Strony

wtorek, 30 grudnia 2014

THE LIST OF ADRIAN MESSENGER [1963]




Ten kryminał Johna Hustona przywołuje w pamięci wszystkie seriale o Sherlocku Holmesie, czy detektywie Poirot. Choć intryga zbyt szybko odsłania swe szaty, a tajemniczość ginie po drodze, jednak lekkość tego opowiadania plus przecudowna obsada porażają. A fani kryminalnych zagadek powinni zostać w pełni usatysfakcjonowani.



Adrian Messenger, angielski szlachcic, spodziewając się najgorszego prosi swego przyjaciela, emerytowanego agenta MI6 o pomoc. Wręcza mu listę z nazwiskami prosząc o jej weryfikację. Mimo próśb przyjaciela Adrian nie chce jednak zdradzić ani przyczyn, ani okoliczności tej prośby. Kiedy ex agent pracuje nad listą w między czasie ginie Adrian w katastrofie lotniczej. Jak się wkrótce okaże śmierć Adriana to tylko początek dość długiego ciągu tajemniczych zgonów. Przyjaciel Adriana postanawia zgłębić tajemnicę jego śmierci i odnaleźć mordercę.



Huston stworzył niezwykle ciekawą opowieść kryminalną osadzoną w arystokratycznych, brytyjskich realiach. Zbudowano bardzo ciekawe postaci, zwłaszcza angielskiej wyższej sfery, której Huston lekko przycina ogonek. Za tym drobiazgowym pielęgnowaniem tradycji kryją się raczej osoby próżne, acz sympatyczne. To one nadają uroku tej opowieści poprzez sporą dawkę wprowadzonego humoru. 



Z pewnością sporym mankamentem jest odkrycie kart tej opowieści w połowie filmu. Jednak mnie do końca ten film intrygował. Głównie za sprawą ciekawie skonstruowanych postaci, świetnych i zabawnych dialogów oraz genialnej gry aktorskiej George C.Scotta i Kirka Douglasa. Drugi plan jest równie mocny, o czym przekonacie się w końcowych kadrach filmu, a Waszemu zaskoczeniu nie będzie końca. 
Muszę przyznać, że seans z LISTĄ ADRIANA MESSENGERA okazał się niezwykle udany. Nie jestem fanką kina czarno-białego sprzed lat 70-tych, a mimo to, ta kryminalna opowieść bardzo mnie wciągnęła. Świetna, niezobowiązująca zabawa i ubaw po pachy ze sztywnych jak gorset panny młodej zasad angielskiej arystokracji.
Moja ocena: 8/10


poniedziałek, 29 grudnia 2014

FOXCATCHER [2014]




Wybór Bennetta Millera jako reżysera FOXCATCHER wydaje się być najbardziej racjonalną decyzją z możliwych. Człowiek odpowiedzialny za świetne filmowe adaptacje historii ściągniętych z życia, jak MONEYBALL, czy CAPOTE idealnie wpasowuje się w konwencję tego filmu.
Zacznijmy od tego, że FOXCATCHER to historia oparta na faktach. Opowiada o skomplikowanych relacjach bogatego, amerykańskiego paniczyka Johna du Ponta oraz dwóch braci, zapaśników Marka i Davida Schultz. Zarówno znajomość, jak i współpraca braci z du Pontem skończyła się tragedią, a ich dramat stał się kanwą dla filmu.



Bennet Miller nie zagłębia się zbytnio w motywy postępowania i tragicznych decyzji Johna du Ponta. Człowieka niezwykle majętnego, który odziedziczył swój majątek budowany przez pokolenia. Ten znudzony życiem, niedopieszczony, wiecznie odrzucany przez rodziców i otoczenie mężczyzna szukał swego miejsca w świecie, po to tylko, by zaznaczyć się w panteonie amerykańskiej historii, tak jak jego dziadowie. Cóż zrobić, gdy szacunku do jego osoby nie miał nikt, ani matka, ani znajomi. John du Pont poszedł więc po najmniejszej linii oporu i postanowi go sobie kupić. Znalazł więc młodego, utalentowanego i niedoświadczonego życiowo zawodnika Marka Schultza, w którego zainwestował, przygarnął jak syna, a następnie wprowadził w swój chory świat. Mark ma jednak starszego brata, który całe życie zastępował mu rodziców. Gdy David dostrzega problemy Marka ze starzejącym się sportowym filantropem du Pontem postanawia zainterweniować. Du Pont traci kontrolę nad Markiem, co jednocześnie przypieczętuje życie Davida.



Cierpka historia o manii władzy, potędze pieniądza i chorobie duszy. To również niesamowicie zobrazowana opowieść o miłości braterskiej, o więzi silniejszej niż ludzkie podstępy, maski i sączący się jad zatruwający umysł. Bennett Miller przepięknie uwypuklił relacje braci, które często kończyły się gorzko i boleśnie, ale zawsze przyświecał im jeden cel... miłość i wzajemna troska o siebie. Myślę, że właśnie ta więź była dla du Ponta gorzką pigułką nie do przełknięcia. Ten samotny, pozbawiony ciepła rodzicielskiego człowiek podświadomie szukał w Marku brata, syna, kogoś kto bezinteresownie będzie w niego wpatrzony, będzie go wielbił, niczym boga. Jednak du Pont nie był zdolny do wyższych uczuć. Podstępny manipulator, który szacunek i uznanie zdobywał pieniądzem.



