Strony

środa, 30 października 2013

REPULSION, THE BROOD, czyli moje poszukiwania idealnego horroru

 
Co roku zapodaję sobie przed tzw.Halloween odpowiednią dawkę grozy. Staje się to już powoli moją nową, świecką, a właściwie pogańską, tradycją. Wprawdzie nie jestem fanką świąt zapożyczonych, mamy swoje własne odpowiedniki przecież, sama idea oglądania horrorów przed świętem zmarłych strasznie mnie rajcuje. Może nie jestem ich specjalnym fanem, tudzież frikiem, jednak lubię ten gatunek filmów. Tak po prostu.
Problem w tym, że im dalej w las tym ciemniej. Im więcej horrorów obejrzę, tym więcej klisz dostrzegam, tym więcej jestem w stanie przewidzieć, co skutkuje tym, że coraz mniej się boję. Więc strachy odkładam na lachy. W tym roku skłonię się głównie w kierunku horroru psychologicznego... jadącego po mózgu, niczym ferrari po torze w Le Mans. Odkrywanie nowych podgatunków horroru okazuje się o wiele większą frajdą, niż ciągłe zatapianie się w rutynę, która w końcu tworzy banał.
I tak po kolei, jak bozia przykazała, będę Wam prezentować tytuły filmów, przed którymi może nie trzeba chować się pod łóżko, ale z pewnością spojrzymy przez prawe ramię. Oddech grozy czuć bowiem na plecach.

REPULSION



Dlaczego WSTRĘT ? Najprostsza odpowiedź, bo nie widziałam :-) Najsensowniejsza, bo w głowie zatrajkotało mi DZIECKO ROSEMARY i nikt tak, jak Polański nie oddaje klaustrofobicznego uczucia strachu. Gra świateł, budowanie napięcia i pogmatwane postaci, przy powoli tasowanej akcji, to jego główne atuty.
Historia to typowe studium psychozy. Główna bohaterka, pomieszkuje u swej siostry w Londynie. W przeciwieństwie do niej, Carol jest niesamowicie introwertyczna. Siostra jest dla Carol całym światem, a jej przywiązanie do niej jest nienaturalne. Niczym małe dziecko, które boi się być opuszczone przez matkę, tak i ona nie chce dzielić się miłością siostry z nikim. Jest zazdrosna o mężczyzn. Chce ją mieć na wyłączność. Kiedy jej siostra z kochankiem wyjeżdża za granicę w podróż jej dramat wewnętrzny jeszcze bardziej się pogłębia.

To wspaniale zbudowane, powolne przeistaczanie się spokojnego człowieka w absolutnie zagubioną, histeryczną jednostkę. Jednostkę aspołeczną. Stroniącą od świata. Wręcz przed nim uciekająca. Zamknięcie w czterech ścianach, które miało początkowo stanowić jej enklawę, staje się jej nemezis. Tutaj budzą się bowiem jej upiory, tutaj ścigają ją mroczne sny, tutaj nie ma granicy między jawą a snem. Jej wizja świata ulega tak znacznemu zniekształceniu, że uniemożliwia jej normalne funkcjonowanie. Ściany zaczynają oddychać, żyć swoim życiem, gdy ona powoli gaśnie przytłoczona swym szaleńczym obłędem.

Polański genialnie buduje efekt grozy światłocieniem i muzyką. Dokładnie tak, jak czynił to w DZIECKU ROSEMARY. WSTRĘT przy tym staje się swoistym do niego preludium. 
Co istotne, kino lat 60-tych rządzi się swoimi prawami, z pewnością nie znajdziemy tutaj makabry. Wszystko jest szczelnie przysłonięte tajemnicą. Tytułowy WSTRĘT maluje się wyłącznie na twarzach aktorów. I tutaj Polański zostawia widzowi niesamowicie potężne pole do snucia hipotez. Wyobraźnia pracuje na wysokich obrotach, a bohaterka coraz bardziej pogrąża się swym świecie strachu.

Trochę mam wątpliwości, co do roli Deneuve, która nota bene, jak na swój wiek zagrała bardzo dojrzale. Nie pasuje mi jednak do tej roli. Jej umiejętność przekazywania emocji trochę utrzymana jest na smyczy. Jakby nosiła w sobie wewnętrzną blokadę przed całkowitym otwarciem się na kamerę. Mówiąc jaśniej, maluje emocje na półśrodkach... widać w tym strach, ale nie przerażenie. Widać tu złość, ale nie wściekłość. Widać tutaj miłość, ale nie zaborczość. I tak dalej i tak dalej. No ale cóż, wiemy dobrze, że Polański ma ogromną słabość do pięknych kobiet, a to jedyna rzecz, której braku Deneuve nie można zarzucić.
Moja ocena: 7/10

THE BROOD



Cronenberg jest mistrzem świrusów. Co to za filmidło, czacha dymi. Oglądając ten film zastanawiałam się, kto ma bardziej pojechane po bani, autor, czy jego bohaterowie ;-) Nie zmienia to faktu, że są świetni. Obłędnie świetni :-) Obraz jest tak wielowarstwowy i poryty, że aż trudno mi go opisać.

To kolejny film o wściekłości i obłędzie. Brak tutaj granic. Główna bohaterka Nola, to pacjentka w klinice psychiatrycznej, w której przechodzi nowoczesną psycho-plazmatyczną terapię. To rodzaj naukowego eksperymentu, w którym pacjenci uczą się wyrażać swój gniew przez lata mocno tłumiony. Nola jest oczkiem w głowie profesora kliniki, który chroni ją bezwzględnie przed bodźcami świata zewnętrznego. A w tym świecie zostawiła męża i małą córeczkę, z którą może się spotykać w weekendy. Gdy jej mąż znajduje sińce na ciele ich córki postanawia rozwikłać przyczynę ich powstania. A pierwszy ślad prowadzi do Noli.

