o urodzie dość wątpliwej, który ma niezwykły dar. Ten dar pozwala mu przenosić się w przeszłość i z lekka ją naginać. Ta niezwykła umiejętność z jednej strony jest obarczona kilkoma wadami, z drugiej możliwość korekty błędów przeszłości wydaje się być bezcenna. 



Gdyby zastanowić się głębiej nad sensem tej historii, to poza powyższą możliwością podróżowania w czasie, nie ma ona nic w sobie nadzwyczajnego. Opowiada o perypetiach rodzinnych. Snuje moralizatorskie wstawki typu "chwytaj dzień". I kreśli cudowny obraz lekkiego życia rodziny wielodzietnej. Curtis jest mistrzem obrabiania kanciastego kloca w kształt idealny. Cała bowiem historia okraszona jest paroma ciekawymi postaciami, sporą dawką humoru, typowego angielskiego sarkazmu, bez którego ten film byłby nieznośną męczybułą. Rozbawiła mnie scena wesela w iście wyspiarskiej aurze, natomiast gwoździem do trumny okazało się połączenie pogrzebu z piosenką Cave'a "Into my arms" (bitch plizzz!).



Sporym atutem (to jedyny powód, dla którego dotrwałam do końca) to naprawdę dobre dialogi. Bardzo inteligentne, cięte riposty, życiowe i niezwykle naturalne. W tej materii Curtis jest mistrzem. Poziom sarkazmu nie osiągnął tego z CZARNEJ ŻMII, ale widać że autor nie zapomniał gdzie szlifował swoją formę. Nie jestem jednak odbiorcą tego typu filmideł. Choć czasami zdarza mi się trafić na perełki. Zabrakło mi jednak polotu z CZTERECH WESEL..., czy uroku z TO WŁAŚNIE MIŁOŚĆ
Wybiję się z lekka poza margines. Lukrem ociekał mi ekran, a ilość schematów i emocjonalnych chwytów były poniżej mego pasa. Mimo wszystko, to nadal przyjemne, lekkostrawne kino, które z pewnością będzie strzałem w dziesiątkę dla fanów łzawej, wzruszającej tematyki.
Moja ocena: 6/10

piątek, 25 kwietnia 2014

IN A WORLD [2013]




Wiosna za oknem nie sprzyja oglądaniu filmów. Znalazłam jednak chwilę dla Pani Lake Bell i jej debiutu pełnometrażowego IN A WORLD. Jak na reżyserkę, autorkę scenariusza ... i ... odtwórczynię głównej roli, Lake Bell zaprezentowała się wyśmienicie. Obraz okazał się lekką komedią, trochę o relacjach rodzinnych i trochę o dość intrygującym środowisku lektorów.
IN A WORLD to trzy kultowe słowa, które w historii kina najczęściej reklamowały filmy w trailerach. Autorka na ich bazie buduje zabawną historię rywalizacji w konkursie na lektora do kasowego giganta filmowego. W szrankach o super fuchę staje bohaterka - Carol, jej ojciec i aspirujący do guru lektorów, boski lawdżoj Gustav. Między tą trójką rozgrywają się zabawne perypetie, rodzinne animozje i cała masa komicznych nieporozumień.



Lake Bell swoim filmem zwróciła moją uwagę na kompletną niszę w przemyśle filmowym - spikerów. Osób, które poznajemy wyłącznie po barwie głosu, czy sposobie intonacji. Nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi na te kwestie. Z jednej strony jestem w stanie określić jaka barwa głosu odpowiada mi najbardziej, a jaka nie. Jednak jest to dość marginalny temat i niekoniecznie wywołuje we mnie większe emocje. IN A WORLD w jakimś drobnym stopniu pobudza naszą wrażliwość na dźwięk ludzkiego głosu. Nagle słowa nabierają barw, ciekawych wzlotów, upadków, czy piskliwego skrzeczenia, jak nożyce Freddiego Krugera po szkolnej tablicy. I sam ten fakt, zasiania w nas ziarnka ciekawości, pobudzenia uśpionej wrażliwości sprawia, że IN A WORLD ma ogromną wartość dodaną.