Relacje tych trzech mężczyzn genialnie oddali aktorzy Channing Tatum, Mark Ruffalo i Steve Carell. Panowie nie tylko włożyli sporo pracy w treningi zapaśnicze i budowę sportowej sylwetki, spece od charakteryzacji zmienili aktorów nie do poznania. Jedyną osobą, która najmniej uległa fizycznym przeobrażeniom był Tatum. Nawet Sienna Miller nabrała niezwykłej przeciętności dziewczyny z prowincji. Polecam ten film. Tę interesującą historię możemy oglądać z dwóch różnych perspektyw. Historii o sportowcu i oddaniu się pasji oraz opowieści o miłości braterskiej i ludzkich słabościach.
Moja ocena: 7/10

A WOMAN UNDER THE INFLUENCE [1974]




John Cassavetes wchodzi w głąb komórki społecznej, jaką jest rodzina i obnaża jej wszelkie słabości. Brzemię tego filmu jest ogromne. Ciężka tematyka, wręcz przytłaczająca i tysiące oskarżeń, które można kierować wobec obojga bohaterów, a które pewnie okażą się bezpodstawne. Powiem szczerze, że mimo tego dwu i półgodzinnego seansu nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić filmowej pary. Jest między nimi chemia, nienawiść i złość, emocje, które w pamięci przywołują wybitne dzieło KTO SIĘ BOI VIRGINII WOOLF? A skomplikowanie ich sytuacji życiowej utrudnia nam jakąkolwiek ocenę.



Cassavetes zabiera nas w głąb relacji robotniczej rodziny włoskiego pochodzenia. Nick ciężko pracuje, jego częsta nieobecność w domu oddala go od problemów z żoną i dziećmi. Nie można jednak zarzucić Nickowi ucieczki od kłopotów życiowych. Nick bardzo stara się zachować poprawne relacje rodzinne i niezwykle kocha swoją żonę Mabel. A Mabel to niezwykły gagatek. Kobieta nieposkromiona. Pełna zaprzeczeń, znaków zapytania, nieprzewidywalna. Jej wrodzone szaleństwo naznacza jej los. Wariackie zachowanie, nieobliczalność, impulsywność budują postać Mabel, jako szalonej kobiety na skraju załamania nerwowego. Nick odrzuca od sobie myśl o hospitalizowaniu żony i jej szaleństwie,  jednak w miarę upływu czasu będzie musiał zdecydować kogo ma chronić, siebie i dzieci, czy żonę.



Nie ukrywam, że relacja małżeńska Mabel i Nicka jest mocno zagmatwana, a Cassavetes swoim scenariuszem nie ułatwia nam zadania. Jak zwykle reżyser umiejętnie stawia kamerę, niczym chłodne oko obserwatora, a my widzowie mamy sami zdecydować, kto zawinił. I nie sposób odpowiedzieć na to pytanie. Szaleństwo Mabel było wyborem Nicka. Jego odpowiedzialność jest równie silna, co brak odpowiedzialności jego żony. Wychowywanie trójki dzieci w "domu wariatów", nerwowa natura Nicka i wścibskość rodziny nie ułatwia rozwiązywania problemów, a jeszcze bardziej je pogłębia. Czy Nick powinien zostawić Mabel w bardziej kompetentnych rękach? Odpowiedź na to pytanie jest również niezwykle skomplikowana. Cassavetes gmatwa nam w głowach obrazując niesamowitą zażyłość dzieci z chorą psychicznie matką, jej oddania i miłości, pokrętnej, ale zawsze tej najważniejszej, pierwotnej, matczynej. Nie zastąpi tego Nick, jednak spoglądając w przyszłość zobaczymy, że zachowanie zarówno Mabel, jak i sfrustrowanego Nicka może mieć na dzieci wpływ bardzo destrukcyjny.



Cassavetes stworzył niesamowity film obyczajowy. Jesteśmy świadkami relacji i problemów ludzkich, których rozwiązania nie podjął by się nikt z lekką ręką. Każde rozstrzygnięcie jest złe i każde paradoksalnie dobre. Widz postawiony jest w dość trudnej sytuacji. Przyglądając się biernie chorej rodzinnej relacji, zachowaniu rodziny i przyjaciół dostrzegamy absurd, ale też wołanie o pomoc. Nie sposób postawić się w sytuacji filmowych bohaterów. Jest ona bowiem niezwykle trudna, skomplikowana i z pewnością wiele czynników na nią wpłynęło, których nam Cassavetes oszczędził.



KOBIETA POD PRESJĄ to z pewnością jeden z najlepszych filmów Johna Cassavetesa. Stworzył przejmujące dzieło, niezwykle złożone w swojej prostocie. Oto obraz rodziny i jej problemów i my widzowie wrzuceni na naprawdę głębokie wody. Scenariusz przy tym jest skonstruowany genialnie. Historia wchłania nas powoli, przeżuwa i wypluwa emocjonalnie wyczerpanych. Emocji tych nie udałoby się przekazać bez genialnego aktorskiego duetu, których kreacje przypominały mi przecudowny duet Taylor - Burton z KTO SIĘ BOI VIRGINII WOOLF? Peter Folk oraz Gena Rowlands rewelacyjnie oddali swoje postaci. Nerwowych, psychicznie pokiereszowanych, pogubionych dorosłych osobników, którzy stoją gdzieś pomiędzy linią rozsądku i serca i nie bardzo wiedzą, w którą stronę się skierować. Piekielnie trudne role i perfekcyjnie oddany dramatyzm.
Polecam ten film. Niewiele jest bowiem dramatów filmowych, po których człowiek autentycznie wychodzi wykończony psychiczne.
Moja ocena: 8/10 [mocne 8,5]

niedziela, 28 grudnia 2014

STILL ALICE [2014]




STILL ALICE to najprawdopodobniej obraz, który może przynieść Julianne Moore Oskara. Czy zasłużenie? Biorąc pod uwagę całokształt jej aktorskiej kariery, jak najbardziej tak. STILL ALICE nie jest jednak jej nad wyraz wybitną kreacją. Jak zwykle oczywiście czaruje i uwodzi swym aktorskim talentem, jednak widywałam ją w lepszych odsłonach. 