Cronenberg podobnie jak Polański nie dywaguje nad źródłem gniewu, złości i nienawiści. Podobnie, jak Polański przedstawia skutki i efekty końcowe obłędu. W przeciwieństwie do głównej bohaterki WSTRĘTU, złość Noli nie jest wyłącznie destruktywna. Nola przeistacza ją, nadaje jej nowy wymiar, cały czas mając nad nią pełną kontrolę. Buduje mechanizm obronny, wydając z siebie zdeformowane stwory, na które przekierowuje cały swój gniew i nienawiść. To one mają moc niszczycielską. Są uosobieniem zła, które w niej tkwi. 
Film staje się przez to pewnego rodzaju przenośnią na chorobę dwubiegunową. Na nieumiejętność dostosowania się i wpasowania w normy społeczne. W bycie matką, żoną. To freudowski konflikt pomiędzy id a ego. Wyparcie, usunięcie i wymazanie wspomnień, czy wyobrażeń, które przypominają bohaterce o doznanym bólu i lęku. Jednak podświadomość, która powinna być uśpiona, u Noli toczy równolegle swoje własne życie.

Cronenberg kładzie główny nacisk na tłumioną przez lata emocję, która potrafi wybudzić się najmniej oczekiwanym momencie w sposób okrutny i zły. W swój własny pokrętny sposób, próbuje nam uświadomić, że na każdy ból i cierpienie powinno się reagować bezzwłocznie. Zanim zasklepi się w nas parszywa, ropiejąca rana. Stawia jednak w opozycji córkę Noli, która będąc świadkiem makabrycznych wydarzeń najprawdopodobniej powtórzy dolę swojej matki.

Ten bardzo ciekawy projekt jest niesamowicie przemyślany. Porusza bardzo wiele kluczowych dla życia jednostki problemów. Wielowarstwowość postaci jest tutaj zasadnicza. Spełnienie roli matki, czy kobiety wobec rosnących w społeczeństwie oczekiwań. Trudny proces wychowania dzieci. Umiejętnie dobrana psychoterapia, czy udział psychoterapeuty w tym żmudnym procesie, który nieumiejętnie prowadzony może skończyć się tragicznie.
Obraz jest naprawdę dobry. Przerażający. I jednocześnie mądry. Cronenberg jednak tę mądrość ukrywa w wielu alegoriach i wątkach pobocznych. Pod przykrywką makabry dla niektórych może być ona niedostrzegalna. Nie zmienia to faktu, że jest to bardzo oryginalny i niepowtarzalny film z rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi.
Moja ocena: 8/10

niedziela, 27 października 2013

AS I LAY DYING




Przepraszam Was bardzo, ale nigdy nie zrozumiem fenomenu James'a Franco, więc wypłaczę swe żale po raz pierwszy i obiecuję ostatni. 
Ten osobnik, niebywale przystojny, predestynuje do miana artysty przez wyszukane, wielkie A. Pisze scenariusze, książki, maluje, kręci filmy, jest aktorem i miłośnikiem studiowania. Ma tendencje do megalomanii i krytykanctwa. I gdzieś tak zawieszony między kolejnymi instalacjami w MoMA i dżołkami o "waleniu konia" w durnych komediach, próbuje nas przekonać, że jest autentyczny i wszechstronny i równie dobrze czułby się w burdelu, jak i na kolacji u Królowej Elżbiety.
Coraz intensywniej przyglądam się jego karierze i w moich oczach oscyluje gdzieś pomiędzy kuglarzem a artystycznym fenomenem. Świetnie bowiem przemieszcza się pomiędzy kolejnymi filmowymi gatunkami. I gdyby nie jego poważne artystyczne zaangażowanie uważałabym go za cyrkowca. Może faktycznie Franco chce uciec od wizerunku loverboja i przypiąć sobie łatkę intelektualisty przez duże I. Póki co, jego droga ku temu jakoś mnie nie przekonuje. Trudno mi bowiem wyczuć jego szczere intencje. Ile faktycznie ma od siebie do przekazania, jaką wartość sobą reprezentuje, a ile jest w tym pozoranctwa i narcyzmu.


Franco wziął się więc za naprawdę ciężką powieść Faulkner'a KIEDY UMIERAM. Oglądając ten obraz zastanawiałam się, kogo właściwie mam oceniać. Autora powieści, czy człowieka stojącego za filmową adaptacją, czyli Franco. Nie da się bowiem ukryć, że bez tak potężnego narzędzia, jakie miał w ręku, film ten byłby nie do zdzierżenia. Brak formalizmu na ekranie, marna technika rażą wręcz amatorszczyzną. Dobrze, że aktorów dobrał w miarę sprawnych inaczej jego film nie byłby adaptacją, a parodią. Choć na marginesie, obsadzenie w poważnej roli McBride'a było przeginką. Facet tak się wbił w komediową otoczkę, że zastanawiałam się kiedy wyskoczy zza krzaków i w końcu pokaże cztery litery i wielkiego faka.



