Strony

niedziela, 24 lutego 2013

JOI UCHI: HAIRYO TSUMA SHIMATSU



Gdy wszyscy kinomani żyją w świecie oscarowej gorączki, ja mam swój świat i całkiem mi w nim dobrze :-) W związku z tym wypinam swój blady tyłek na nowinki. I staroci ciąg dalszy. A masz - złota statuetko ;-)))

A więc Kobayashi epizod drugi, tj. jego opus magnum, jak wieść gminna niesie, lub arcydzieło kina tudzież. 
Ok. a ja ma problem z tym filmem, szczerze mówiąc. Powiem krótko i nie mniej dosadnie: SEPPUKU podobał mi się bardziej. Ale tutaj już uprzedzam... ja po prostu dostaję wysypki na widok melodramatów, a w tym kierunku predestynuje owo dzieło. 

Kobayashi snuje historię samurajów po raz drugi. Znów jesteśmy w Japonii epoki EDO, tylko o jakieś stulacie później. Nie jest to jednak historia o biedzie, która doprowadza bohaterów do rozpaczy i tragedii, a prawie do miłości, którego bohaterowie bronić będą do ostatniego tchu.
Syn samuraja  Yogoro Sasahara zostaje zmuszony do poślubienia kochanki księcia Ichi, która po urodzeniu mu dziecka zostaje wyrzucona z dworu. Mimo niechęci rodziny młodzi biorą ślub i ku zaskoczeniu wszystkich zakochują się w sobie. Niestety po dwóch latach szczęścia, umiera książę, a następcą zostaje syn Ichi. Ponownie rodzina Sasahara staje przed trudnym wyborem. Tym razem rodzina księcia wymusza na nich powrót byłej kochanki na dwór do swego syna, następcy tronu. Miłość młodych jest jednak tak silna, że sprzeciwiają się woli pana, ściągając na siebie i całą swoją rodzinę jego złość.

Jest to kolejne dzieło Kobayashi'ego w sposób dość dwuznaczny podsumowujące etos samuraja. Z jednej strony widzimy siłę, determinację, lojalność, hart ducha, z drugiej strach, tchórzostwo, zawiść i dwulicowość. Kobayashi ponownie zadaje pytanie czym jest honor w kodeksie samuraja ? Zarówno w SEPPUKU, jak i w BUNCIE honor wg. Kobayashi'ego to strach przed utratą pozycji, statusu, majątku, któremu przeciwstawia niezwykłą odwagę. W SEPPUKU główny bohater nie obawiał się pomścić bezsensownej śmierci swego pasierba po bezdusznym potraktowaniu go przez władców klanu. Natomiast w BUNCIE bohaterowie przeciwstawiają się bezsensowi władzy, która na swój własny, wygodny sposób tłumaczy ciemnotę kodeksem Bushido. Czymże jest bowiem, jeśli nie ciemnotą, zmuszanie bohaterów do popełnienia seppuku, gdy ci nie zgadzają się z decyzją przełożonych ? W BUNCIE bohaterowie już nie są tak posłuszni zasadom, jak w SEPPUKU. Kwestionują je i nie boją się poświęcić dobrego imienia rodziny, by mieć prawo do szczęścia. Absurd i skostniałość tradycji zostają przeciwstawione woli życia i wolności w podejmowaniu decyzji. Samurajowie to już nie bezwolne marionetki ślepo posłuszne swemu panu. To świadomi swego losu, indywidualiści, którzy nie boją się upominać o to, co im się słusznie należy. O samostanowienie o swoim losie.



Tak jak stwierdziłam na początku, historia samurajów w BUNCIE nie jest tylko wyrazem sprzeciwu przeciwko bezsensowi kodeksu samurajów. Ten sprzeciw nie wypłynął przecież z próżni. U jego podłoża stoi motyw, który wbrew pozorom jest najważniejszy w filmie, a który Kobayashi przykrył delikatną, jedwabną kurtyną. To miłość. Niesamowita, mocna, inspirująca. 
Miłość między Yogoro, a Ichi jest niewyobrażalnie silna. Ci dwoje mimo początkowej niechęci otoczenia i pogardy, potrafili się odnaleźć i dać świadectwo innym. Ich miłość mocno podbudowała zgorzkniałego ojca, który bardzo nie chciał, by Yogoro podzielił jego los. Los mężczyzny, który żeniąc się z rozsądku utracił to, co w życiu najważniejsze. Miłość, szacunek i akceptację. A końcowa scena w której Isaburo konając krzyczy do wnuczki „Chciałbym, abyś była taką kobietą, jak twoja matka i poślubiła takiego człowieka, jak twój ojciec” jest tak przejmująca, że autentycznie w tych słowach widać całą tą miłość dwojga i podziw w oczach starego ojca.


Kobayashi w swoich filmach uczy nas patrzeć na ludzi przez pryzmat historii, którą niosą. Podobnie, jak w SEPPUKU pochopność w ocenie innych może nieść zgubę. Gdyby samurajowie zechcieli wysłuchać Motomo prawdopodobnie nie doszłoby do tragedii. Jednak lekceważący i pogardliwy stosunek samurajów doprowadził do jego śmierci. W BUNCIE podobna sytuacja pojawia się w przypadku Ichi. Nie znając jej historii i straszliwego losu, traktowana jest przez ogół, jako pozbawiona zasad wywłoka. 
Każdy niesie w sobie swój krzyż, jednak tylko nieliczni potrafią go zauważyć, a jeszcze mniej nieliczni chcą.

BUNT nie jest, jak SEPPUKU, historią opowiadaną dwutorowo. To dość chłodno, linearnie prowadzona akcja. Reżyser patrzy na bohaterów bardzo obiektywnie. Nie ocenia. Pozostawia to widzom. Mamy wielowymiarowe postaci. Od tych najbardziej sympatycznych, budzących momentami litość i współczucie, do zimnych, wyrachowanych indywiduów, które byśmy zakopali razem z robakami sześć stóp pod ziemią. I znowu mamy wspaniałą grę światłem, specyficzne kadrowanie, którego zamysłem jest położenie nacisku na konkretną scenę. I muzyka. Muzyka, która oddaje to, co dzieje się na ekranie, jednocześnie budując napięcie. A udział mistrza japońskiego kina jest absolutnym strzałem w dziesiątkę. Jego twarz jest jak mapa. Daj mi współrzędne, a odczytam jego emocje, myśli i uczucia. Fantastyczny aktor. Nie potrzebuje dialogów, świetnie oddaje je całym swoim ciałem.



Cóż... BUNT to klasyka kina i to bez dwóch zdań. Tu kwestionowanie nie ma sensu. Mogę jedynie porównać SEPPUKU i BUNT pod kątem odczuć, jakie miałam po tych dwóch seansach. Powiem szczerze, że po SEPPUKU były one silniejsze. I nie jest to kwestia czy film jest lepszy, czy gorszy. Myślę, że historia i los bohaterów SEPPUKU bardziej do mnie przemówiły. Wszystko to jest jednak indywidualną kwestią widza, jego wrażliwości i empatii.

Moja ocena: 9/10



sobota, 23 lutego 2013

SEPPUKU



SEPPUKU jest pierwowzorem remake'u Takashi Miike ICHIMEI. Niekoniecznie w dobrej kolejności obejrzałam te filmy. Jednak patrząc z perspektywy wcale nie jest to głupi pomysł. 
Po pierwsze gdybym najpierw obejrzała film Kobayashi'ego mój zachwyt nad wersją Miike zostałby mocno ostudzony. A niepotrzebnie. Mając już pełen obraz wartości obu tych filmów, nadal uważam, żę ICHIMEI jest filmem dobrym. A jednocześnie dużo słabszym od SEPPUKU. Po drugie pewien niedosyt, który pozostał po wersji Miike zachęcił mnie do sięgnięcia po oryginał. Gdybym oglądała tę historię w odwrotnej kolejności, tj.zaczynając od wersji Kobayashi'ego pewnie nie sięgnęłabym po ICHIMEI z prostej przyczyny. SEPPUKU jest filmem doskonałym. A nie kala się świętości. Także reasumując dobrze się nawet stało, że ICHIMEI stał się moim kierunkowskazem na drodze do filmów Kobayashi'ego. I szczerze mówiąc polecam tę kolejność.