STILL ALICE to niezwykle wzruszająca, poruszająca, emocjonalna historia o kobiecie, która w kwiecie swego wieku dowiaduje się o chorobie Alzheimera. Alice to kobieta sukcesu. Niezwykle inteligentna, ciepła, pełna wewnętrznego uroku. Posiada niemal wszystko co może chcieć osiągnąć każdy z nas. Świetną karierę, szacunek, uznanie, kochającego męża i dobrze wychowane dzieci. Wieść o chorobie jest dla Alice nie tylko szokiem, ale i katastrofą. W przeciągu kilku lat będzie musiała zmierzyć się z największym swoim strachem - utratą wszystkiego, na co tak ciężko przez całe życie pracowała i co bardzo kocha.



Film jest nad wyraz przeciętnie zrealizowany. Zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że bardziej przypomina telewizyjną produkcję HBO niż kinową propozycję. Obraz pod każdym kątem jest rzetelny, ale nie wnosi niczego twórczego zarówno do fabuły, jak i do realizacji. Autorzy skutecznie i drobiazgowo przedstawiają nam rodzinę Alice i jej zmagania z postępującą chorobą. Obserwujemy kobietę zarówno pełną wdzięku, charyzmy i woli walki, jak i w totalnym załamaniu fizycznym i psychicznym. Dość jednak pobieżnie traktowana jest sama problematyka choroby Alzheimera, którą obserwujemy wyłącznie z punktu widzenia zarówno Alice, jak i jej rodziny.



Choroba Alice jest jej największym strachem. Jak sama bohaterka wspomniała, lepiej umrzeć na raka, niż powoli ulegać degradacji na oczach społeczności i najbliższych. Coś jest niesamowicie przerażającego w tej chorobie, która wyzbywa człowieka z człowieczeństwa pozostawiając go w ramionach wyłącznie jego pierwotnych instynktów. Zatracenie kontaktu z rzeczywistością jest bardziej przerażające, niż myśl o śmierci. Z drugiej strony można zazdrościć Alice możliwości przechodzenia przez tę gehennę razem z bliskimi i wśród bliskich. Autorzy bowiem nie poruszają problemów osób chorych pozostawionych samym sobie przez najbliższą rodzinę.
Cóż... z pewnością nie jest to film o łatwej tematyce. Niesamowicie targa emocjami. A widzowie o wysokim ilorazie empatii mogą przejść przez ten seans boleśnie. I to właśnie poruszona tematyka oraz obsada aktorska zarówno w pierwszym, jak i w drugim planie to największy atut tego obrazu. Najsłabszym pozostaje naprawdę przeciętna realizacja. 
Mimo to zachęcam. Mało jest bowiem filmów poruszających tematykę osób chorych na Alzheimera.
Moja ocena: 7/10

sobota, 27 grudnia 2014

BULLET [1996]




Jeśli wierzyć obsadzie, ten film powinien zachwycać. Niestety, ani Rourke przed kamerą, ani jako scenarzysta nie sprawił, że film ten oglądało się z przyjemnością. Mocno wymęczony scenariusz, koślawa charakterystyka postaci, nie mówiąc o tym, że do teraz nie wiem o czym ten film tak naprawdę jest.


Tytułowy Bullet wraca z więzienia do rodzinnego domu. Pochodzi z rodziny żydowskiej, ma dwóch braci i razem z nimi mieszka u rodziców. Nie jest to idealna rodzina, wręcz mocno popaprana. Starszy brat 20 lat po wojnie w Wietnamie nadal planuje atak wojskowy na nieprzyjaciela. Młodszy, predestynujący malarz nie potrafi pobudzić w sobie ambicji, dzięki której mógłby odbić się od życiowego dna. Bullet po powrocie na łono rodziny nie tylko nie ma zamiaru wyjść na prostą i stać się uczciwym człowiekiem, a świadomie wraca do światka kryminalistów i ćpunów skutecznie wzniecając nienawiść wobec swego dawnego oponenta.



W tym filmie nie pasuje mi kompletnie nic. Począwszy od obsady, kończąc na ścieżce dźwiękowej. Żyd słuchający Barry White, czarny gangster swingujący do Martine Girault, a wszystko przemieszane muzyką klasyczną. Gangsterzy nie wyglądają na gangsterów, zachowują się dość ospale i bez ikry. A główni bohaterowie mają kompletnie irracjonalne tendencje autodestrukcyjne, których motywów nie można zrozumieć. Wydaje się jakby Rourke kreśląc postać Bulleta chciał rozliczyć się ze swoją własną przeszłością, opisując bohatera jako lojalnego ćpuna z zasadami, który od czasu do czasu dostaje napadu szału. 



BULLET miał być mocnym, męskim, gangsterskim kinem ze świetną obsadą. Obsada faktycznie zachwyca. Ujrzymy wspomnianego już Rourke, który jeszcze był do siebie podobny. Ciekawie zagrał Adrien Brody wcielając się we wrażliwego i zagubionego młodszego brata z artystyczną duszą. Genialnie wypadł Ted Levine jako starszy brat z powojenną traumą i psychozą. 
Niestety poza aktorskim składem film nie jest porywający. Fabuła jest niedopracowana, nie bardzo można uchwycić motyw działania bohaterów. Scenariusz nie należy do najmocniejszych. Film wydaje się być dziwną pulpą, w której wymieszano cnotę z demoralizacją. Problem w tym, że sens tego filmu kompletnie się rozmył.
Moja ocena: 5/10

SON OF A GUN [2014]




Bardzo sobie cenię kino australijskie i bardzo rzadko mnie ono zawodzi. Julius Avery debiutuje w roli pełnometrażowego reżysera i całkiem fajnie mu to wyszło. Wprawdzie jego scenariusz nie odstaje zbytnio od gatunku heist movies, czuć jednak powiew świeżej krwi. Film jest niezwykle lekki, mimo ciężkiej tematyki, głównie ze względu na wprowadzony wątek miłosny. Ale po kolei.