Z pewnością nie jest to kino wybitne, choć wielokrotnie docenione na przeróżnych filmowych festiwalach. Jest na tyle intrygujące, by zachęcić do współudziału w perypetiach bohaterki. Obraz przejawia wszelkie cechy oryginalności, posiada świetny scenariusz, zabawne dialogi i fajnie nakreślone postaci. Muszę przyznać, że zaintrygowała mnie Lake Bell. Kompletnie nie kojarzę jej dotychczasowych ról aktorskich, a zagrała w wielu. Zdecydowanie jednak zapadnie mi w pamięć wraz ze swoim autorskim projektem. Lekkie, przyjemne, kompletnie niezobowiązujące kino.
Moja ocena: 7/10 (a właściwie 7,5 za genialne cameo z Evą Longorią)

wtorek, 22 kwietnia 2014

OLHOS AZUIS [2009]




Nie jestem fanką brazylijskiego kina i do tego seansu podchodziłam jak do jeża. Nie wyobrażam sobie jednak, by ta produkcja mogła być sygnowana przez amerykanów. To bardzo antyamerykańskie kino, które z jednej strony wzburza, a z drugiej daje do myślenia.



Nadrzędną częścią fabuły jest przesłuchiwanie przez pracowników kontroli imigracyjnej przybyłych do USA południowoamerykańskich obywateli. Obserwujemy naciski, agresję i stronniczość kontrolerów kontrastowaną bezsilnością przesłuchiwanych. Razi niesprawiedliwość i nierówność spowodowana narodowością i kolorem skóry. Nie jest to wyłącznie problem na tle rasowym. Obraz porusza inną kwestię. Przewagę rządu amerykańskiego nad losem obywateli biedniejszych państw. Zahacza o wyzysk społeczny i wpływ korporacji przejmujących gospodarkę ubogich państw. Takie rozłożenie sił prowadzi do klasycznej zależności słabszego wobec silniejszego, mocarstwową politykę Stanów oraz możliwość dyktowania warunków jako państwa uprzywilejowanego. Z drugiej strony pokazuje politykę opartą na hipokryzji. Stany, które zbudowały swoją potęgę na imigrantach teraz skutecznie się od nich odżegnuje. Kontrola tutaj ukazana jest oparta na przesłankach, które są nie tylko niehumanitarne, ale przede wszystkim nieetyczne.



Nie spodziewałam się wiele po tym obrazie, jednak wyjątkowo dobrze się go ogląda. Film wywołuje masę skrajnych emocji. Głównie tych negatywnych, skierowanych do rządu Stanów Zjednoczonych. To przede wszystkim obraz polityczny, choć porusza dramat jednostki, którym jest mocno schorowany główny bohater, kontroler imigracyjny. Nie zmienia to faktu, że władza którą powierzono tym urzędnikom często jest wykorzystywana, a procedury mocno naciągane, co dla każdej jednostki autonomicznej i świadomej swych praw jest nie do zaakceptowania.
Bardzo ciekawy seans. Mimo swych dwóch godzin lekko się go przyswaja. Świetne kreacje aktorskie zarówno aktorów amerykańskich, jak i tych z południowego kontynentu. Jedynie zakończenie wydaje się być mocno naciągane i w takim wymiarze, kompletnie zbędne.
Moja ocena: 6/10 (byłoby 7, gdyby nie niepasująca do bohatera metamorfoza w końcówce filmu)

KOMPANI ORHEIM [2012]




Jak na tradycję skandynawskiej kinematografii przystało jest rzewnie, depresyjnie i z lekka patologicznie. Wszystko więc na miejscu, tylko efekt finalny pod zdechłym psem. Po dość mocnej historii, którą prezentuje film, pozostała pustka, a i kurz już zdążył dawno osiąść.