Niedawno pisałam o ICHIMEI. Pod kątem fabularnym oba te tytuły niewiele się różnią. A jednak. Różnią się szczegółami. Są drobne zmiany w akcji, które nie wypadają ani lepiej ani gorzej w stosunku do obu tych tytułów (np.śmierć dziecka, śmierć ojca Motome, historia z mieczem Motome, czy odcięcie kucyków samurajom). Każdy z reżyserów przedstawił swoją własną wizję historii śmierci Motome i każda z nich zmierza w tym samym kierunku. Cel w obu tych filmach jest ten sam i to samo jest źródło cierpienia bohaterów. 



Mam wrażenie, że wersja Kobayashi'ego jest pełniejsza. Pełniejsza w kontekście zobrazowania kultury i obyczajowości ówczesnej Japonii. Kobayashi doskonale wyjaśnia sam rytuał seppuku, los samurajów/roninów w XVIIw., czy symbolikę ścięcia kucyków samurajom. Sceny nie ograniczają się wyłącznie do zobrazowania akcji na Dworze i domu ronina. Kobayashi wykracza poza zamkniętą scenografię, pokazując też co się dzieje poza murami dworu. Jego historia jest pełniejsza, jakby zakreślała szersze kręgi. 



Natomiast Miike mocno skupił się na historii losów Motome i Miho. Na ich tragicznym losie, ciężkim życiu i codziennych rozterkach. Również końcowa scena walki Hanshiro z samurajami jest bardziej szczegółowa i dłuższa niż w wersji oryginalnej. Jednak tragizm sceny w obu wersjach poraża. Różnica polega na podejściu obu reżyserów do osiągnięcia efektu. Kobayashi skupia swoją uwagę na twarzy bohatera. Gra światłem, muzyką, kadrowaniem, wszystko to łączy w jedną całość, nadając scenom niesamowitej głębi i wyrazistości. Nie da się ukryć, że dużą pracę wykonał aktor , którego postawa, twarz, mimika porażają. Nie ma tego w wersji Miike. On nastawił się na brutalność scen i psychologię postaci. W momencie, gdy Kobayashi po prostu rewelacyjnie opowiada, snuje, przedstawia historię śmierci Motome. 
W obu wersjach Hanshiro zarzuca samurajom, że ich honor jest wyłącznie wyrysowany na twarzach. Jest jakby dodatkiem do miecza. Jest bezwartościowy. A kodeks Domu jest zbiorem pustych sloganów, których samurajowie nie są w stanie dotrzymać, ze zwykłego tchórzostwa. I w wersji Kobayashi'ego po prostu ta maska, którą samurajowie nazywają honorem, jest tak widoczna, że aż razi. Natomiast w wersji Miike zostaje tylko słowem.
Absolutny klasyk, kultowy już z resztą. I konieczna pozycja każdego kinomana. Mimo swych dwóch godzin połknęłam tę historię w oka mgnieniu. Polecam

Moja ocena: 10/10

piątek, 22 lutego 2013

KOROSHIYA 1






- Kakahira !  What the fuck do you think you are doing ?
- Oh, just a little torture.

Ten krótki dialog absolutnie podsumowuje cały film :-)

Mając już powyżej nosa oscarowej wydmuszki, wszelkich analiz w tym temacie, hałasu i jak to już Szekspir kiedyś napisał much ado about nothing, nadszedł czas na mały relaks. Ostatnio oglądane dramaty mocno mnie zmęczyły, wiatry północy przeszyły wszystkie kości, a nieustannie padające białe gówno za oknem dodało gwoździa do trumny.
A w związku z tym, że nic tak nie cieszy jak wizualna mózgosieczka, postanowiłam odchamić się po swojemu. Wyszłam więc z bardzo prostego założenia. Nikt nie robi bardziej pojechanych, popapranych i chorych filmów na świecie, jak japończycy. Na tapetę padł więc Takashi Miike i jego ekranizacja mangi Yamamoto "Koroshiya Ichi". I to był strzał w dziesiątkę, gdyby nie ciągłe echo w lodówce, mogłabym stwierdzić, że nawet wygrana w totka.




Patrząc na poster filmu, można przyjąć, że postać na nim to bohater Ichi. Nic bardziej mylnego. Wprawdzie plakat wprowadza nas w lekki zamęt myślowy, w filmie występują dwaj bohaterowie. Pierwszy to Kakahira (ten groźny pan z posteru z miną Jokera) oraz ubrany w zabawny motocyklowy kombinezon, przypominający superbohatera z kreskówek, Ichi. Obaj panowie należą do yakuzy. 




Kakahira postanawia odnaleźć swego szefa, który w tajemniczych okolicznościach zniknął z kasą. Jego poszukiwania, które łączą się z serią brutalnych pobić i tortur mocno zirytowały syndykat, który wyklucza Kakahirę z yakuzy. Pracując już na własną rękę, "śledztwo" doprowadziło go do członków konkurencyjnego gangu. Na jego czele stoi przebiegły i cwany Jii-san, który jest mózgiem operacji. Nie potrzebuje armii niszczycielskiej, by wykosić przeciwników. Wystarczy mu Ichi - mordercza maszyna. Dzięki serii stosowanych przez Jii-Sana technik manipulacyjnych i prania mózgu Ichi stał się bezwolną marionetką na jego usługach.

Genialny film. Rewelacyjny. Wspaniały. Mistrzostwo świata. Tak mogę określić moje wrażenia. Ci dwaj panowie: Kakahira i Ichi robią taką rozpierduchę na ekranie, że mózg staje okoniem. Krew tryska jak woda z myjki ciśnieniowej, flaki przewracają się po podłogach i spływają po ścianach. Członki ćwiartowane są, głowy odpadają, jak i inne części ciała również. Nie ma granic, nie oporów, nie ma zdrowego rozsądku, dobrego wychowania, nie ma nic. Kalane są świętości, nawet dzieci dostają za swoje. A co! Dzieciom też się należy :-) Kobiety są gwałcone. A niektóre nawet stoją po stronie oprawcy. Brutalizacja obrazu jest wszechogarniająca. 





Kakahira to sadysta i masochista w jednym. Tortury w jego wykonaniu są dziełem sztuki, które doprowadził do perfekcji. Złożoność jego psychiki jest jak budowa cepa. Ma być brutalnie i krwawo, bo to jest jego jedyna, prawdziwa miłość. Jego "bratem bliźniakiem" jest Ichi. Ten również nie szczędzi w środkach. Jak się rozbuja to z półobrotu powala całą armię. O ile Kakahira wygląda jak zbój i recydywista, o tyle Ichi to słodki człowiek. Taki sąsiad-seryjny morderca, który niby to niepozorny, grzeczny i ułożony, a śpi nad górą poćwiartowanych w piwnicy ciał. 



Ichi to w moich oczach chodząca groteska. Kakahira jest absolutnie pozbawiony wszelkich skrupułów. Świadomie doprowadza swoich oponentów do trudnej śmierci spowitej serią makabrycznych męczarni. Natomiast Ichi ma wyrzuty sumienia. Jego umysł jest tak chory, a jego psychika tak uległa, że z niewyobrażalną łatwością daje się wpędzić w maliny przez Jii-Sana. Co więc jest w tym tak groteskowego? Zanim Ichi wpadnie w morderczy szał, beczy i szlocha jak małe dziecko. Trudno wprost uwierzyć, że to zwierze, które przed chwilą rozszarpało swoje ofiary na strzępy, ich flaki spływają ze ścian a głowy turlają się pod nogami, to taka mała beksa lala, która zasmarkana wyje w koncie, że nikt go nie lubi, nie kocha i nie szanuje. Cały ten spektakl przygotowany przez Ichi to nic innego jak mega groteska, lub czarny humor, jak kto woli. 