SON OF A GUN opowiada o relacji dwóch mężczyzn. Młody JR zjawia się w więzieniu, a przed poważnymi kłopotami z brutalnymi współwięźniami ratuje go stary wyjadacz Brendan. Ta pomoc będzie dla JR dość kosztowna. Musi wejść w relacje z Brendanem i pomóc mu w jego szemranych interesach na zewnątrz. Ta pomoc zaowocuje serią dość kłopotliwych zdarzeń, która dla jednego stanie się szybkim wejściem w dorosłość, a dla drugiego lekcją pokory.



Julius Avery zastosował podobny schemat, co w filmie PROROK. Budująca się relacja dwóch mężczyzn, w której starszy staje się mentorem dla niedoświadczonego i nieokrzesanego chłopaka. Brendan wprowadza JR w świat ciemnych interesów, jednak nie jest to pomoc bezinteresowna. W trakcie filmu dostrzegamy przemianę JR. Jego wkroczenie w świat brutalny, surowy, ze sztywno nakreślonymi zasadami sprawia, że młodzian dość szybko będzie musiał zgubić swe piórka. Chłopak w końcu pojmie, że życie jak w szachach, czasami trzeba przewidzieć trzy kroki do przodu.



Avery, by rozluźnić atmosferę i nadać temu mocno męskiemu kinu lekkości wprowadził wątek romantyczny, który jeśli o mnie chodzi był najsłabszym punktem obrazu. Klasyczny rozłam między dwulicowością i interesownością kobiety, a męską przyjaźnią oraz ckliwym zakończeniem w moich oczach nabrał niepotrzebnego nadęcia. Brakowało mi surowości PROROKA i dystansu, który Avery powinien dotrzymać, aż do napisów końcowych. Wątek miłości JR z młodą podopieczną bossa mafii wydał się zbyt jednostronny na tle wielowarstwowej historii. Zagmatwane losy JR, jego wewnętrzne dylematy, nagle zostają lekką ręką odjęte przez miłość, która wydaje się być jedynym, słusznym rozwiązaniem wszelkich życiowych problemów. Ten banał mnie mocno zmęczył i zaważył na końcowej ocenie filmu.



SON OF A GUN mimo swego dość sporego mankamentu jest jednak filmem absolutnie godnym uwagi. Rewelacyjna ścieżka dźwiękowa Jeda Kurzela, który raczył nas już dźwiękami w genialnym SNOWTOWN, czy ostatnio THE BABADOOK, a za chwilę usłyszymy go w MAKBECIE. Myślę, że to solidny materiał na kompozytora muzyki filmowej na miarę Newmana, Zimmera, czy Desplata. Muzyka stanowi nie tylko tło, ale i nadaje wyraz fabule, którą budują bardzo fajne zdjęcia. Jednak najmocniejszym punktem tego obrazu jest z pewnością obsada. Duet Ewan McGregor i młodziutki Brenton Thwaites, który zaskoczył mnie pozytywnie w THE SIGNAL to zgrabnie utkana relacja dwóch mężczyzn i ich samczych instynktów. Niestety Alicia Vikander, która powoli wkrada się na salony holyłudzkie zaskakuje wyłącznie wizualnie. Jej rosyjski akcent irytował za każdym razem, gdy wymawiała "r". A o reżyserze Juliusie Avery z pewnością jeszcze wielokrotnie usłyszymy.
Polecam ten obraz. Myślę, że jest to jedna z lepszych propozycji na wypełnienie ponurych, zimowych wieczorów.
Moja ocena: 7/10

piątek, 26 grudnia 2014

THE INTERVIEW [2014]




Sama się sobie dziwię, że jeszcze mi się chce oglądać komedie sygnowane przez Evana Goldberga i Setha Rogena. Choć akurat tego drugiego lubię wyłącznie jednak jako aktora. Goldberg od GREEN HORNET tworzy coraz mniej interesujące filmy, a komedie przez niego sygnowane to raczej mało wymagająca i żenująca rozrywka. Podobnie jest z  WYWIADEM ZE SŁOŃCEM NARODU, który wygrywa świąteczne internety. Film, który wyciekł z Sony do sieci, a o ten zabieg posądzani są hakerzy z... Korei Północnej [sic!]. Szum medialny od paru dni rozrywa łącza ku radosze gawiedzi. Czy można mieć zatem lepszą reklamę? Z pewnością nie!



Rogen i Goldberg napisali scenariusz, który w konstrukcji żartów, czy humoru nie różni się niczym od poprzedniego ich filmu THIS IS THE END. Nie będę się już rozpisywać nad miałkością tego obrazu, mogę jedynie powiedzieć, że w przypadku WYWIADU jest z deczko lepiej. Fabuła opowiada o prezenterze show telewizyjnego, który wraz ze swym kumplem z pracy dostają propozycję życia. Jako, że lider Korei Płn.jest wielkim fanem bohatera dostają od niego zezwolenie na przeprowadzenie wywiadu. Panowie wsiadają w samolot, dostają scenariusz do ręki, za plecami czuwa spocone CIA, a w powietrzu unosi się spisek. Jak to w życiu bywa nie każdy plan w pełni się realizuje, więc nasi bohaterowie po serii niespodziewanych wypadków pozostawią po sobie niezły show.