RODZINA ORHEIMÓW to klasyczna opowieść o dziecku wychowanym w rodzinie borykającej się z problemami alkoholowymi. Głównego bohatera Jarle poznajemy w momencie otrzymania wiadomości o zmarłym ojcu. Jarle przenosi nas w czasie. Wraca do swych wspomnień poprzez które ukazuje swoje dość bolesne dzieciństwo. Ojciec bowiem nie wylewał za kołnierz, a i matce potrafiło się oberwać zarówno słownie, jak i fizycznie, czemu biernie przyglądał się chłopiec. To dość dziwna konstrukcja bohatera, muszę przyznać. W większości tego typu filmów dzieci alkoholików przedstawiane są w bardzo dobrym świetle. Z jednej strony mocno współczujemy Jarle z drugiej to mały rozwydrzony chłopak, który często nie znajduje granic między obowiązkiem, a własnym "chcę". Również matka, druga ofiara alkoholu, przedstawiona została jako bierna obserwatorka, która nie chce i nie garnie się, by coś w swym parszywym życiu zmienić. Słowem dość antypatyczne postaci i choć wiele wycierpiały parę mocnych słów w ich kierunku ciśnie się na usta.



Ukazując przemoc w rodzinie, alkoholizm, czy bunt wieku dorastania można spodziewać się eksplozji emocji na ekranie. Niestety obraz bez większej skazy na psychice widza przechodzi najtrudniejsze etapy życia filmowej rodziny. Totalnie nie porwała mnie ta historia, jest mdła i bez wyrazu. Nie pomaga obrazowi ani scenariusz, ani bohaterowie. Filmów o alkoholikach powstała masa i nawet biorąc pierwszy tytuł z brzegu, który przychodzi mi na myśl np.brytyjski TYRANOZAUR stwierdzam z bólem, że RODZINA ORHEIMÓW wypada na kompletną mamałygę bez polotu. 
Moja ocena: 5/10

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

THE BRASS TEAPOT [2012]




Lubię Michaela Angarano, a jeszcze bardziej Juno Temple i nie trzeba było zbyt wiele zachodu, by zmotywować mnie na ten seans. Po czasie uznaję, że warto było, choć to baja jakich mało. I jak na pełnometrażowy debiut reżyserski Pani Ramaa Mosley odwaliła kawał dobrej roboty.



Jak już wcześniej wspomniałam ten film to bajka. Współczesna wariacja o Dżinnie, choć jej zdecydowanie bliżej do kombinacji alpejskiej na temat WŁADCY PIERŚCIENIA. Bohaterowie kilkakrotnie nawiązują do książki Tolkiena, a scenarzysta popłynął w swej fantazji tworząc współczesną wersję złowrogiego pierścienia. 
THE BRASS TEAPOT jak sama nazwa wskazuje to imbryk. Piękny, mosiężny, niezniszczalny, pozłacany, starszy od węgla, który ma niezwykłą moc. Podobnie jak Tolkienowski "precious" obezwładnia swoją ofiarę pobudzając w niej chciwość i pazerność. Filmowy imbryk jest bowiem jak kura znosząca złote jajka. Zamiast jajek wyrzuca z siebie sporej wartości gotówkę. Problem w tym, by pobudzić czajniczek do działania trzeba zadać sobie lub komuś ból. Im większy, tym więcej kasy. Właściciele imbryka szybko zostają owładnięci i opętani możliwościami kuchennego gara, co spowoduje niezły chaos w ich życiu.