Nie będę porównywała książki z jego filmowym bratem, ponieważ zbyt wiele wody upłynęło od czasu kiedy ją czytałam. Scenariusz wydaje się być wiernym odtworzeniem słowa pisanego. I właśnie scenariusz jest największym atutem tego filmu. Historia rodziny Bundren jest bowiem największym horrorem jaki może się przydarzyć rodzinie, która bazuje w głównej mierze na ignorancji, lenistwie i głupocie. Wiele tutaj znaleźć można absurdów, makabry przemieszanej z groteską, ale również wiele współczesnych nam postaw. To właśnie charaktery, postaci niosą zarówno powieść, jak i film. 
Franco próbując odtworzyć specyficzną formę tzw.strumienia świadomości tworzy kadrowe cuda wianki, po których na początku można nabawić się oczopląsu. Rozwarstwienie i wielowątkowość sprawiają chwilowe zmącenie odbioru. Prawie się w tej plątaninie pogubiłam. Wydaje mi się jednak, że poprzez technikę dzielenia obrazu, znaną nam głównie z filmów lat 70-tych, Franco interpretował punkt widzenia każdego, z 15-tu, książkowych narratorów. Pomysł jest niezły. Poległ jednak na wykonaniu. Również spowolnienia obrazu, które stosował dość nagminnie na samym początku filmu, były kompletnie niepotrzebne i bardziej raziły. Rozumiem, że obraz miał dzięki temu nabrać lekkości, zwiewności i poetyckiej aury, cóż z tego, gdy operator do lotnych nie należał. Film pogrążyła również ścieżka dźwiękowa, chociaż umiejętne wyczucie jej stonowania lub kompletnego wyłączenia sprawiało, że stawała się mniej irytująca.



Mimo to polecam. Dla genialnego 'a. Polecam dla historii. Dla ciężkich tematów poruszonych w obrazie. Dla mitu rodziny, wobec której lojalnym trzeba być do końca, choć czasami ma się ją ochotę wyrżnąć w pień. I dla pytań, czy warto, czy należy, czy powinno się. Dla wyrzeczeń, dla trudów, dla biedy i piekielnie trudnych wyborów. Dla Ameryki, której nie znamy, nie tej z pocztówek, MODY NA SUKCES, czy hip-hopowych video klipów. Dla miłości, która emocją się kieruje, a którą z rozsądku trzeba wybrać. I jedno muszę oddać Franco, jego obraz sprawił, że jutro wracam do książki.
Moja ocena: 6/10

AVE




Sięgnęłam po ten film, ponieważ rzadko zdarza mi się trafić na kino bułgarskie. Film ten zdobył kilka nagród i nawet trafił do naszych kin. Dlaczego o tym mówię ? Po sensie, na szczęście niezbyt długim, nie potrafię zrozumieć uzasadnień krytyków wobec przyznawanych temu obrazowi nagród. O ile rozumiem przesłanie, jakim kierował się autor, o tyle sposób jego zobrazowania jest tani, miałki i nie angażuje mojej osoby do emocjonalnego wysiłku. 


Film dotyka problemów młodzieży. I to niekoniecznie tej bułgarskiej. Problem tu poruszony jest o wiele bardziej uniwersalny, niż się to wydaje. Młodzież, która nie odnajduje się w rzeczywistości, która nie ma sprecyzowanego pomysłu na siebie i swoją przyszłość. Która generalnie rzyga światem dorosłych i życiem z punktu A do punktu B. 
Coś w tym jest. Czasami i ja rzygam życiem z punktu A do punktu B, co nie zmienia faktu, że obieranie kolejnych celów trzyma mnie na smyczy do tego stopnia, że jeszcze nie zasilam pobliskiego rzecznego mułu. W przypadku bohaterów trudno jest pojąć wizję otaczającego ich świata, bowiem nie dowiadujemy się o nich praktycznie niczego wartościowego.
Tytułowa bohaterka patologicznie kłamie. Powiem szczerze, że nawet próbowałam ją zrozumieć. Gdy się nie chce z ludźmi rozmawiać, to czasami mówi im się to, co chcą usłyszeć, choćby dla świętego spokoju. Jednak niektóre jej wybryki były po prostu ponad moje możliwości tolerancyjne (patrz: okłamywanie rodziny zmarłego chłopca). Natomiast jej przypadkowy towarzysz to dla mnie kompletna tabula rasa.
Autor najprawdopodobniej wyszedł z założenia, że widz ma tylko obserwować i absorbować rzeczywistość, tu i teraz. Niestety trudno mi wchłonąć historię bohaterów, jeśli do końca wydaje się zbyt pokrętna i wydumana, a bohaterowie zachowują się, jak wypuszczone z klatki kanarki. Niby chcą wrócić do domu, niby uciec od ponurej szarzyzny świata dorosłych. Tak de facto sami nie wiedzą czego chcą, co reżyser próbuje nam sprzedać pod postacią poetyckiego wyalienowania i smutku.



Nie chwycił mnie ten film, wyjątkowo. Fabuła do mnie nie przemawia, jak i charakterystyka postaci. Z pewnością za ciekawostkę można uznać ostatni występ, nieżyjącego już Bruno S. - znanego ze STROSZKA. Szkoda tylko, że jego postać pasuje w tym filmie, jak granat pomiędzy diamentami. Skąd pomysł na tego bohatera, kim jest dla rodziny, po co się tam pojawił ?? No nie mam pojęcia. Być może jest to hołd złożony aktorowi, a może po prostu chwytliwy zabieg marketingowy. I to chyba największe zaskoczenie tego filmu. Cała reszta to mamałyga trudna do przełknięcia.
Moja ocena: 4/10

piątek, 25 października 2013

GIRL MOST LIKELY





, to duet stojący za znakomitym filmem Chlopak do towarzystwa (2010). Niestety, po obejrzeniu kolejnych ich projektów wydaje się być on bardziej wypadkiem przy pracy, niż przemyślanym dziełem. Będąc jednak mniej złośliwą, stwierdzić muszę, że duet ma świetny warsztat. Problem w tym, gdy w rękach tkwi słaby scenariusz ich możliwości wyciągnięcia historii na wyżyny się po prostu zatykają. Tak było w przypadku CINEMA VERITE, w którym stworzyli rewelacyjny klimat snując nudnawą historię. I tak samo, w przypadku GIRL MOST LIKELY.