Miike to mistrz gore. Już na samym początku przygotowuje widza przed jatką, która z każdą minutą eskaluje i rozkręca się niczym rollercaster. Scena gwałtu i brutalnego pobicia prostytutki przy której Ichi, jako bierny, cichy podglądacz masturbuje się za oknem, to bardzo lajtowa scena. Dalej jest już tylko krwawiej, brutalniej i groteskowo. Apogeum to scena końcowa, w której obrywa się każdemu, a wszelkie zasady zostają zalane falą czerwieni.

To absolutnie nie jest film dla widza o słabych nerwach. Nie wszyscy odnajdą w tym filmie to, co dla mnie jest mistrzostwem świata. Jesteśmy różni i każdy z nas odbiera świat na swoich własnych falach. Ja, prawdopodobnie nadaję, na tych samych co Miike. Mnie autentycznie ten obraz, mimo bólu, cierpienia i kompletnego absurdu, nie oburza i nie szokuje. I nie będę strzelać focha, tylko dlatego, że za dużo w nim brutalności i agresji. To jest gore. I takie są jego zasady. Tak po prostu musi być.

Do tej chwili uważałam, że Takeshi Kitano ma wyłączność na dobre kino o yakuzie. Myślę, że w tej kwestii panowie mogą spokojnie podać sobie dłoń. 
Wbrew pozorom film Miike nie jest wyłącznie krwawą jatką, w której śmierć jest jak herbata. Ogólnie dostępna. ICHI THE KILLER to swoista odpowiedź Miike na historię, tradycję i samą instytucję, jaką jest yakuza. Nie stroni od alegorii w tym temacie, które przerobił na swój własny "groteskowy" sposób. Wiadomo, że yakuza nie uznaje kobiet w swej organizacji, gdyż są słabe i nie można im ufać. Ich zadaniem jest troska o mężczyznę i opieka nad dziećmi. W filmie zupełnie odmienną rolę gra postać zwana Karen. To bezwzględna sadystka, która nie stroni od brutalności. Jest zła i pozbawiona wszelkich zasad moralnych. Drugą alegorią, jest sztuka przepraszania zwana "yubizime". Członkowie yakuza odcinają sobie mały palec u dłoni, po czym wręczają go temu, którego chcą przeprosić. Miike zamiast palca stosuje inny wymyk. Kakahira po brutalnych torturach na panu Suzuki odcina sobie język. Zgodnie z jego pojęciem winy, oddaje to, co jest źródłem jego największej przyjemności. Jest tu też alegoria do teatru kabuki, czy kodeksu Bushido. Posłuszeństwo, lojalność i zemsta nabierają nowego wymiaru w oczach Miike.

Podsumowując, jest to dla mnie absolutne arcydzieło. Biję się w pierś, że dopiero teraz go odkryłam. Wbrew pozorom jest to film wielowymiarowy. Miike nie skupia się wyłącznie na tępej jatce, ale na tradycji i zasadach kultywowanych w Japonii. Niezaprzeczalnie jest to film bardzo bardzo brutalny. Jeśli spojrzy się na niego z mocnym przymrużeniem oka, to z pewnością przyniesie masę radości.

Moja ocena: 10/10

czwartek, 21 lutego 2013

DUPA DEALURI


Dobrymi chęciami piekło wybrukowane. Tak mniej więcej, upraszczając, można podsumować nowy film ZA WZGÓRZAMI. Laureat Złotej Palmy za film 4 miesiace, 3 tygodnie i 2 dni (2007) postanowił zekranizować pewną historię, która wydarzyła się w mołdawskim monastyrze, w którym na skutek egzorcyzmów zmarła młoda dziewczyna.

Podobnie jak w 4 MIESIĄCE, 3 TYGODNIE... historia opowiada o przyjaźni dwóch dziewczyn, których życie niespodziewanie przybiera tragiczny w skutkach bieg. I na tym podobieństwa się kończą. Film jest trudniejszy w odbiorze. Jego tematyka jest ambitniejsza i bardziej skomplikowana. O ile poprzedni film Mungio miał jasną formę przekazu, o tyle tutaj musimy bacznie przyglądać się bohaterom, by móc ten przekaz zrozumieć.

Fabuła skonstruowana jest dość prosto. Po powrocie z Niemiec Alina postanawia odwiedzić swoją przyjaciółkę z sierocińca Voichitę. Voichita jest młodą zakonnicą w rumuńskim monastyrze. Dziewczyny za zgodą popa zamieszkują w nim razem. Nie ma tutaj zawrotnych zwrotów akcji. Zamiast tego, Mungiu kładzie niesamowity nacisk na relacje między obu przyjaciółkami a popem i od tego powoli buduje tragiczną w skutkach historię.
Sama historia jest tłem. Tłem do roli jaką kościół, bóg, religia odgrywają w życiu bohaterów. Z jednej strony mamy postępową i żywiołową Alinę, która jest przeciwieństwem swojej przyjaciółki. Voichita to spokojna, zrównoważona dziewczyna, dla której Bóg i Kościół jest nie tylko powołaniem, ale i kimś w rodzaju rodziny. W jednej z rozmów z Aliną, uzasadnia swoją wiarę, jako lekarstwo przed samotnością. Gdy wszyscy odejdą, Bóg zostanie, bo jest w niej. 
Mongiu wieloznacznie nakreśla relacje jakie są między dziewczynami. Z jednej strony widzimy miłość Aliny, która momentami przybiera formę seksualną, z drugiej jest to miłość siostrzana, przyjacielska. Reżyser nie daje jednak jednoznacznej odpowiedzi. Jakby nie patrzeć to strach Aliny przed utratą Voichity jest tak silny, że wzbudza w niej agresję. Alina jest zaborcza i zazdrosna o Boga, kościół, pozostałe zakonnice, a nawet popa. Chce mieć Voichitę wyłącznie dla siebie. I nie może zrozumieć jej poświęcenia i oddania się kościołowi. Ta agresja ostatecznie prowadzi Alinę do zguby. Pop nie mogąc zrozumieć postępowania dziewczyny, dla świętego spokoju ulega namowom sióstr i przeprowadza na niej egzorcyzmy. Moim zdaniem, pop absolutnie nie wierzy w opętanie Aliny. Zbliżające się święta i chęć przypodobania się wiernym są ważniejsze, niż problemy wewnątrz monastyru.
Poza wątkiem relacji dwóch dziewczyn Mungiu spokojnie, z dystansem i gdzieś bardzo bardzo z boku pokazuje nam zabobon, zacofanie i wręcz średniowiecze kościoła na rumuńskiej wsi. Brak elektryczności, wiara w gusła, przesądy sióstr sprawiają, że racjonalizm zostaje wyparty przez głupotę i wstecznictwo. Nad tym wszystkim czuwa pop, padre monastyru. Swoją srogą miną i słowem utrzymuje ład i porządek. Jest w nim jednak ogromna słabość. Mungiu obiektywnie ukazuje popa, jako człowieka bogobojnego, bardzo religijnego, uporządkowanego, można powiedzieć dobrego i poczciwego. A jednak... nie ma ludzi idealnych. Nasz pop też ma wady. A tymi wadami są próżność i pazerność. Ilość duszyczek na mszy, ładne malowidła na ścianach, poklask wiernych i przełożonych jest ważniejszy, niż dobro jednostki. 
Wydaje się, że konflikt między Aliną i popem wypływa właśnie z tego braku racjonalizmu. Alina praktycznie palcem pokazuje mu wszystkie braki. Jest zarówno jego lustrem, co i próbą wiary. Jednak jego całkowite zaślepienie swoim wizerunkiem oddala go zarówno od Boga, jak i od wiernych.