Bohaterami jest dwójka bardzo młodych ludzi, którzy pobrali się za wcześnie, cierpią na chroniczny niedobór gotówki, pracy i generalnie wkurza ich niesprawiedliwość życia. W tę dwójkę wcielili się Temple i Angarano. Świetnie ogląda się ich na ekranie. Wydają się wprost stworzeni dla siebie. Niezwykła lekkość ich aktorstwa sprawia, że ich irytujące zachowanie staje się niezwykle słodkie i zabawne. Całkiem przyzwoity jest również scenariusz. Wiele zabawnych dialogów i scen. Ujęła mnie scena obiadku u teściowej, czy godziny małżeńskiej "szczerości". Ubawiłam się po pachy. Jednak największym atutem jest naprawdę dobra ścieżka dźwiękowa, która przewija się przez film.



THE BRASS TEAPOT z jednej strony to niezwykle młodzieżowy seans. Szaleństwo i nieokrzesanie cechuje bohaterów, a ich życiowe pomyłki sprawiają, że lądują na czterech łapach. Jednak gdzieś tam pomiędzy tą głupkowatą treścią dla gimbusów kryje się życiowa mądrość. Nie jest ona co prawda wyszukana, ale nadal niesamowicie aktualna. W każdym bądź razie zostałam kupiona.
Moja ocena: 7/10

niedziela, 20 kwietnia 2014

THE RAILWAY MAN [2013]




Nie jest to może MOST NA RZECE KWAI, czy ŁOWCA JELENI, jednak spokojnie możemy zapisać DROGĘ DO ZAPOMNIENIA do kanonu filmów mówiących o konsekwencjach traumatycznych przeżyć wojennych. Jonathan Teplitzky bardzo subtelnie zagłębia się w zespół stresu pourazowego. Dawkuje nam wizualne tortury nadając głębi emocjonalnym przeżyciom bohatera. Podoba mi się to co obejrzałam, choć sam film nie jest pozbawiony mankamentów. 



Historia Erica Lomaxa oparta jest na faktach. Ten mężczyzna przez lata borykający się ze wspomnieniami dni spędzonych w japońskiej niewoli, namówiony przez przyjaciela i żonę postanawia spotkać się ze swym oprawcą. Film jednak nie rozpoczyna się momentem spotkania obu panów. Powoli poznajemy losy Erica poprzez retrospekcje i wspomnienia. Reżyser umiejętnie nakłada kadry dotyczące przeszłości bohatera na te z czasu teraźniejszego. Dzięki temu bardzo sprawnie jesteśmy przenoszeni w czasie nic nie tracąc na linearności wydarzeń. Nacisk jednak został położony na emocjach, bolesnych wspomnieniach i traumie, która przez naście lat zżera bohatera skutecznie uniemożliwiając mu budowanie związku z żoną. Jego funkcjonowanie w społeczności również jest obarczone ogromnym wysiłkiem emocjonalnym. Dźwięk, odgłos, szelest potrafią w mgnieniu oka przywołać wspomnienia tortur, głodu i niewyobrażalnego wysiłku psychicznego i fizycznego.



Teplitzky nie sili się na gloryfikowanie postawy Erica. Trzeba tu zaznaczyć, że bohater jest klasycznym przykładem zwycięstwa hartu ducha, etyki, męstwa i honoru nad brutalną siłą i zwierzęcymi instynktami. Reżyser kreśli postać Erica w taki sposób, byśmy sami doszli do konkretnych wniosków. Kontrastuje względem siebie dwie postaci - heroiczną postawę bohatera wobec słabości i tchórzostwa jego kata, czynów wobec słów. To piękny kawałek kina, który dobitnie ukazuje postawę człowieka honorowego, odważnego, szlachetnego i prawego.