A film zapowiada się obiecująco. Jak jedne z tych historii o neurotycznych rodzinach, które lubię najbardziej. Bohaterka, grana przez Wiig, to młoda, sfrustrowana kobieta w wieku dojrzałym, która nagle staje przed problemem bycia porzuconą przez narzeczonego. Wpada więc w histerię. By go odzyskać, popełnia sfingowane samobójstwo. Efekt wyszedł z tego mizerny i zamiast w ramiona lubego trafiła w ramiona matki krejzolki i jej jeszcze bardziej sfiksowanego kochasia. 



I naprawdę mogło być bardzo zabawnie. Niestety kompletnie zmarnowano potencjał tego filmu. Filmowa Imogene to przecież tak plastyczny materiał. To bowiem bardzo inteligentna kobieta, która wyrosła w domu totalnych świrów. Jak słoń w składzie porcelany porusza się po śliskim gruncie wyłożonym, niczym dywan, z troglodytów i mitomanów. Nie pasuje do swojej rodziny, jak i nie pasuje do czasów, w których żyje. Jednak jej pragnienie wyrwania się z tzw.przedmieść i małomiasteczkowej powierzchowności jest tak silne, że absolutnie nie przeszkadza jej robienie z siebie kretynki i bycie pośmiewiskiem dla jej nowojorskiego, bogatego towarzystwa.



Dużym atutem tego filmu jest obsada. Absolutną popisówę odstawiła , grając zwariowaną matkę. Szkoda jedynie mało rozbudowanej, a bardzo zabawnej postaci tajemniczego agenta CIA, ukrywającego się pod równie wielce tajemniczym pseudonimem George Bousche, którego zagrał . Wiig natomiast nie bardzo odstaje od roli, którą znamy z DRUHEN. To nadal to same, bardzo bystre dziewczę, obsługujące ciętą ripostę lepiej niż czajnik na wodę. Laska, która szuka, gubi się, popełnia błędy, a przy tej życiowej nieporadności jest nieziemsko urocza.
Fajny soundtrack przebojów z lat 80-tych. Zabawne stylizacje Wiig. Tylko humor coś zawiódł. Niewiele bowiem momentów naprawdę zabawnych. Można wręcz zliczyć na palcach jednej dłoni. Poza tym rażą trochę klisze. Z pewnością, gdyby autorzy pokusili się o więcej humoru, przeszły by one niezauważenie. Zazwyczaj tak bowiem w komediach jest, że wciąż śmiejemy się z tego samego, tylko "łaszki" się zmieniają. Szkoda, naprawdę szkoda, bo autentycznie momentami ciężko ten film było odróżnić od dramatu.
Moja ocena: 5/10

środa, 23 października 2013

BREATHE IN





Ostatnio mam dość poważne rozdanie filmowe, które mnie z lekka przygnębia. Najpierw STUCK IN LOVE, GNADE, MAELSTROM, SCENIC ROUTE, no i teraz BREATHE IN. Co łączy te filmy, że wywołuję je do tablicy... smutny obraz związków, jeszcze smutniejsze oczekiwania wobec dorosłości i pewnego rodzaju rozjazd pomiędzy młodzieńczymi marzeniami, a dorosłym życiem.



BREATHE IN to klasyczna historia, w której to młoda dziewczyna, tutaj studentka z Anglii, przyjeżdża do Stanów w ramach wymiany studenckiej. Wtapia się więc w środowisko młodzieży, a jednocześnie zaskarbia sympatię rodziny u której mieszka. Co uderzające od samego początku widać fascynację młodej dziewczyny Panem domu. Widz od samego zatem początku jest w stanie wysnuć zbliżającą się historię. Oprócz wymiany spojrzeń, rozmów i subtelnej gry, bohaterów łączy pasja. Pasja do muzyki. Ona genialna pianistka. On nauczyciel muzyki w szkole, a jednocześnie niedoszły orkiestrowy wiolonczelista.



To historia banalna, najbanalniejsza z możliwych. Cóż bowiem oryginalnego, że mężczyzna w tzw. wieku średnim zakochuje się w pełnej pasji i energii nastolatce. Dziewczynie, która jest uosobieniem jego marzeń o tym, kim chciał kiedyś być, a utknął w domowych obowiązkach, przytłoczony życiem. Bardzo wymowne są dwa kadry. Jego sposób patrzenia na żonę na początku filmu i na samym końcu. Bardzo to smutne, a jednocześnie, gdzieś tu tkwi nadzieja. Ta młoda brytyjka budzi bowiem bohatera z powolnej agonii. Jego małżeństwo ułożone pod dyktando żony, córki i codziennej rutyny. A jego pasja stłamszona i rzucona na boczny tor. Bardzo dobrze sportretował to dialog małżonków, w którym on mówi o entuzjaźmie, pasji, kreatywności, spontaniczności i marzeniach, a ona o porażce, biedzie, karaluchach i zapchlonym materacu. Dlaczego ? ... ponieważ to są dla niej synonimy słów, które jemu kojarzą się z samorealizacją. Z tym kim chce być i co robić. I powiem szczerze z początku ta młoda studentka mocno mnie irytowała. Ponieważ cały ten proceder wkupywania się we względy mężczyzny był zamierzony i przemyślany. Z premedytacją brnęła w związek, który zaczynając się, kończy tragedią inny. Jednak po przemyśleniu, spotkanie tej dziewczyny, to najlepsza rzecz, jaka mogła się przytrafić bohaterowi. Jej obecność powoli otwierała mu oczy na świat. Wbrew pozorom nie seks bowiem był najważniejszy. To nić porozumienia między nimi i zdarcie z rąk kajdan, które nosił przez lata. To uczucie, ten oddech pełną piersią. Stał się wolny. Choć jego wolność kosztowała wiele.