To trudny film i zdecydowanie ZA długi. Ponad dwu i półgodzinny seans nie pomaga widzowi pochłonąć obrazu. Raczej powoli go przeżuwać. Jednak historia broni się mocno. W każdym innym przypadku skreśliłabym ten film na starcie. To pesymistyczny obraz człowieka, jako jednostki bezwolnej wobec autorytetów, pozbawionej logicznego myślenia i samostanowienia, ślepo poddanej wierze. A takie historie po prostu lubię. Mimo pesymistycznego klimatu, film zawiera w sobie pewien pozytywny przekaz. Jest nim miłość oraz pomoc bliźniemu. Wprawdzie ta bezwolna i bezmyślna wiara doprowadziła do tragedii, jednak jest to tylko ostrzeżenie, a nie reguła. 
Moja ocena: 6/10


środa, 20 lutego 2013


Jest to ostatni obejrzany tytuł do kolekcji, z filmów nominowanych do tegorocznego Oscara, w kategorii "Najlepszy film nieanglojęzyczny". Moje refleksje w tym temacie zamieszczę na końcu moich przemyśleń po seansie filmu NO.

Oglądanie tego filmu było jak z przysłowiową dupą :-) W którą stronę się nie obrócisz tam ona zawsze i niezmiennie jest.
Bardzo próbowałam, żeby ten film mnie zainteresował. Bardzo się starałam na nim nie usnąć. Cudowałam, jak mistrz trampoliny. Podejście pierwsze, drugie, trzecie. Między nimi chwile na głębszy oddech, tudzież pewną formę rekreacji, którą uwielbiam. I nic.. naprawdę nic. Odnoszę wrażenie, że obojętnie co bym nie zrobiła, ten film był, jest i będzie kolosalną męczybułą. Nie wiem co bardziej mnie umęczyło. Forma, czy treść. Scenariusz, czy obraz. Pies analizy trącał, film się ciągnie, jak flaki w oleju i nawet podmuch atomowy, by tego nie zmienił.

Akcja toczy się w 1988 roku. Jest to rok w którym naród chilijski ma wybrać w plebiscycie, czy jest za czy przeciw rządom Augusto Pinochet'a. Główny bohater, którego gra , ma za zadanie, tak skonstruować kampanię wyborczą, by naród zagłosował, przeciwko rządom dyktatora. 
To typowy dramat polityczny. Jego forma mocno przypomina mi LINCOLN'A. Są długie dywagacje, czy sprawa jest słuszna, czy nie. Masa rozterek w tej kwestii. Dużo analizy i politycznej rozgrywki. A wszystko to przeplatane archiwalnymi zdjęciami. Klimat oddaje czasy solidarności w latach 80-tych. W których to grupa potajemnie spotykających się ludzi spiskowała przeciwko władzy rządzącej. Jedna jest różnica, spece od kampanii przeciwko Pinochetowi rewelacyjnie znali prawa rynku. Wyczuwali emocje i potrzeby narodu. I skutecznie potrafili je przełożyć na spoty informacyjne. Ta znajomość zasad marketingu i reklamy zaowocowała. My niestety nauczyliśmy się ich długo po obaleniu komuny. Tam tej luki nie było. Drugą sprawą jest fakt udziału Stanów Zjednoczonych w całym tym procederze. Niewiele się mówi o roli CIA w filmie, a przecież wszyscy wokół wiedzą, jak wielki wpływ miała w kształtowaniu się demokracji Ameryki Płd. Autorzy sugestywnie przedstawili czasy terroru, inwigilacji i zastraszania. Mnie to powiem szczerze, po latach skutecznej postkomunistycznej filmografii, absolutnie nie szokuje. To świat, który znam i poniekąd rozumiem i może dlatego nie ma w nim miejsca na szok, złość i strach.
Klimat w filmie przypomina mi ARGO. Świetnie dopasowana scenografia do epoki. Szczerze mówiąc nie było widać różnicy między warstwą fabularną, a dokumentalną filmu. Kamera analogowa, prowadzona z ręki sugeruje dokonania DOGMY. Nie jestem jej zwolenniczką, więc trochę mnie to irytuje. Niewiele też mogę powiedzieć o kreacji Bernal'a, oprócz tego, że zagrał naprawdę poprawnie. Trudno doszukiwać się w jego roli nadzwyczajnych emocji. To raczej mocno zafiksowana na działaniu postać.

Ten film autentycznie mnie mocno zmęczył. Czuję się, jak po zlocie maratończyków. Jakbym wór z kartoflami pod górę taszczyła przez te dwie godziny. Obawiam się, że jestem sama w swoim własnym klubie, biorąc pod uwagę oceny na IMDB, czy FILMWEB. Cóż... z jednej strony mnie to nie dziwi. A z drugiej zastanawia, co faktycznie się może w tym filmie podobać.
Moja ocena: 4/10


A teraz coś z zupełnie innej beczki :-)...
W momencie, w którym zobaczyłam nominacje szacownej komisji Oscar'owej w kategorii film nieanglojęzyczny, oczy się lekko wytrzeszczyły, a usta nabrały dziwnego, rybiego kształtu.
Bowiem, niestety, jest to najsłabszy zestaw filmów nominowanych do Oscara, jaki widziałam w przeciągu ostatnich 3 lat. Z małym wyjątkiem w postaci obrazu Haneke.
I tak:

Rok 2012 - miałam autentycznie problem z wyborem, choć serce wskazywało film BULLHEAD, wygrało ROZSTANIE:

Bardzo ciepły i przejmujący PAN LAZHAR




Tragiczny BULLHEAD. Magnetyzujący Matthias Schoenaerts.



Moim zdaniem wygrana niekoniecznie zasłużona. CO WIESZ O ELLY był dużo lepszy.



Rok 2011 - ten rok obfitował w same wyśmienite tytuły. Choć wygrał HAEVNEN Bier (pewnie dostała go bardziej za całokształt), ja autentycznie kibicowałam greckiemu KIEŁ.
Te tytuły to konieczny seans każdego kinomana:

Uwielbiam Bier. Moim zdaniem popełniła masę lepszych filmów.
Ten film wyzwala masę intensywnych emocji. Piękny. Szkoda, że świat zapomniał o Lubna Azabal.
Inarritu to marka sama w sobie. Nie jest to mój ulubiony jego obraz, jednak mocno intryguje.

Tego filmu nigdy w życiu nie zapomnę. Jest dla mnie absolutnym ARCYDZIEŁEM !



Rok 2010 - i znowu trudne wybory i znowu rewelacyjne tytuły i znowu kino, które wzrusza, intryguje i szokuje. Masa emocji, masa dobrego, obowiązkowego już kina:
Wstrząsający. Po każdym seansie filmu Haneke jestem emocjonalną miazgą. Uwielbiam go za to.
Bardzo dobry, solidny kryminał. Oscar odebrany. Może nie jest to top of the tops, ale co za zakończenie, łał !

Piękny obraz absurdu konfliktu palestyńsko - izraelskiego w przekroju życia zwykłych, młodych ludzi.
Audiard, ach Audiard... czy ktoś widział słaby film z jego rąk ? Ja, nie.

Mając powyżej zestaw tak kultowych już filmów, czy obecni nominowani (KON-TIKIKOCHANEK KRÓLOWEJWIEDŹMA WOJNY, NO) są w stanie z nimi konkurować ? Czy za parę lat nadal będą wzbudzały takie emocje, jak tytuły powyżej ? Moim zdaniem nie. To rok bardzo słabych wyborów. Gdyby nie MIŁOŚĆ Haneke, zwątpiłabym w zasadność tych nominacji i samych Oscarów w ogóle. Życzę mu Oscara, choć kto jak kto, ale on ich już nie potrzebuje.




poniedziałek, 18 lutego 2013

MÓJ ROWER


Dzisiejszy dzień nie jest najszczęśliwszy w wyborze na polski film. Chyba nie do końca odżyłam po BITWIE POD WIEDNIEM, choć to nie jest wyłącznie polska produkcja. Sama myśl, że nasza rodzima kinematografia mogła maczać palce w tym badziewiu mocno nadwyrężyła moje siły. O ile w przypadku DROGÓWKI wybór był w pełni świadomy, o tyle w przypadku nowego filmu Trzaskalskiego, chciałam mieć po prostu ten tytuł odfajkowany.
Nie jest to najtrafniejsze sformułowanie odnoszące się do filmu. Nigdy jednak fanką filmów Trzaskalskiego nie byłam, nawet EDI niekoniecznie mnie wzruszył, więc generalnie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. I niekoniecznie się pomyliłam.