Obraz nie jest pozbawiony mankamentu. Znajduję, na szczęście, tylko jeden, jednak mocno uwierający. Były momenty monotonne, które nie koloryzowały fabuły, a wydawały się być zwykłą zapchaj dziurą. Obraz stał się przez to niezłą sinusoidą. Skrajne emocje i wstrząsające obrazy zostały spowalniane relacjami z żoną, by znowuż przenieść nas do tropikalnej gehenny bohatera. Historia Erica broni się jednak sama. A jego filmowy odpowiednik Colin Firth po raz kolejny dał popis swego geniuszu. Człowiek, który mimiką twarzy potrafi oddać emocje tak skraje, aż niemożliwe. Jego stoicką postawę burzy złość, bezsilność, chęć zemsty, czy współczucie, a wszystko w jednym spojrzeniu. Cudowny aktor i niezwykły talent. 
Polecam ten film. Fabularyzowana historia postaw uznawanych dawnymi czasy za cnotliwe z pewnością nikomu nie zaszkodzi, a powinna dać do myślenia.
Moja ocena: 7/10

sobota, 19 kwietnia 2014

THE PHYSICIAN [2013]




Oglądając dzisiaj ten film nie opuszczał mnie złośliwy uśmieszek. To jeden z tych tytułów, które powinno się oglądać do niedzielnego kotleta z całą rodziną. Kompletnie niezobowiązujące kino, które nota bene wyjątkowo lekko wchodzi, a które jest tak płytkie i schematyczne, aż boli.



Ta bajkowa fabuła przenosi nas do XI wieku. Świat ogarnięty konfliktem chrześcijańsko - islamskim, wczesne wieki średniowiecza, zabobon, brak higieny, choróbska i jeden wielki syf. W tym koglu moglu znajduje się chłopaczyna, któremu umiera matka. Chłopca przygarnia cyrulik. To znachorzy, fryzjerzy, którzy kroili po kieszeni naiwniaków wierzących w ich cudowne umiejętności. Gdy chłopiec dorasta, ambitnie postanawia spełnić marzenia z dzieciństwa i zgłębić tajemnice średniowiecznej medycyny. Nauki musi jednak pobrać w ówczesnej Persji, mocno podzielonej, nienawidzącej chrześcijan i szczerze pogardzającej ówczesną, zacofaną Europą.



Nie jest to wielce wymagające kino. MEDICUS to dość specyficzny mix filmu przygodowego, dramatu ze znacząco rozbudowanym wątkiem miłosnym. Ku mojemu zdziwieniu ten filmowy maraton (raptem 2 godz. 30 min.) ogląda się bardzo sprawnie. Zastosowano tutaj sporo humoru i kolorowych postaci. Nie czytałam powieści, która stała się kanwą dla scenariusza, ale przyznaję że fabuła może przywoływać historie znane z książek Umberto Eco. Autor scenariusza poza wątkiem przygodowym położył dość mocny nacisk na konflikt religijny. Jest on jednak mega chaotyczny. Wprawdzie nikt nie popiera konkretnego wyznania, ale gdzieś tam w tle słychać chichot żydów i obśmiewanie się ze schiz ortodoksyjnych muzułmanów. Żeby było jeszcze zabawniej film sygnowany jest przez Niemca.



Szczerze, nie wyłożyłabym funta kłaków na bilet do kina. To całkowicie telewizyjne widowisko z kilkoma przerwami na kawę i siku. Mimo dość wartkiej akcji trudno wysiedzieć dwie i pół godziny oglądając miłosne rozterki i naukowe ambicje blokowane przez religijne uprzedzenia. Film to po prostu mega bajka, a w bonusie otrzymamy dwie fajne kreacje (Ben Kingsley i Stellan Skarsgard) oraz odrobinę wisielczego humoru (zdecydowanie za mało).
Moja ocena: 6/10 (a właściwie 5,5; podciągam za lekkość w sposobie opowiadania)


LABOR DAY [2013]





Obawiałam się, że mój wczorajszy stan emocjonalnego rozrzewnienia mocno wpłynie na ostateczną ocenę tego filmu. Najwyraźniej coś Raitmanowi w filmie nie wyszło. W mojej osobie miał plastyczny obiekt, który idealnie nadawał się do uformowania tematyką melodramatyczną. Nie zaiskrzyło. Obraz jest dobry, ale kompletny brak chemii. Zabrakło tego pierwiastka, który potrafi zmienić totalne paskudztwo w mistrzostwo świata.