Czasami w życiu tak jest, że podporządkowani codziennym sprawom tracimy rozeznanie i zapominamy o wartościach, które były dla nas istotne lub ważne. Czasami poddajemy je świadomie, na rzecz innych priorytetów, które wypadły nagle lub zaistniały ku temu inne okoliczności. Jednak wbrew pozorom nigdy nie zapominamy o tym co było dla nas ważne, co nas motywowało, fascynowało, co napędzało i dawało sens naszemu istnieniu. Możemy to wyprzeć gdzieś głęboko i tak zrobił główny bohater, ale nie mamy żadnej gwarancji, że kiedyś coś lub ktoś wybudzi nas z letargu i postawi nam w głowie wielki znak zapytania.



Piękny film. Pięknie zobrazowany zdjęciami. Rewelacyjna muzyka. Dla fanów klasyki i nie tylko. No i Pearce, jak zwykle świeci. Genialnie oddaje nostalgię, tęsknotę i pewnego rodzaju sentymentalizm dojrzałego mężczyzny, który jest zagubiony wewnętrznie niczym dziecko. Bardzo dojrzale zagrała również Felicity Jones. I muszę przyznać, że reżyser jest specem od kreowania romansów, trochę banalnych, ale w sposób autentyczny i realny. Nie ma lukrowania i nadmuchiwania balonów, aż pękną. To bardzo stonowane historie, osadzone na życiowych doświadczeniach, bardzo pięknie nakręcone. Uwielbiam, jego LIKE CRAZY.
Polecam więc ten film, tym którzy lubią od czasu do czasu pojechać sobie po czaszce ciężkimi tematami i zadać pytanie, w którym momencie naszego życia obecnie jesteśmy ?
Moja ocena: 8/10

wtorek, 22 października 2013

2 GUNS




Zaczynam obawiać się o Kormakur'a. Zarobkowa emigracja nie wychodzi mu najlepiej. W sumie KONTRABANDA nie była taka zła. Ale czegóż się spodziewać od człowieka, który kręci kopię filmu, zmieniając jedynie język i aktorów. W przypadku 2 GUNS nawet jego stała ekipa odpowiedzialna za poprzednie filmy zbytnio nie pomogła. W sumie to dość dziwny film. Z jednej strony formalnie nie można mu nic zarzucić, a z drugiej.... hmmm... flaki w oleju.



Historia jest na wyrost. Kormakur lubuje się w zawiłych intrygach i kryminalnych zagwostkach, ale poziom zakręcenia tej fabuły można porównać do węzła gordyjskiego. Niby mamy dwóch agentów. Niby są dobrymi kumplami. A jednak przeciwnikami. Niby walczą w słusznej sprawie. Raz wspólnie, raz przeciw sobie. Niby chcą być uczciwi, ale nie do końca. Niby chodzą własnymi drogami, a są wobec siebie lojalni. Strasznie to pogmatwane. Do tego dłuży się niemożebnie. A co najgorsza dowcip na który silą się bohaterowie bombardując się słowami jest jak jeden wielki suchar nie do ugryzienia. 



Można uznać intrygę za pozytyw. Jeśli rozpatrywać ją pod kątem zawiłości, to z pewnością jest to majstersztyk. Zwroty akcji są praktycznie permanentne. Trudno spodziewać się zakończenia. Ponieważ ani bohaterowie, ani fabuła nie jest przewidywalna nawet w 10%. Kormakur wprowadził sporo akcji w postaci strzelanin, pościgów i mordobicia, ale niekoniecznie jest to widok nadzwyczajny, czy porywający. Jest tego sporo, ale nie robi większego wrażenia. Mnie natomiast ujęła strona techniczna filmu, która jest na bardzo wysokim poziomie oraz dwójka głównych odtwórców ról. Duet Wahlberg - Washington to z pewnością najlepsza para filmowa kina akcji od czasu Glover'a i Gibson'a. Widać, że Panowie świetnie się rozumieją, rewelacyjnie dogadują, no i muszą być genialnymi aktorami, ponieważ ich luz w grze jest wręcz namacalny. A lekkość z jaką oddają swoje postaci jest niewyobrażalnie naturalna. I tak de facto to jedyne plusy. Nawet ścieżka dźwiękowa jest bez polotu.
Czy jednak warto poświęcać swój czas na te ponad półtorej godziny rąbanki, hmmm... z pewnością warto dla aktorskiego pierwszoplanowego duetu. Cała reszta niestety bardzo średnia i wynudziła mnie dość znacznie. A szkoda, bo naprawdę lubię filmy, europejskie, Kormakura.
Moja ocena: 5/10

niedziela, 20 października 2013

SCENIC ROUTE



A to miłe zaskoczenie. Nie dawałam temu tytułowi szans. Z jednej strony oceny, z drugiej reżyserzy, którzy są dla mnie absolutną niewiadomą. A jednak z każdym kadrem, z każdą minutą, obraz stawał się coraz bardziej intrygujący. I cieszę się, że finalnie nie wylądował w koszu, a mało brakowało.