Jeśli spodziewacie się wysublimowanego, inteligentnego humoru, który ma raczej pobudzać naszą wyobraźnię i bawić się skojarzeniami to szukajcie innej pozycji filmowej. Podobnie, jak w THIS IS THE END film ten przepełniony jest żartami o urokach wypróżniania, penetrowania odbytów i innych otworów, niewybrednych seksualnych podtekstów i przechwałek o podbojach seksualnych. Nie twierdzę, że ten film jest słaby. Ten żart niestety niekoniecznie do mnie trafia. Choć nie uważam siebie za osobę wybredną, jednak ilość tego fekalno-seksualnego schematu jest mocno męcząca, ograna do bólu, tandetna, a przez to żenująca. O dziwo jednak, aktorski duet Rogen-Franco wypadł całkiem przyzwoicie. Zwłaszcza Franco w roli imbecyla z telewizji. Nie obyło się oczywiście bez patosu i punktowania przewagi USA nad resztą świata, o tym jacy są przefajni i super odważni, a że przy tym nie odróżniają Stalina od Stallone... cóż, inteligenci to najwyraźniej mniejszość, a z mniejszością się nie dyskutuje. Niech ten cynizm pozostanie przemilczany, a póki co, nie polecam, ale i tak pewnie obejrzycie.
Moja ocena: 5/10

THE KILLING OF A CHINESE BOOKIE [1976]




Bardzo lubię filmy Johna Cassavetesa. Pamiętam z jakim zainteresowaniem pochłaniałam je jako nastolatka. Niewiele już z nich pamiętam, więc powrót do kina zmarłego reżysera jest dla mnie zarówno przyjemnością, jak i sentymentalną podróżą w przeszłość. Filmy Cassavetesa są specyficzne. Nie porywają wartką akcją, choć poruszają często wątki kryminalne. Reżyser lubi skupiać się na jednostce i stopniowo, acz skutecznie budować jego dramat.




Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku ZABÓJSTWA CHIŃSKIEGO BUKMACHERA. Cassavetes opowiada krótką historię z życia właściciela nocnego klubu Cosmo Vitelli. Mężczyzna popada w hazardowe długi, a jedynym sposobem na ich spłatę będzie tytułowe zabójstwo.

Cosmo to ciekawy paradoks. To typ bohatera antypatycznego i zarazem sympatycznego. Vitelli z jednej strony jest człowiekiem sukcesu. Zaczynając od zera zbudował swój cieszący się popularnością i uznaniem klubik nocny "Crazy Horse West".  To klub dla mało wybrednych poszukiwaczy wrażeń. Skupia się na goliźnie, choć Vitelli stara się być bardziej wysublimowany od reszty klubów nocnych. Jego piękne panny nie tylko świecą gołym tyłkiem i cyckami, ale potrafią śpiewać oraz aktorzyć w quasi paryskich przedstawieniach lub podróbce burleski, która nie tylko razi tandetą, ale i wywołuje mimowolny uśmieszek na ustach. Jest jednak coś niezwykle sympatycznego zarówno w działaniu klubu, jak i jego właścicielu. Vitelli przykłada niezwykłą wagę do repertuaru, dba o swoje podopieczne i podopiecznych oraz wyraża w swoim sposobie bycia szacunek do osób, które generalnie nie uchodzą za zbyt szanowane. Vitelli jako właściciel i jako człowiek wydaje się być bardzo rozsądnym, dbającym o swój wizerunek człowiekiem, a jednocześnie pracodawcą respektującym wolę swoich pracowników.



Co więc irytuje w Cosmo? Pod tym, wydaje się racjonalnym sposobem bycia, ułożeniem i dojrzałością kryje się człowiek pełen słabości i nieskrywanej megalomanii. Z jednej strony zasłużenie napawa się dumą sukcesu, z drugiej, owa duma, rozbuchana do granic możliwości, zaczęła przysłaniać mu rozsądek. Vitelli zaciąga długi bez umiaru, po czym ma problem z ich spłatą. Decyzja, jaką musi podjąć z jednej strony burzy jego etykę, z drugiej jest jedynym rozwiązaniem z nieciekawej sytuacji. Na tym tle Cosmo rysuje się jako człowiek naiwny, nieświadomy konsekwencji swoich czynów i głupi. Podjęcie bowiem tak wysokiego ryzyka, w świecie bezwzględnych zasad i bezdusznym zawsze kończy się w jeden sposób. Cosmo wydaje się być jednak człowiekiem, który chwyciła boga za nogi i kompletnie nie zdaje sobie sprawy ze skutków takiego postępowania.



ZABÓJSTWO CHIŃSKIEGO BUKMACHERA to dramat kryminalny prowadzony flegmatycznie, nieśpiesznie, ale jednocześnie niezwykle ciekawy. Cassavetes skupia się na głównym bohaterze budując drobiazgowo jego wewnętrzny dramat. Tutaj rewelacyjnie zagrał Bez Gezzara. Jego kreacja to teatr jednego aktora, choć pozostawia w tyle naprawdę dobry i mocny drugi plan.
Fajnie zarysowane postaci i scenariusz stają się bazą dla ciekawie opowiedzianej historii i to jest główna zaleta tego filmu, choć jak już wspomniałam na początku, Cassavetes ma dość specyficzny styl. Historia, którą opowiada wyłącza zmysły, a widz powoli zapada się w czeluści swojej kanapy w pełni zaintrygowany losami bohatera. ZABÓJSTWO CHIŃSKIEGO BUKMACHERA z pewnością należy do filmów, w ramach swojego gatunku, niebanalnych i oryginalnych. 
Moja ocena: 7/10