Patrząc na poster rzuca nam się w oczy slogan wytarty, jak stare dżinsy w kroku "Cała prawda o facetach". Czyżby ? Ano mam pytanie do panów scenarzystów, jaką to prawdę przemycili do tego filmu, bo jakoś uszła mi niepostrzeżenie. Bycie bucem, zarozumialcem i zakompleksionym gówniarzem prawdy o mężczyznach nie czyni. To raczej cecha charakteru, kwestia wychowania, tudzież słabość chwili. Gdyby mężczyźni byli tak prości jak manual ukazany w tym filmie, to myślę, że gar ciepłej zupy co wieczór i ciepłe kapcie koło fotela, zrobiłyby całą robotę życia. Strasznie to uproszczone, a to wynik tego, że film ten żadnej prawdy o mężczyznach nie ukazuje. Dla mnie jest to po prostu pojednanie. Międzypokoleniowe, rodzinne, męskie. Rozmowy ludzi zagubionych, którzy po latach albo potrzebują się odnaleźć, albo tego chcą. I tylko przypadek, choć podobno ich nie ma, zmusił ich do sytuacji, o której pewnie marzyli, ale tchórzostwo zwykłe lub słabość, jak kto woli, była hamulcem przeogromnym. I tyle w tej kwestii.

Scenariusz jest dla mnie mało autentyczny pod kątem przekazu. Może trochę za sprawą aktorów. O ile Żmijewski zagrał niezłego zarozumialca i świetnie mu to wyszło, o tyle Urbaniak niekoniecznie w aktorskiej roli się sprawdził. Może Trzaskalski czuł, że skoro film jest o jazzmanie, to i muzyk w sam raz. Jednak Żmijewski udowodnił, że w przypadku kina garbaty może być prostym. Urbaniak jest mocno usztywniony i przez to mało autentyczny. To samo tyczy się epizodycznej roli Szczepanika. WTF ? I to ma być loverman ?? Tak paskudnie odegrał, dwuminutową rolę kochanka, że aż się płakać chciało. Autentycznie miałam wrażenie, że Nehrebecka siedzi razem z instruktorem jazdy samochodem. Chodorowski też nie zachwycił. Niestety jego mina wychłodzonego szczeniaka, jakoś nie przypadła mi do gustu. Nadal uważam, że nie ma w polskim kinie charakterystycznych aktorów młodego pokolenia. Po prostu ich nie widzę, no może poza Kościukiewiczem.

Z pewnością mocnego tonu nadają filmowi piękne zdjęcia Piotra Śliskowskiego. Dzięki nim człowiek zaczyna doceniać piękno polskiej przyrody. Jak zwykle w polskich filmach drażni udźwiękowienie. Zamiast dialogu człowiek słyszy rechot żab. Chyba się nigdy nie nauczymy, że nasz język jest tak szeleszczący i wymaga specjalnego traktowania. Jednak gdy rechot przeszkadzał muzyka Wojciecha Lemańskiego rewelacyjnie wypełniała wszelkie szczeliny.

Czytałam masę recenzji. I głosy są podzielone. Od tych najbardziej pozytywnych, do tych absolutnie negatywnych. Sam film jest równie niejednoznaczny, co wielość tychże opinii. Ilość filmów obyczajowych w Polsce, tych współczesnych jest tak znikoma, jak ilość dni upalnych w ciągu roku. Wniosek więc taki, że jeśli już się pojawiają, to należy się cieszyć i skakać pod niebiosa. I chwalić. Chwalić za ryzyko, jakie producenci podejmują w tej materii. Jak się widzi kolejne plany produkcyjne, te które już powstały i te które jak impuls elektryczny krążą po meandrach niejednej mądrej głowy, to widać że polskie kino niekoniecznie lubi obyczaj. Polskie kino lubi się pławić w historycznym nieszczęściu. Ta martyrologiczno - patriotyczna pieśń niesiona przez lata męczy i przyprawia o skręty kiszek. Ja wysiadam przy kolejnych gniotach typu BITWA taka sraka czy owaka, filmach o żyjących lub nie żyjących bohaterach wojny jednej drugiej tudzież komuny. Ja nie chcę i już nie mogę. Także jak widzę takie właśnie kino jak MÓJ ROWER, czy DROGÓWKA, wymieniłoby się jeszcze parę, ale wiadomo o co chodzi... to po prostu serce mi skacze. Nawet jeśli nie zawsze wyjdzie to jak spod igły... to i tak jest dobrze.

Reasumując plus za tematykę i zdjęcia. Minus za dłużyzny, wiejące nudą przestoje i aktorstwo. To film niosący pewną mądrość życiową do której albo dochodzimy latami, albo dostajemy od mądrego w spadku. Jednak w tej realizacji nie do końca do mnie trafiła.
Moja ocena: 5/10



ANTIVIRAL


Biorąc pod uwagę recenzje filmu, raczej ominęłabym go łukiem. Ale jest wokół niego sporo kontrowersji. Powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie nazwisko reżysera, raczej mało kto podjąłby ryzyko oglądania tego filmu.
A o jakim reżyserze mowa ? A no, nikim innym, jak o synu David Cronenberg 'a. Brandon raczej nie stroni od korzeni. Wręcz przeciwnie. Mocno uczepił się koszuli taty i poniekąd sytuacja ta owocuje. Jego debiut filmowy ANTIVIRAL otrzymał nagrodę TIFF za najlepszy kanadyjski debiut pełnometrażowy. W sumie nie dziwi nic. Cronenberg'wie to Kanadyjczycy, TIFF to kanadyjski festiwal, a najważniejszym jest wspieranie rodzimej kultury.

Brandon absolutnie nie odcina się od twórczości ojca. I kompletnie się tego nie wstydzi. Nawet tematyka filmu, nie odbiega znacząco od tej kultywowanej latami przez ojca. ANTIVIRAL zawiera w sobie cechy takich filmów, jak chociażby: Skanerzy, Dreszcze, czy Mucha. Zafiksowani naukowcy, obsesje, kombinacje genetyczne i szaleństwo to motywy łączące filmy Davida z debiutem syna. Mało tego, zapożycza nawet aktorów tatusia. Odtwórczyni gwiazdy Hannah Geist, Sarah Gadon doświadczenie zbierała na planach takich filmów, jak: Niebezpieczna metoda (2011), czy Cosmopolis (2012).

Najmocniejszą stroną filmu jest scenariusz. Tak właściwie, to on oprócz nazwiska reżysera przyciąga widza do ekranu. Jest bardzo oryginalny, momentami obrazoburczy a przede wszystkim aktualny. Aktualny w swojej problematyce. Młody Cronenberg kpi prosto w twarz wytworom popkultury vide celebryci. Film traktuje o młodym techniku firmy farmaceutycznej, który sprzedaje wszelkiej maści wirusy. Jeśli chcesz poczuć się bliżej swej wymarzonej gwiazdy, idola, celebryty, możesz przyjść do niego i za wstrzyknięciem z czarodziejskiej strzykawki zachorujesz na to, co twoi uwielbieni idole. Katar, grypa, czy nawet opryszczka... przez chwilę możesz poczuć się gwiazdą. Gdyby tego było mało, możesz zajść do sklepu mięsnego i kupić sobie kawałek genetycznie spreparowanego mięsa z tkanek swojego ulubieńca. Taka przysłowiowa golonka, szynka, tudzież schab, noszą nazwy twoich ulubionych idoli.
Akcja wprawdzie toczy się w przyszłości. Ale niedalekiej. I to chyba największe sedno w absurdzie sytuacji. Niedaleko nam do połknięcia bakcyla głupoty, który niczym czerw rozprzestrzenia się w mediach. I teraz możemy poczytać o problemach z odbytem naszych gwiazd, pooglądać jak świetnie radzą sobie w łóżku, lub zobaczyć czy po porannej kawie nastąpiło poranne wypróżnienie. Absurd sławy celebrytów dosięgnął i nas, i tu i teraz, i kto wie jak będzie on wyglądał za chwilę. Może właśnie tak jak u młodego Cronenberg'a. Może za parę lat zamiast "krakowskiej suchej" będziemy kupować kiełbachę z tkanek Brad'a Pitt'a, czy Angelina Jolie. Myślę, że paru "chętnych" już teraz by się znalazło :-)