Jason Reitman od lat udowadnia, że potrafi kręcić naprawdę fajne kino. JUNO, YOUNG ADULT i jedna z moich ulubionych końcówek filmowych dotąd W CHMURACH. Te filmy na pierwszy rzut oka bardzo różnią się od siebie. Jednak gdy się bliżej przyjrzymy dostrzeżemy, że łączy je pewien pierwiastek wspólny - samotność. Samotność to temat przewodni LABOR DAY. Niestety reżyser nie potrafi czynić emocjonalnych cudów na ekranie, tak jak to miało miejsce w przypadku BLUE VALENTINE, REVOLUTIONARY ROAD, LIKE CRAZY, LOST IN TRANSLATION czy TAKE THIS WALTZ. Brakuje subtelności, nostalgii, emocjonalnego uniesienia. Historia rozwódki i jej syna porusza, jednak jest opowiedziana zbyt chronologicznie. Reitman nie skupia się na niezwykłym uczuciu rodzącym się między bohaterami, on konsekwentnie odlicza czas do dramatycznego momentu kulminacyjnego. I to największy mankament tego filmu. A fabuła jest kopalnią emocji, które wydobyć można z relacji kobiety samotnej, porzuconej, po traumatycznych przeżyciach, która dotyku potrzebuje bardziej niż wody wysuszona słońcem ziemia. Drugim biegunem natomiast jest mężczyzna okłamany, zdradzony, zraniony, który traci sens życia będąc dotkliwie oszukanym przez najbliższą mu osobę.



Reitman dobrał sobie bardzo dobrą parę aktorską. Absolutnie bezbłędna rola Winslet. Uważam jednak, że jej postać nie wprowadza niczego nowego do tematu. Bardzo podobne kreacje widzieliśmy we wspomnianym wcześniej REVOLUTIONARY ROAD, LITTLE CHILDREN, czy THE READER. Bez złośliwości zupełnej uważam, że do twarzy jej z depresyjnymi klimatami. Również Josh Brolin obronił się swoją kreacją, choć i tu w temacie niewiele nowego. Mówiąc krótko, Reitman dobrał sobie idealnych aktorów dla filmowych bohaterów.



Może nie jest to film najwyższych lotów to nadal dobry film. Piękne zdjęcia, ciekawa historia, bardzo dobre kreacje aktorskie. Mam zarzuty, co do zbyt słabo wyeksponowanych emocji i zbyt dużego nacisku na przedstawienie chronologiczności zdarzeń. One powinny stanowić tło dla rodzącego się uczucia między bohaterami. Niestety emocje zostały zepchnięte na drugi plan. Myślę jednak, że każdy fan Brolina, Winslet i Reitmana nie poczuje się tym seansem zawiedziony.
Moja ocena: 7/10

wtorek, 15 kwietnia 2014

ZAMANI BARAYE MASTI ASBHA [2000]




Filmy Bahmana Ghobadi do tej pory kojarzyły mi się głównie z walką przeciwko irańskiej religijnej dyktaturze. NIKT NIE ROZUMIE PERSKICH KOTÓW bardzo subtelnie poruszało się między tematyką cenzury, a wolnością słowa, gdy CZAS NOSOROŻCA opowiadał o dramacie miłosnym w kraju ogarniętym strachem przed szalejącym reżimem. CZAS PIJANYCH KONI nie zagłębia się w politykę tak głęboko, jak powyższe tytuły. Ten obraz porusza przejmujące losy pięciorga, osieroconych dzieci, które muszą przejść błyskawiczny kurs dorastania w kraju, który totalnie o nich zapomniał.