środa, 24 grudnia 2014

THE DROP [2014]




Bardzo czekałam na ten seans. Nie ukrywam, że większą motywacją dla mnie była tutaj postać reżysera, niż obłędna obsada. Michael R.Roskam zrobił na mnie piorunujące wrażenie swym RUNDSKOP z 2011 roku. To dzięki niemu poznałam Matthiasa Schoenaertsa i dzięki tej roli wybił się on z szeregu aktorów drugoplanowych. Kolejnym atutem jest scenariusz. Fabułę, która ociera się o schemat i niebezpiecznie się nim karmi Dennis Lehane [scenariuszy adaptowany do GONE BABY GONE, SHUTTER ISLAND, MYSTIC RIVER] ubrał w jak zwykle świetną narrację, stopniowo budowaną intrygę i mocne tąpnięcie w zakończeniu. Wszystko obudował ciekawie skonstruowanymi postaciami i mocno rozbudowanym wątkiem obyczajowym. To właśnie owa wielowymiarowość i wielowątkowość THE DROP sprawia, że film ogląda się wyśmienicie.


Fabuła natomiast nie jest zbytnio skomplikowana. Przedmieścia Nowego Jorku, kuzynostwo polskiego pochodzenia Marv i Bob prowadzą lokalny bar, który jest miejscówą do kolekcjonowania mafijnej kasy. Na tym tle Lehane zbudował kilka wątków. Pierwszy kryminalny, by nie zdradzić zbytnio ciekawej intrygi nadmienię, że kanwą tego wątku stanie się mafijny brudny szmal i ludzka pazerność. Drugi wątek, obyczajowy, opowiada nam o relacjach Marva z Bobem oraz dramat wewnętrzny, przez który zmuszony będzie ponownie przejść Bob.
Marv jest typem zgorzkniałego, starzejącego się typa, który będąc w przeszłości lokalną "gwiazdą" nie może pogodzić się z jej wygaśnięciem. Problemy, w które wpakował się przez hazard zmusiły Marva do przekazania lokalu w ręce czeczeńskiej mafii. Od tej pory swoją zgorzkniałość i przygnębienie rozładowuje na pomagającym mu młodym kuzynie. Bob jawi się tutaj, jako oaza spokoju. Niezwykle religijny, opanowany i rozsądny jest opoką dla chaotycznego Marva. Niestety ten spokój pokryty jest grubą warstwą bolesnej samotności, którą spróbuje przełamać poprzez znajomość z młodą kobietą. I ta właśnie znajomość stanie się punktem zwrotnym w życiu Boba.



Piekielnie dobry film. Głównie za sprawą prowadzonej nieśpiesznie narracji, która intryguje i łechce ciekawość. Nieprzeciętna budowa postaci, zwłaszcza bohatera tej opowieści, który wyrywa się poza ramy i schematy typowe dla osobników jemu podobnych. Jest niczym kowboj, który staje w południe oko w oko ze swym oponentem, by wymierzyć sprawiedliwość i zniewagę. To człowiek nie z tej epoki, ale jednocześnie odczuwający brzemię swojej przeszłości. Naznaczony, samotny, pogubiony, ostatni sprawiedliwy na polu zepsucia i braku wszelkich norm etycznych. Tutaj genialnie spisał się Tom Hardy, jak i pozostały drugi plan, zwłaszcza nieodżałowany James Gandolfini w roli dwulicowego Marva, psychotyczna postać zagrana przez Matthiasa Schoenaertsa, czy Noomi Rapace w swej niezwykle naturalnej odsłonie. 



Polecam. Jest to jeden z tych filmów, które połyka się jak powietrze. Każda minuta zbliża nas do końca, a jednocześnie pozostawia żal, że to już koniec. Świetnie rozpisane role, rewelacyjny scenariusz, który tak bardzo rozładowuje zbudowane od początku napięcie, no i scena rozliczenia - surowa, bez słów, sprawiedliwa, zasłużona. 
Moja ocena: 8/10

wtorek, 23 grudnia 2014

THE THIRD MAN [1949]




Coraz bardziej wchodzę w kino lat przeszłych i tym razem padło na klasyk Carola Reeda, który współpracował przy scenariuszu z Orsonem Wellesem, TRZECI CZŁOWIEK. Kino noir w najlepszym wydaniu. Z magicznie pięknymi zdjęciami, zwłaszcza gdy ogląda się je w wersji zremasterowanej.



TRZECI CZŁOWIEK to historia kryminalna. Do powojennego Wiednia przyjeżdża ze Stanów Holly Martins, któremu przyjaciel obiecał pracę. Na miejscu dowiaduje się o jego śmierci. Cały plan więc bierze w łeb. Holly zaintrygowany okolicznościami śmierci kolegi postanawia zagłębić się w jego światek. Poznaje ciekawe postaci, bierze udział w intrydze, jednocześnie stając na rozdrożu prawa i własnego sumienia. Holly zmuszony będzie podjąć arcy trudną decyzję, której trzon stanowi wybór pomiędzy lojalnością wobec przyjaciela a moralnością.



Film Carola Reeda przenosi nas w epokę powojennego Wiednia, podzielonego na sektory alianckie. To miejsce, w którym panuje nieład, jednocześnie stając się niezwykle łatwą pożywką dla wszelkiej maści oszustów, hochsztaplerów i kryminalistów. Reed w pigułce przekazuje nam również trudy powojennego życia zwykłej ludności. Borykanie się z brakiem podstawowych środków do życia, czy poruszony problem braku medykamentów sprawia, że to miejsce nie jest przyjazne dla nikogo. Nocą szubrawcy polują na swe ofiary, a zgliszcza i gruzy stają się ciepłym schronieniem dla łajdaków i szczurów.