Film wyróżnia się również pod kątem scenografii. O ile w filmach Davida Cronenberga nie oszczędzano na rekwizytach, dekoracjach, strojach, o tyle w filmie syna dominuje minimalizm. Biel ścian, zespala się niemal z bielą skóry bohaterów. I gdyby nie piegi na skórze głównego bohatera mógłby się zlewać z otoczeniem. Wszędzie dominuje surowość. Nawet aktorzy są oszczędni w gestach, co sprawia, że z filmu autentycznie wieje chłodem. Nie jest to zarzut. To raczej konsekwentnie dobrana forma przystosowania otoczenia do szpitalnego, naukowego środowiska, w którym toczy się akcja.

Niestety na tym kończy się mój zachwyt filmem. Po prostu mnie nie porwał. Może ze względu na ów minimalizm, oszczędność i surowość scen, film się po prostu dłużył. Obraz swoim klimatem mocno przypomina mi BEYOND BLACK RAINBOW Panos Cosmatos'a. Nie mam pojęcia czy panowie się znają, nie zdziwiłabym się. Nie sądzę, by światek filmowy Kanady był aż tak duży. Te dwa filmy z pewnością łączy gatunek, trochę i tematyka szalonych naukowców i futurystyczny klimat. Jednak o ile w BEYOND...chwyciłam haczyk, o tyle tutaj haczyk gonił rybę. I nie uchwycił. 
Jedno jest jednak pewne, młody Cronenberg ma oko, ma pomysł, ma styl. Z takiego mixu z pewnością coś z czasem wyjdzie. Bardzo na to liczę i sobie poczekam.
Moja ocena: 5/10


sobota, 16 lutego 2013

ROOM 237



Ten dokument nie jest zbiorem analiz Stanley'a Kubrick'a, czy twórców THE SHINING na temat filmu. To wolna projekcja pomysłów, idei i wizji jego fanów.

Dokument jest nużący. Niestety. Z pewnością przyciąga uwagę forma realizacji. Nie widzimy osób, które opowiadają o swoich interpretacjach filmu, jedynie masę sugestywnych kadrów z LŚNIENIA oraz całego przekroju twórczości Kubrick'a w zależności od kontekstu.
A interpretacji jest wiele. Można by pokusić się o stwierdzenie, im więcej ludzi tym więcej pomysłów. Od tych zupełnie absurdalnych (kształty chmur w LŚNIENIU przypominających twarz reżysera), po naprawdę sensowne ocierające się o fakty historyczne i te z życia Kubrick'a. Mnie osobiście zaintrygował pomysł z Minotaurem i labiryntem oraz całkiem sensowna interpretacja liczby 237.

Szczerze mówiąc nie wiem, czy seans z ROOM 237 to dobry pomysł. Z pewnością zmienił on moje postrzeganie filmu i przewrócił je do góry nogami. Każdy nowy seans z filmem Kubrick'a będzie seansem z wyszukiwaniem znaków, znaczeń, czy sugestii autora. Gdzieś w otchłań odpłynie czysta, dziecinna fascynacja obrazem, na rzecz pseudonaukowego poszukiwania "drugiego dna". I powiem szczerze trochę żałuję. Nawet w tym dokumencie widać, jak rewelacyjnie pięknym obrazem jest LŚNIENIE. Jak cudowne są kadry i zdjęcia. Niestety obawiam się, że napawanie się jego urokiem zakończyło się na zawsze. Pozostanie oglądanie ścian, poszukiwanie rekwizytów i analiza twórczości Kubrick'a :-(

Przy całej tej niezliczonej kolekcji koncepcji fanów o LŚNIENIU zachodzę w głowę, co z tego jest rzeczywistym zamierzeniem autora, a co wymysłem jego fanów. I albo jest on geniuszem, albo zwykłym kuglarzem, bawiącym się obrazem. Zwolennicy predestynacji jak jeden mąż krzykną, że przypadki nie istnieją. A jeżeli teza z nachodzeniem na siebie kadrów filmu jest zwykłym zbiegiem okoliczności ?
Jakby nie patrzeć, stwierdzić należy wielkość Kubrick'a jako reżysera. Plan zdjęć doprowadzony do perfekcji, wszystko ma swoje znaczenie, najmniejszy szczegół dopracowany do perfekcji, wszystko przemyślane od początku do końca. Plakaty na ścianach, maszyna do pisania, walizki podróżne, krzesła, liczba miejsc parkingowych, kolor samochodów, napisy na puszkach, nadruki na swetrach i koszulkach, czy figury geometryczne na dywanach, wszystko to celowo wprowadził Kubrick do obrazu, by nadać mu podwójnej głębi.
Jakkakolwiek złożoność wizji reżysera by nie była, jest to fenomen, że tyle lat po premierze, film nadal budzi takie kontrowersje. I z pewnością stał się już tematem wielu dysertacji. A mnie w tym całym gąszczu interpretacji, zadziwia jeden szczególik. Kino się nigdy nie zestarzeje, jest neutralne i niezależnie od wieku, a każdy w nim znajdzie coś intrygującego, wyłącznie dla siebie. I to jest piękne. Nasze indywidualne postrzeganie kina sprawia, że ono nadal tętni życiem, niezależnie od czasów, epok, ludzi. A ten dokument jest świetnym tego przykładem.
Moja ocena: 6/10


THE TWILIGHT SAGA: BREAKING DAWN - PART 2

I tak oto nadejszła wielkopomna chwila. Moje małe rande wu z AR.PI zakończyło się w towarzystwie relanium, XANAXU i dużej ilości dożylnej kofeiny. Tak tylko, by powieki nie opadły mi... na wieki.

Ból egzystencjalny, jaki odczuwam po tym ostatnim z ostatnich seansów tego tworu popkultury jest niewyobrażalny. Ale z drugiej strony.... myśl, że tak wielkiej, potwornej głupoty nastał koniec jest nawet bardziej niż pocieszająca.

Na szczęście nie muszę pisać o czym jest ostatnia część owej Sagi. Większość pewnie przeczytała te tłuste tomiska, albo już widziała film, albo przynajmniej wie czego się spodziewać i unika wielkim łukiem. Żaden film nie miał takiego wzięcia przez premierą jak to...coś. Btw.film COŚ też już był, ale dla tych, którzy nie oglądali jeszcze, to nie ten seans :-) Już samo wypuszczenie DVD 14 lutego potwierdza tą megatyczną niedorzeczność jaką jest/są THE TWILIGHT SAGA.