Ghobadi po raz kolejny pokazuje nam wstrząsający obraz życia Kurdów. Tysiące osieroconych dzieci, pozostawionych samym sobie. Bohaterowie, paradoksalnie, nie są nikim wyjątkowym. Swój los dzielą z losem tysiąca im podobnych. Wielodzietnych rodzin, w których rodzice zginęli absurdalną śmiercią toczącego się konfliktu między Iranem a Irakiem. Ten konflikt dla przygranicznych małych mieszkańców jest ogromną przeszkodą. By przeżyć stają się szmuglerami przemycającymi wszystko co im wpadnie w dłonie. Rozsiane wokół pola minowe i iraccy żołnierze urządzający zasadzki skutecznie im tę pracę utrudniają.


Ghobadi kreśląc los swych małych bohaterów odrzuca symbolikę na rzecz twardego realizmu. Wszechogarniająca bieda, głód, brak higieny i podstawowych środków do życia, czy choroby i brak lekarstw. W to okrutne i ciężkie życie niechcący zostały wplątane niewinne istoty jeszcze nieprzystosowane do dorosłego życia. Ten przyspieszony kurs dorastania, wpasowania się w rolę głów rodziny, podejmowania dojrzałych decyzji jest niezwykle bolesny. Wiek dziecięcej beztroski i zabawy przeistacza się w wojnę o codzienność. Każda godzina jest tu walką, a kilka srebrników wygraną bitwą.



Nie ukrywam, że obraz ten jest niezwykle poruszający. Emocje potęgują mali aktorzy, którzy są naturszczykami. Ich naturalizm, wyraz twarz i wzrok niesamowicie poruszają. To jeden z tych niezwykłych, dojmujących obrazów, w których bezradność, bezsilność podejmują beznadziejną walkę z brutalnością życia. Trudno opisać CZAS PIJANYCH KONI słowami. Film, w którym życie jest warte funta kłaków, w którym nie możesz liczyć na nikogo, w którym bezsensownie rozdziela się najbliższych, a wartość człowieka liczy się kilogramami soli, czy ilością mułów. Piekielnie dołujący, a jednocześnie niezwykle mądry to film.
Moja ocena: 8/10


PAPURIKA [2000]




Kolejne anime z rąk Satoshi Kon'a zupełnie odmienne od oglądanego ostatnio PERFECT BLUE. Zarówno pod kątem fabuły, jak i rozwiązań animacyjnych. 
Nie rozumiem dlaczego film wpisany jest w kategorię horror. To kompletna filmowa psychodelia z domieszką thrillera. Akcja toczy się bowiem wokół urządzenia rejestrującego sny DC Mini. Urządzenie to miało posłużyć w leczeniu chorób psychicznych. W fazie testowej DC Mini zostaje skradzione i upowszechnione. Jednym z jego skutków ubocznych są halucynacje, przemieszanie jawy ze snem i możliwości zbiorowego śnienia. Fabuła to niezwykły miks klimatów powszechnie znanych z INCEPCJI, czy KONGRESU FUTUROLOGICZNEGO. Urządzenie to genialny wynalazek umiejętnie manipulujący zbiorową świadomością. 

Tytułowa Papryka, to dziewczyna, która ma za zadanie odkryć sprawcę zamieszania. Prowadzi więc śledztwo we współpracy z naukowcami i policją w celu zdemaskowania złodzieja i jego planów. Dochodzenie przeprowadzane jest we śnie. Historia w pewnym momencie tworzy pajęczynę tak szczelną, że trudno odróżnić sceny rozgrywające się w świecie rzeczywistym, a śnie. Te dwa światy wzajemnie się uzupełniają, powodując lekki chaos na ekranie. Nie jest to jednak mankament. Fabuła bowiem to genialny pomysł, cudowne rozwiązania i niemożliwe do przewidzenia zwroty akcji. Całość uzupełnia ciekawa ścieżka dźwiękowa i naprawdę piękna animacja. O niebo lepsza niż w PERFECT BLUE.
Jeśli więc ktoś lubuje się w zakręconych historiach, które powodują tornado na zwojach mózgowych to szczerze polecam.
Moja ocena: 8/10