Może pamiętacie specyficzny film, wręcz teatralny THE SUNSET LIMITED, oparty na scenariuszu McCarthy'go. Dwójka mężczyzn, jedno pomieszczenie, jedna noc i długa, poważna rozmowa. Niewiele różni się SCENIC ROUTE od przedstawionego wyżej obrazu. Może z wyjątkiem scenerio, które bardziej przypomina film DROGA (znów odniesienie do McCarthy'go). To równie teatralny film jak wspomniany wyżej, choć w plenerze. Dwójka przyjaciół wyrusza w podróż. Nie wiemy dokładnie dlaczego i skąd taki plan. Film nie skupia się bowiem na celu podróży, a na jego skutkach. I tak pierwsze kadry mogą zmylić widza. Sugerują one bowiem wartką akcję oraz zakończenie. Zaraz po niej przenosimy się krótko wstecz i tak poznajemy powód, dla którego dwójka panów znalazła się na samym środku pustyni, zadupia ameryki, w którym komórkom sygnału brakuje, a i jaszczurki omijają to miejsce łukiem szerokim. 



Panowie utknęli na środku pustkowia w zepsutym aucie. I ta pustka, cisza i zbliżająca się tragedia zmusza ich do rozmów. Rozmów, które dotąd umiejętnie unikali. Rzeczywistość nie lubi próżni, więc stała się piękną aranżacją do zainicjowania dyskusji na temat trudów związków małżeńskich, młodzieńczych nieziszczonych marzeń, pracy która nie satysfakcjonuje, i życia w klatce. To ciekawa rozmowa z punktu widzenia Mitchella () - męża/ojca, ze zobowiązaniami oraz Cartera () - mężczyzny bez bagażu doświadczeń damsko-męskich i nieobarczonego ciężkim kamieniem obowiązków. 



Czas i przestrzeń służy zarówno wylewaniu żalów, praniu wszelki brudów i leczeniu zadr. To szczera rozmowa przyjaciół o powolnym wrastaniu w przyzwyczajenia, schematy. O tym jak dokładamy sobie do plecaka, który dźwigamy latami, kolejnych ciężarów. To dom, to kredyt, to super auto. To kolejny klucz do pęczka, który uwiera w kieszeni spodni i świadczy o tym, jak głęboko wrosły nasze korzenie, a jak daleko jesteśmy od marzeń o tym, kim chcieliśmy faktycznie być. Smutna konstatacja, jak te dwie drogi - życie vs.młodzieńcze plany, radykalnie się rozchodzą. I mimo faktu, że cały czas mamy prawo wyboru, jesteśmy wolni do podejmowania każdej, nawet karkołomnej decyzji, boimy się. A boimy się wszystkiego... utraty pracy, utraty przyjaciół, złego słowa, krzywego wzroku szefa, żony, matki, rodziny, sąsiadów. I tak po powoli Mitchell dochodzi do wniosku, że lepiej tkwić w tym znoju, niż podejmować walkę ku lepszej przyszłości, która przecież może skończyć się identycznie. Carter, mimo tego, że nie jest obarczony takim bagażem doświadczeń, jest singlem, wolnym ptakiem, jest równie zagubiony, co jego przyjaciel. Różnica jednak polega na tym, że jemu jest o wiele łatwiej, w konsekwencjach, pokonać marazm, w którym tkwi.



Ten psychologiczny dramat dwóch mężczyzn kończy się walką o przetrwanie. Fizyczne przetrwanie. Podejmują głupie decyzje, karkołomne sztuczki i wychodzą na tym, jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Zupełnie, jak w życiu. I jak w nim, w końcu podejmują próbę ryzyka. Wyruszają na pomoc. Czy ryzyko się opłaci ? Czy będzie porażką ? I już myślałam, że zakończenie tego filmu będzie najsłabszym ogniwem, a stało się najmocniejszym.



Polecam ten film. To obraz dla ludzi dojrzałych. Dojrzałych emocjonalnie. I rozumiem, tak słabe oceny. Aby w pełni zrozumieć ten obraz, trzeba mieć na plecach ten sam lub podobny bagaż doświadczeń, co bohaterowie. Trudno się bowiem utożsamić z nimi, jeśli nie widzi się tego własnymi oczami. Poza tym jest to też popisówa dwóch aktorów. Zaskakuje Duhamel, którego uważałam za chłopca do bicia. Coraz bardziej zaczynam w nim dostrzegać aktora, a nie bawidamka. Choć momentami postaci irytują swoim zacietrzewieniem i brakiem wyobraźni, do głowy nasuwa się wytłumaczenie - testosteron ! Na to nie ma mocnych :-) Świetny film, z dobrymi dialogami i cholernie intrygującym zakończeniem.
Moja ocena: 7/10

GROWN UPS 2





Z Sandlerem mam podobnie, jak z Uwe Bollem. Mogą wlepić mu 120 Złotych Malin, a ten i tak jak walec drogowy będzie kręcił te swoje miałkie filmidła, bo jest frikiem, miłośnikiem kina, jest na swój własny sposób kreatywny, jest entuzjastą. I z pewnością ma swoich odbiorców i ja się do nich zaliczam. Nie interesuje mnie drugie dno w jego filmach, bo go tam po prostu nie ma. Facet mi pasuje, ponieważ podobnie jak ja, uwielbia sarkazm i nie boi się kroić beki ze świętości. A że przy tym uwielbia epokę lat 80-tych, no cóż... to dodaje mu dodatkowych 10 punktów do zajebistości.