Anyway przez te pięć (tak ! aż tyle ?!) części mogliśmy świetnie poznać naszych niezmiennych bohaterów. Niezmiennych, bo niewiele się twarzy zmienia w tych filmach. Aktorzy zatrudnieni są nie tylko pełnoetatowo, ale i na czas nieokreślony bliżej lub dalej, whatever. Niezmienni, bo to przecież, of coz ród wampirzy, którego żywot trwa wiecznie. Niezmienni, ponieważ nadal uważam, że autorka książek ma problemy literackie i tego też nie zmieni nic. 
I tak przez pierwsze części TŁAJLAJTÓW Bella i jej wyblakły wypłosz Edward skutecznie testowali naszą wytrzymałość na hasło: seks przedmałżeński. Po kilkunastu samobójstwach, zamachach na życie aktorów i wściekłości macicy niektórych fanek, postanowiono w końcu doprowadzić wizualnie do momentu spółkowania, z czego w czwartej częsci mieliśmy nieboskie poczęcie. No i takim psim swędem cała czwarta część była niezłą pogadanką antyaborcyjną, by w części kulminacyjnej nasza matka boska Bella oddała swe życie, by dać ludzkości nowe. Ale nie do końca było tak lajtowo... w sukurs przyszedł AR.PI i czarne, jak smoła oczy Belli zapłonęły krwistą czerwienią. Tiaa.....i mamy piątą część, w której Bella ożywa jako wampirzyca, w końca piszczała o tym przez cztery poprzednie części, więc generalnie ma czego chciała. Jednak nie wszystko dobre co się dobrze kończy, bo gdzieś we włoskiej dali czyhają złe wampiry, które chcą odebrać Belli jej zmutowane potomstwo. Potomstwo owo okazuje się bowiem zagrożeniem dla wampirzej rasy. A zgodnie z założeniem, że boimy się tego czego nie znamy, lepiej ukręcić łeb Hydrze, niż dać się jej powalić.

Ten film nazwałabym Sagą walk na miny. Ilość przeróżnych min w filmie użytych przez aktorów, jest bardziej wymowna, niż dialog. Z resztą momentami owe miny po prostu zastępują dialog (który swoją drogą jest tak beznadziejny, że samowolnie można dać się wbić na pal). I tak mamy przeróżny wachlarz wykrzywiania twarzy od wytrzeszczu oczu poprzez rozdziawianie japy do miny zbitego psa. Aktorzy w rozmaitych wariacjach prześcigają się śmiało, końca nie ma widać, a  ja im dziękuję, bo jest to zajebista komedia.
Poza tym patrząc z perspektywy uznaję, że po minie Belli można rozpoznać każdą część Sagi. I tak w pierwszej mamy trzepotanie rzęskami. W drugiej rozdziawianie japy, poprzedzone licznym wzdychaniem. W trzeciej mamy ciąg dalszy rozdziwiania z pełną wariacją wywalania gałami. By w czwartej części przewracanie oczami góra dół i na boki osiągnęło swoje apogeum. W piątek części natomiast mamy minę wściekłego byka, która mówi "nie podchodź do mnie, bo mi progesteron spadł, a mój insynkt macierzyński cię zaraz powali". Fakt, że bez udziału efemerydy aktorskiej Kristen Stewart cały ten cyrk w wykonaniu mięśni twarzy, by się nie odbył. Więc, absolutnie jej rola w filmie jest zasłużona, jedyna, słuszna i niezastąpiona.

Piąta część sagi, jest równie słaba, co poprzednie. I nie ma sensu się rozpisywać. Kto widział, albo słyszał, ten wie. Okropne dialogi, aż prosi się by zasznurować aktorom usta na amen. Aktorstwo ograniczone do stójek i żonglowania mimiką twarzy. Scenariusz.... niech mnie fala uderzeniowa porwie. Ten film w każdym calu, ujęciu, kadrze jest tak słaby, że gdyby słabość mogła mówić, wyłaby głosem rozpaczy. Komputerowo generowana twarz dziecka rozbawiła mnie do łez. Ewa Minge bez retuszu wygląda lepiej. Zaraz ktoś mi powie, skoro wszystko jest do dupy, to po co to oglądałam. No cóż... widok Lee Pace'a złagodził mi seans, choć niech mnie nikt nie pyta, co on w tym filmie robił. Powiem krótko, stał ! Wystarczy.
A propos dobrych momentów, to jeszcze obowiązkowa napinka sześciopaka i goła klata Lautner'a zrobiły odpowiednie wrażenie ;-)). I jak ktoś mnie za 20 lat zapyta o czym był ten film, to powiem krótko... o klacie Lautner'a. Niczego innego z pewnością nie zapamiętam :-)
Moja ocena: 3/10 (trójeczka za moment zaskoczenia w scenie bitwy, skubani udało im się ;-))


piątek, 15 lutego 2013

ICHIMEI

Pisanie o ICHIMEI przychodzi mi równie ciężko, co "rozkminianie" teorii względności. To film bardzo trudny i ciężki, i to jeden z powodów. Drugi, nie oglądałam pierwowzoru z 1962r. SEPPUKU. I to chyba błąd ogromny. Wieść gminna niesie, że pierwowzór jest o niebo lepszy od remake'u. A remake nie jest wcale taki zły :-) I co tu teraz pisać :-))?

Po pierwsze nie odniosę się do oryginalnej wersji. Więc będą to wyłącznie dywagacje na temat wersji Miike. 
Po drugie nie rozumiem, dlaczego kultura zachodnia tak uczepiła się odniesienia HARAKIRI w kontekście SEPPUKU. Z różnych źródeł wynika, że jest to wśród narodu kraju kwitnącej wiśni dość obraźliwe określenie na to rytualne samobójstwo, będące nieodzownym elementem Kodeksu Bushido. 

Ale abstrahując... Na filmweb'ie znalazłam bardzo dobry opis fabuły nie odkrywający ani rąbka tajemnicy, jaka w tym filmie się kryje. Fabuła posiada ogromny moment zaskoczenia, zwłaszcza dla takich laików jak ja, którzy nie przeszli inicjacji na wersji Kobayashi'ego. Więc nie ma sensu zdradzać całej treści, ponieważ bez niej ten film byłby mdłą i nużącą ekranizacją życia siedemnastowiecznej Japonii.

"Samuraj Hanshiro, który popadł w ruinę, pragnie godnej śmierci i prosi o zgodę na popełnienie rytualnego samobójstwa w Domu Ii, rządzonym przez groźnego Kageyu. Próbując odmówić, Kageyu przypomina tragiczną historię podobnej prośby ze strony młodego ronina Motome. Hanshiro jest zszokowany przerażającymi szczegółami losu Motome, ale pozostaje wierny swojej decyzji, aby umrzeć z honorem".

A teraz mały rys historii Japonii, by bardziej zrozumieć fabułę. A właściwie bohaterów i ich postępowanie. Wiek XVII w Japonii rozpoczął tzw. okres EDO. Jeden z najdłuższych okresów stabilizacji Państwa i zarazem izolacji Japonii od świata zewnętrznego. Te dwa czynniki wywarły ogromny wpływ na życie samurajów. Brak wojen zmusił siogunów do ograniczenia ilości swego "wojska". Wynikiem czego bardzo wzrosła liczba roninów. Wielu z nich nie mogąc pogodzić się z hańbą utraty Pana popełniała seppuku, inni żyli bardzo ubogo, jeszcze inni sprawowali funkcje urzędnicze. Izolacjonizm Japonii szybko powiększył kryzys gospodarczy, podział społeczny i biedę, zwłaszcza wśród samurajów. Z pewnością te czynniki miały ogromny wpływ na rozwój sytuacji w filmie. Jednak nie czasy historyczne są przesłanką, a bardziej ich wpływ na losy bohaterów.

Przez cały czas seansu zastanawiałam się, kto właściwie zawinił w tej tragedii. Czy Hanshiro mocno wpływając na decyzję poślubienia Miho ? Motome mocno zaznaczył swoje zdanie, że mimo wielkiego uczucia nie jest w stanie utrzymać rodziny. Czy właśnie owe czasy, które zmusiły samurajów do biedy i w pewnym sensie wykluczenia społecznego ? A może stosowany od wieków sposób wychowania samurajów i wpajany im Kodeks Bushido, który kładł niesamowity nacisk na honor, lojalność, szacunek do Pana oraz pełną gotowość do poświęceń ? 
Z pewnością nie jest możliwa jednoznaczna kategoryzacja, ale wpływ wszystkich tych czynników ostatecznie nakreślił tragiczny los bohaterów.