TRZECI CZŁOWIEK to przede wszystkim niezwykła wizualna perełka. Cudowne zdjęcia i kadry nadają temu kinu noir dodatkowego gotyckiego rysu. Gra światłocieniem i ujęcia są niezwykle plastyczne. Dla tego obrazu, dla tych zdjęć konwencja czarno-biała jest wręcz idealna. Ciekawostką jest natomiast ścieżka dźwiękowa, która autentycznie wykracza poza ramy kina kryminalnego. Taneczne, wręcz zabawne rytmy bardziej pasują do urokliwych, greckich plaż, niż zrujnowanego wojenną zawieruchą Wiednia. Nie mówiąc o tym, że byłaby idealnym dodatkiem do komedii, czy romansów. Muszę przyznać, że taki dobór muzyki z lekka zbija z pantałyku. Sama fabuła mimo kryminalnego rysu nie jest pozbawiona humoru. Nadaje on lekkości i rozluźnia panującą w filmie mroczną atmosferę. Ja jestem jednak nadal pod wrażeniem pięknie zobrazowanych miejsc zniszczonego Wiednia, wąskich uliczek, mrocznych kanałów i cienia Trzeciego Człowieka.
Nie zapominajmy jednak o aktorach. Rewelacyjny Joseph Cotten, Trevor Howard, czy Orson Welles. A towarzyszyła im równie piękna, co zdolna Alida Valli. I choć fanką kina z lat 40-tych z pewnością nie zostanę, ten film mogę Wam szczerze polecić.
Moja ocena: 7/10

DUMB AND DUMBER TO [2014]




Nie wiem co mnie trzasnęło, by oglądać ten film. Pewnie sentyment. Próba przebrnięcia przez ten seans była momentami bardzo bolesna, ale udało mi się dotrzymać do końca. Czy warto było? 

Kino ostatnimi czasy lubuje się w odgrzewaniu kotletów i nie mogę zrozumieć po kie licho uczepili się GŁUPIEGO I GŁUPSZEGO. Kolejne przygody tej pary kompletnych idiotów nie tylko nie zasługują na większą uwagę, one po prostu nie powinny były powstać.
Tym razem nasza para debili postanawia wybrać się na wycieczkę krajoznawczą w sposób sobie tylko znany, aby spotkać się z córką, o której istnieniu przypadkiem dowiedział się Harry [to ten blondyn]. Oczywiście nie obejdzie się bez idiotycznych żartów, a dla urozmaicenia fabuły scenarzyści wkręcili cienki jak fasolka wątek kryminalny i kretyńskie tłisty.



Podsumowując. Ten film w niczym nie dorównuje swojemu poprzednikowi. Sekwencja "tak głupi, że aż śmieszny" w tym przypadku absolutnie nie zadziałała. Żarty są durne, żałosne i momentami obleśne do bólu. Jest kilka scen, na których można się rzeczywiście uśmiać, ale w porównaniu do prawie dwóch godzin [sic!] seansu ma się to tak, jak jazda dupą po nieheblowanej desce. Przyjemność, ale wyłącznie dla wybrańców.



Jim Carrey i Jeff Daniels nic nie stracili ze swego osobistego uroku. Gumowa twarz Carreya chyba z lekka wyszła z wprawy, ale nadal poraża. A Daniels z miną skretyniałego idioty wygrywa internety. Cóż... pozostaje mi Was ostrzec. Chyba, że poszukujecie naprawdę pustej, bezdennie głupiej i średnio zabawnej rozrywki. Wtedy... voila!
Moja ocena: 4/10

poniedziałek, 22 grudnia 2014

FAHRENHEIT 451 [1966]





Nie jestem znawcą kina Francois Truffaut, a do obejrzenia tego filmu zachęciła mnie fabuła, która porusza bliźniaczy problem do tego w EQUILIBRIUM. Wychodzimy więc w przyszłość i wkraczamy w rzeczywistość totalitarną, w której równość jest nakazem, a indywidualizm podlega destrukcji.



Truffaut przełożył na ekran powieść Raya Bradbury "451 stopni Fahrenhaita". Ta liczba wskazuje nam temperaturę, przy której papier, tutaj książki ulegają spaleniu. Fabuła przenosi nas w niedaleką przyszłość, w której rzeczywistość jawi się dość ponuro. Specjalna jednostka strażaków odpowiedzialna za eliminację wszelkiej myśli literackiej wyłapuje podejrzanych obywateli paląc ich domowe księgozbiory i skazując na więzienie. 



Głównymi bohaterami filmu jest strażak Montag wraz z małżonką oraz przypadkowo poznana sąsiadka. W te dwie żeńskie postaci wcieliła się Julie Christie. Montag jest typem człowieka ślepo wykonującego rozkazy, posłusznego, lojalnego, który uległ praniu mózgu i nie kwestionuje zastanej rzeczywistości. Dla niego, jak i jego małżonki jedynym celem w życiu jest konsumpcja, modna kiecka, nowy telewizor, czy lepszy dom. Są oni odzwierciedleniem społeczeństwa jakie zastajemy w filmie. Każdy każdego inwigiluje, życie polega na uniformizacji, a donosy na członków rodziny, czy sąsiadów już dawno wpisały się w kodeks etyczny. Nikt nie zastanawia się nad absurdem panującej sytuacji, nad tępieniem i wyniszczaniem myśli intelektualnej, nad burżuazyjną papką i równością, którą karmią dożylnie nieświadomy naród przez tubę zwaną telewizją. Pod powłoką hipokryzji, nieufności wszyscy są wobec siebie mili, uprzejmi i co najważniejsze wszyscy są szczęśliwi. Zgodnie bowiem z zasadą, człowiek tępy i szczęśliwy nie kwestionuje. Jest posłuszny i karny jak pies. Nasz bohater po poznaniu sąsiadki przebudzi się z letargu, a swoje dotychczasowe życie będzie musiał całkowicie przewartościować.