JESZCZE WIĘKSZE DZIECI to kontynuacja "przygód" grupy przyjaciół i ich rodzin, których poznaliśmy w pierwszej części. Tym razem, nie przenosimy się w wyprawy leśne i nie szukamy dziadów borowych. Pozostajemy w miasteczku, w którym bohaterowie wychowali się i mieszkają. Przygód jest niewiele, za to cała masa krojenia beki, wybryków i podśmiechujek.
A Sandler drwi ze wszystkiego. Jest przy tym uroczo chamski. Więc osoby o wrażliwym poczuciu humoru, nie mają co tutaj szukać. I tak nie obyło się bez żartów fekalnych, genitalnych. Sandler jedzie po przeczulonych mamusiach, rozpieszczonych bachorach, dzieciach in general, studentach. Jest szowinistycznie na maksa, ale i babki pokazują pazurki facetom. Faceci się ślinią do cycatych piękności, a kobitki bezpruderyjnie wzdychają do panów. Pierwsza połowa rozbawiła mnie do łez. Jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że filmy Sandlera są tak głupie, że aż bawią, to ten jest głupi na maksa, bo autentycznie rozbawił mnie do łez. I to jedyny przypadek, w którym głupota mnie nie drażni. 
Druga połowa zwalnia, dość ostro. Tym razem oprócz darcia łacha z małomiasteczkowego życia, rodzinnej stagnacji i długodystansowych małżeństw, składa hołd epoce lat 80-tych i tym znów skradł mi serce.



Zdaję sobie sprawę, że humor Sandler'a nie trafia do wszystkich. Ja go lubię od baardzo długiego czasu. Oczywiście nie zmienia to faktu, obiektywnie stwierdzam, że ma więcej słabych filmów niż dobrych. A do tych dobrych z pewnością zaliczę OD WESELA DO WESELA, 50 PIERWSZYCH RADEK, NIE ZADZIERAJ Z FRYZJEREM. Lubię jego lajtowe, trochę na haju podejście do spraw, z których generalnie robienie sobie beki wygląda dziwacznie i może kończyć się przyklejeniem etykiety "świr". Dzieci są przecież takie fajne, kobiety nie śmierdzą i nie pierdzą, a faceci nie drapią się po jajkach, a po ich wizycie w WC-cie z pewnością nie trzeba chodzić po domu w maską gazową przez pół godziny. No rejczel !! 


Poza tym podoba mi się fakt, że można znaleźć w jego filmach ekipę naprawdę świetnych komików. Pojawił się , czy . Widać na ekranie, tę atmosferę świetnej zabawy na planie i przyjacielskiego ducha. Chciałabym autentycznie, obejrzeć dokument z planu jego filmów, bo obawiam się, że byłaby to dopiero niezła komedia. Póki co, film jest niezły. Jak na Sandlerowe ostatnie wpadki, nawet dobry. Szkoda jednak, że tak spuścił z tonu w drugiej połowie. Mimo to polecam, wszystkim fanom Sandler'a i niewybrednych żartów. No i oczywiście, fani cycków Hayek mogą cieszyć oko :-).
Moja ocena: 6/10

MAN OF STEEL




Nowy Jork znowu dostał cięgi... Superman nabrał wyjątkowo ludzkich cech... A kino o superbohaterach zmierza w kierunku kreowania herosów jako twardych fizycznie neurotyków... Cóż, mnie się taki obrót spraw podoba. Począwszy od Batman'a poprzez Watchmen'ów na Superman'ie kończąc. I choć Snyder nie robi rewolucji, dla mnie, jest to najlepsza wersja przygód superczłowieka, jaką do tej chwili widziałam.



Ktoś, gdzieś tam stwierdził, że CZŁOWIEK ZE STALI czerpie masę wzrorców z BATMANA POCZĄTEK... i o ile owe czerpanie wzorców kończy się na inspiracji, a nie kopiowaniu, to mnie w to graj. Snyder na szczęście to człowiek z wizją i talentem. To nie wyciągnięty ze szkółki dla miałkich reżyserów człowieczek, któremu udało się stworzyć, przypadkiem, jedno dobre filmidło, a potem jedzie po bandzie odcinając kupony. Można zarzucić Snyder'owi kicz, ale nawet on jest pewną formą sztuki.



Superman wraca więc do genezy. Widz dowiaduje się skąd tak właściwie się przybłąkał, kim byli jego prawdziwi rodzice i czemu Zod nie chodzi w lateksowych rajtuzach jak kiedyś... ok.to jest żart. Zod w każdym bądź razie to prawdziwy szwarz charakter, który poraża swoją grozą i sieje rozpacz i zgrzytanie zębów. Czyli, niewiele Snyder w temacie zmienił ... i dobrze. Dodał od siebie masę fajnych efektów. Choć prywatnie to matriksowe fruwanie i walka w przestworzach mnie wymęczyła. Jednak pod kątem technicznym nie ma się do czego przyczepić.


Nie byłabym jednak sobą, gdybym, jak zwykle nie doszukała się igły w stogu siana. I takim to sposobem ujął mnie Superman swoim zagubionym, pięknie umięśnionym cielskiem ;-) A poważnie... Snyder nadał swojemu superbohaterowi coś, co odróżnia go od dotychczas kreowanych w kinie wersji. Nadał mu dużą dawkę tęsknoty. Tęsknoty za światem, którego nie zna. Za biologicznymi rodzicami, których stracił. Za ludem, z którym łączą go korzenie. To rozdarty człowiek, który toczy wewnętrzną walkę pomiędzy dwoma światami, które są dla niego równie bliskie i ważne. Świadomość wyborów i decyzji, które trzeba podjąć jest przytłaczająca. I takim sposobem Zod nie jest wyłącznie despotą szukającym zniszczenia. To człowiek, który dla Kenta reprezentuje wszystko to, co stracił. Czego nigdy nie poznał, a teraz miałby ku temu okazję. Zod to zalążek cywilizacji, którą można by odbudować. Wiemy dobrze, że z Zodem zagrywki to nie przelewki. To człowiek zaprogramowany na obronę poprzez unicestwienie i niestety jedynym słusznym wyborem jest jego anihilacja. A nasz superbohater i jego marzenia o powrocie do korzeni stają się równie samotne, co on sam wśród ludzi, gdy na owe unicestwienie przychodzi czas.