Nie jest to film łatwy w odbiorze. Te dwie godziny to swoiste poświęcenie. Pewnie nie jest to zamierzony efekt reżyserski. Jednak przyznać muszę, że moje oddanie momentami było równie silne, co poświęcenie bohaterów. Film początkowo nuży. Jest to typowa stylistyka japońskich filmów o samurajach, w których powolnie rozwijająca się akcja kończy się niezłą jatką. I tutaj jest podobnie. Po prostu trzeba cierpliwie, niczym samuraj, spokojnie doczekać do rozwoju sytuacji. A gdy już się to stanie, to nikt nie będzie zawiedziony.
Tragizm jest ogromny i momentami nie do zniesienia. Kadry popełnianego seppuku przez Motome wstrząsnęły moimi trzewiami. Moja wyobraźnia tak okrutnie zagrała, że rozkrajanie brzucha mieczem wykonanym z bambusa autentycznie zabolało. Film wyzwolił we mnie masę emocji. Od bólu fizycznego, po współczucie i żal. Los bohaterów jest zarówno okrutny, jak i nieunikniony.

Uwielbiam Japonię oraz kino japońskie i jakkolwiek Japończycy nie psioczyliby na epokę izolacjonizmu EDO, dla mnie jest to najlepszy okres, jaki mógł im się przydarzyć. Dzięki niemu rozwinęła się ich kultura, przetrwała nieskażona zachodnimi czynnikami. A tradycja kultywowana jest do dziś. Dzięki niej Japończycy, to moim skromnym zdaniem, najbardziej kreatywny i oryginalny naród świata. Kocham ich kino do przesady. Więc mało kiedy jestem obiektywna. 

I z pewnością popełniono masę lepszych filmów o samurajach od wspomnianego ICHIMEI. Z pewnością kino Kobayashie'go, czy Yasujiro Ozu, nie wspominając już o Kurosawie, który jest bardziej światowy, niż japoński, zasługuje na większą uwagę. Jednak warto... warto zobaczyć te piękne zdjęcia, scenografię, kulturę i mentalność.
Nie wiem również, dlaczego Miike postanowił zabierać się za remake, takiego opus magnum, jakim jest SEPPUKU. Może po prostu, najzwyczajniej w świecie, chce po swojemu, na nowo dać światu możliwość przyswojenia choć odrobiny historii i kultury Japonii. Nawet jego poprzedni projekt 13 zabójców (2010) nie jest filmem w 100% oryginalnym. Mam to jednak gdzieś. I obojętnie czy ten film jest lepszy czy gorszy od pierwowzoru, mnie się on podobał i kropka :-). A że Miike ( Gra wstepna , Sukiyaki Western Django , ICHI ZABÓJCA ) świetnym reżyserem jest, więc już w ogóle nie ma o czym mówić :-))
Moja ocena: 7/10






czwartek, 14 lutego 2013

AMERICAN MARY

Nie wiem czemu, ale ostatnimi dniami mam przeogromną ochotę na krwawe filmy. Nie mam wprawdzie PMS'a, ale oznaka ta bardzo mnie zastanawia. Z drugiej strony całe to zbliżające się walentynkowe zawodzenie, strasznie mnie męczy i denerwuje, więc na swój sposób muszę to chyba odreagować. Będzie więc krwawo, boleśnie i z flakami. Ale czy dobrze, o tym dowiemy się później.

Wczorajszym wieczorem, zmieniłam plany, czego efektem jest film AMERICAN MARY. Zainspirował mnie tytuł. Choć nie wiem, skąd to AMERICAN, może porównanie do AMERICAN BEAUTY, AMERICAN PIE, a może AMERICAN HISTORY X, przypalę więc głupa, jak jeden wojak z CK DEZERTERZY i powiem isz wajs niszt.

Dwie frikowe siostry, i zafascynowane kinem grozy i ciemną stroną mocy, stworzyły bardzo klimatyczny horrorek o kobiecej zemście i złamanym sercu. Chyba nie ma na świecie większej katastrofy, niż kobieta, po której facet przejechał się walcem \m/ :-). 


Siostry Jen i Sylvia Soska

Historia opowiada o studentce medycyny - Mary Mason, przyszłej Pani Chirurg, która z braku kasy i masy długów podjęła się dość ryzykownego zajęcia. Podjęła pracę w klubie nocnym jako masażystka, jednak jej usługi (nie seksualne) wykroczyły mocno poza oferowany zakres pracy. Jej talent i wiedza medyczna zostaje wykorzystana przez brutalnego właściciela klubu, co raczej nie przysporzyło bohaterce wielu kłopotów. Wręcz odwrotnie. Niczym torpeda rozniosła się wieść o umiejętnościach owej pani,  która zachęcona wizją dużej, łatwej kasy postanawia zająć się artystyczną modyfikacją ciała. 
Zanim jednak ostatecznie podejmie tę decyzję, zostaje wplątana w bardzo nieprzyjemną sytuację bez wyjścia, która zmusza ją do podjęcia radykalnych kroków. Jej krucha niewinność ostatecznie zmieni się pałającą zemsty brutalność.

Film jest wizualną ciekawostką. Ilość frików, jaka przeplata się przez film jest jednocześnie groteską, jak i efekciarstwem. Siostry Soska mocno oparły fabułę o absurdalne metody "poprawiania" swojej urody. Jednak dzięki temu mogliśmy zagłębić się w świecie, do którego przeciętny kowalski nie ma wstępu. Obraz postaci przewijających się po ekranie jest z pewnością największym atutem tego filmu. Mocno gotyckie klimaty, w których postaci przypominają te z filmów Lynch'a.
Jednakowoż mój początkowy zachwyt nad postacią głównej bohaterki, z czasem odpływał w siną dal. Nie było makabrycznych scen, jedynie makabreska. Nie było brutalności, lecz groteska. W zamian za to jest masa psychologii i dramaturgii, która niestety siostrom Soska za bardzo nie wyszła. Przemiana bohaterki z sympatycznej dziewczyny w burą sukę, jakoś razi. Jej wizja zemsty jest jednostronna i mało różnorodna. Obraz "wincentego kadłubka" przypiętego hakami za płaty skóry, bardziej bawi niż przeraża. Anyway, im bardziej czas upływał, tym agresja, zło i moce piekielne uchodziły w przestrzeń, jak z dziurawej opony. Szkoda... szkoda wielka... bo ogromną miałam nadzieję na powtórkę fantastycznego EXCISION

Reasumując, wydaje mi się, że zamierzeniem sióstr było stworzenie bardziej gotyckiej odmiany filmu noir, niż horroru. Autorki świadomie ocaliły widza przed scenami tortur i okruciństwa. To nawet nie jest wizja psychotycznego chirurga-mordercy, którego znamy chociażby The Human Centipede (First Sequence) (2009) . Trudno jednoznacznie sklasyfikować ten film. Łączy on zbyt wiele elementów filmów grozy w stylu torture porn, slasher, gore, giallo, choć jednocześnie wprowadza mocny psychologiczny aspekt, który go od tych filmów odróżnia.


Jedna z postaci filmu, Betty Boo looklike

Z tego co wróble ćwierkają, siostrzyczki nakręciły film za psie pieniądze. I jeśli wyrażenie psie ma obrazować ten film, to moim skromnym zdaniem, rewelacja. Z produkcyjnego punktu widzenia, absolutnie żadnej żenady. Bardzo fajna ścieżka dźwiękowa dopasowana do scen, rewelacyjna charakteryzacja, bardzo fajny montaż i zdjęcia. Nie ma się do czego przyczepić. Nawet aktorzy byli wystarczająco przekonywujący. Jednak nie jest to ostateczny element, by podsumować ten film jako dobry. To taki solidny średniaczek z nadzieją, że następne filmy bliźniaczek Soska porażą i unieruchomią. Liczę na to i póki co na zachętę daję...
Moja ocena: 5/10




A poniżej seria filmów, które poniekąd zainspirowały siostrzyczki, a które też należą do moich ulubionych. W każdym z nich Panie rządzą :-))


Domowej roboty lobotomia, przybijanie nożami, dezynfekcja wybielaczem, miodzio ;-)



K jak Krwawa Kobieta

Makabra i groteska w kobiecym wydaniu

Niech jej niewinność Ciebie nie zmyli


Top of the tops.... w takim wydaniu zemsta jest słodka !!!