Film mimo upływu lat poraża. Poruszona problematyka wcale nie wydaje się być mniej realną. Cywilizacja konsumpcyjna w której obecnie żyjemy, globalizacja, ogłupiające media i karykaturalna popkultura karmiąca nas osobliwościami, które lata temu oglądalibyśmy w cyrku, jako wybryki natury dzisiaj zastępują nam własne problemy. Żyjemy życiem innych, bo łatwiej jest rozwiązywać cudze problemy niż własne. Boimy się wysiłku, bo i po co, skoro wszystko jest podane na tacy. Życie realne zastępowane jest wirtualnym, łatwiej jest bowiem ukryć swe wady, a w razie zmęczenia można nacisnąć magiczny przycisk ESC i mieć spokój. Nikt nie jęczy, nikt nie zrzędzi, wszyscy są zadowoleni, a jak nie, trysną jadem i znów jest zajebiście. Podobnie jest w filmie Truffaut. Nikt nie zastanawia się nad celowością zdarzeń. Skoro żyje się wygodnie, przyjemnie i dobrze każda zmiana może być zagrożeniem tego wygodnickiego status quo. Nie wychylać się znaczy zatem tyle samo, co utrzymać święty spokój.



Autentycznie boję się takich filmów, bowiem boję się płynącego z niego realizmu. Choć to film gatunkowo podpięty pod sci-fi, to sci-fi jest w nim bardziej realne niż może się to wydawać. Może jakość efektów specjalnych dzisiaj z lekka bawić, jednak nie ona w tym obrazie jest istotna. Smród wydobywający się z głębin tej opowieści drażni nozdrza i wpisuje się idealnie w kanon filmów typu EQUILIBRIUM, czy V JAK VENDETTA. FAHRENHEIT 451 z pewnością jest filmem, który pozostawi nas z wieloma pytaniami, a nie wiejącą pustką, a tylko takie kino jest wartościowe. Polecam!!!
Moja ocena: 8/10

GET ON UP [2014]




Reżyser Tate Taylor znany z filmu SŁUŻĄCE [2011] ponownie postanowił zagłębić się w tematykę nierówności na tle rasowym, a za kanwę posłużyła mu biografia prekursora soulu i funk James'a Brown'a.



Jak większość biografii i ta nie odbiega od schematu, choć Taylor wielokrotnie stosuje technikę bezpośredniego kontaktu aktora z widzem. Dzięki niej wzmacnia autentyczność przekazu, jakby sam Brown opowiadał nam historię swego życia. Narracji Browna jest jednak niewiele, a film nie przyjmuje rysu paradokumentu. 
I cóż dowiadujemy się z tego filmu o Brownie? Brown to geniusz [rewelacyjna kreacja Chadwicka Bosemana]. Muzyk, który przełamał schemat i zerwał z tradycyjną muzyką gospel narzucając jej nowe tempo i wyraz. Teksty, które śpiewał zaczęły poruszać wątek seksualny, a muzyka nabrała głębi. Dla Browna muzyka miała oddziaływać na wszystkie zmysły, a sekcja rytmiczna, czy nawet dęta była niczym puls. Późniejsi twórcy, zwłaszcza czarni, korzystali i korzystają z pomysłów Browna do dziś. I nie tylko samplując jego utwory. Chociażby słuchając utworów Prince'a trudno nie zauważyć charakterystycznego przyśpiewu, rozbudowanego instrumentarium, zwłaszcza o sekcję dętą i pulsującej rytmiki. James Brown z pewnością był wizjonerem swoich czasów i dzięki jego pomysłom możemy dzisiaj zachwycać się soul, czy r'n'b.



Taylor nie pokazuje nam jednak Jamesa Browna wyłącznie od strony muzycznej. Film skupia się na jego życiu prywatnym. Ciężkie dzieciństwo, głód, brak miłości rodzicielskiej i porzucenie to część jego życiorysu, który z pewnością wywarł ogromny wpływ na jego psychikę. Determinacja, wola przetrwania i pragnienie wybicia się z ubóstwa naznaczyły jego drogę ku kariery, jak i większość jego późniejszych decyzji. Brown jawi się tutaj zarówno jako genialny muzyk, ale też świetny biznesmen, człowiek skoncentrowany na cel, konsekwentny i bystry. Mimo osiągniętej sławy ma szacunek do przyjaciół. Choć zdarzało mu się wiele chwil słabości, problemów z narkotykami, agresywnego zachowania i zaborczości Brownowi zawsze przyświecał jeden cel - tworzyć muzykę ponad wszystko.



GET ON UP nie jest pozbawiony mankamentów. A właściwie jednego. Film jest poprawny, wręcz podręcznikowy. Zabrakło iskry, która wyróżniłaby ten film ponad masę innych jemu podobnych. Obawiam się, że ten tytuł nie wejdzie w pamięć, jak biografie Jima Morrisona, Johny Casha, czy Tiny Turner. I obawiam się, że za parę miesięcy nikt o nim nie będzie pamiętał, a szkoda, bowiem pamięć o Jamesie Brownie nie powinna wygasnąć. Na szczęście mamy jego muzykę, a ta już jest nieśmiertelna.
Moja ocena: 6/10 [tylko za walory filmowe, muzyka jest bezcenna]