Jak tak pomyślę, to niewiele mam do zarzucenia temu filmowi. Z pewnością największą moją bolączką to czas trwania. Czy oni w końcu przestaną !!??? Plizzzzz - dwie i pół godziny !!!???
Drugi mankament to zbyt duże czerpanie wzorców z Matriksa - pod kątem efekciarstwa. Zarówno scenariusz, dialogi, są na wysokim poziomie. Piękne, cudownie plastyczne zdjęcia i ta gra światłem, mniam. No i obsada. Shannon mnie rozwala za każdym razem, kocham tego brzydala, bez kitu. Powiem szczerze, że miałam wątpliwości, co do roli 'a, ale takiego Kenta mogłabym oglądać często ;-) 




W każdym bądź razie polecam. To mało zobowiązująca historia z fajnymi efektami i pięknymi zdjęciami. Robi wrażenie. Może przydługi, ale od czego mamy pauzowanie :-)
Moja ocena: 7/10

sobota, 19 października 2013

CARRIE




Jak to pięknie się składa... wczoraj pisałam o filmach traktujących o przemocy w szkole, by potem wybrać się na horror o tej samej tematyce. I jakaż to ironia ! Dlaczegóż ? A poniewóż ... wszystkie te wczorajsze filmy wymienione przy okazji opisu BANG BANG, YOU'RE DEAD mają w sobie o wiele więcej głębi, niż to cudo zwane rimejkiem De Palmy CARRIE. A podobno jest to horror....<i tu głośny przeszywający rechot>.



Moi drodzy, będzie subiektywnie, jak tylko może być, ponieważ trudno by nie było, jeśli wyrasta się na filmie, który stał się kultowym. Remake CARRIE zaliczam, zaraz po OLDBOY, do największych absurdów kina. Czekam jeszcze na TAKSÓWKARZA, całą serię OJCA CHRZESTNEGO w postaci serialu dla młodzieży, no i może, a co mi tam... MECHANICZNEJ POMARAŃCZY z Tatumem w roli głównej. Początkowo nie potrafiłam zrozumieć tego pomysłu z remakem. Może jestem za stara, a może mój szacunek do nie brukania ideałów jest silniejszy, niż początkowo myślałam. Cóż... ideał razem z wierszem Norwida sięgnął bruku. A moje zrozumienie zadziwiająco nabrało sensu.

 
To film dla gimbusów... i możecie się na mnie obrazić... cóż, życie! To miałka historia, jaką znamy z seriali, czy filmików dla młodzieży, w których silniejsza grupa wyśmiewa słabszych. Przy czym nikt się tutaj nie zagłębia w psychologię. W sumie niby czemu ? toż to horror, nie dramat. A jednak... włączcie sobie, proszę, wersję De Palmy, to może wtedy zrozumiecie, o jakiej głębi mówię. Klimat, duszny, parny, wręcz klaustrofobiczny. Spacek i Laurie nie z tego świata. Trochę oniryczne. Spacek wręcz przezroczysta, niewinna, snująca się po ekranie niczym zjawa. Laurie jej przeciwieństwo... diaboliczna matka z krzyżykiem na piersiach. Spacek poddana jej woli absolutnie. Nie ma w niej początkowo agresji, buntu, jest czysta miłość wobec rodzica.
Wersja Peirce została wyzuta z atmosfery strachu. Nawet obraz prześladowań dziewczyn nad Carrie wydawał się komiczny. Jedno trzeba przyznać, że w tej mierze remake ciągnie równo z pierwowzoru. Problem w tym, że ogląda się to beznamiętnie. Nie ma w tym emocji ... żadnych. A przecież można ... można zagłębić się w psychologie postaci, nie ukazując jej wewnętrznego dialogu, a wyłącznie przeżycia, emocje, coś co widać, a niekoniecznie wyrażone jest słowami. Pisałam o tym wczoraj... niestety remake bazuje na efekciarstwie i tandetnym moralizatorstwie. I właśnie to moralizatorstwo to gwóźdź do trumny tej wersji. Sceny końcowe, toż to policzek w twarz.


Nie będę opisywać o czym jest ten film, bo liczę na to, że ktokolwiek teraz czyta, to albo przeczytał wersję Kinga, albo obejrzał adaptację De Palmy. I tak już reasumując. To wersja dla współczesnych nastolatków. Nastolatków, którym obce jest zagłębianie się w psychikę bohaterów i przeżywanie dogłębnie ich rozterek. Ma być, jak we współczesnym świecie, szybko, łatwo, kolorowo. Zatrudniono więc scenarzystę od młodzieżowych seriali, min.GLEE i cóż... Czasy zmieniono na współczesne (co akurat mi nie przeszkadza), dodano współczesne gadżety, ale już zagrożenia z tego tytułu płynące zostały ślizgnięte, jak biczem po plecach leniwej kobyły. Wprowadzono odrobinę humoru, która ma nadawać obrazowi lekkości (a to mi akurat przeszkadza). No i sama postać Carrie, która zgodnie z obecnymi czasami, jest już bardziej stanowcza, bardziej butna, i ... bardziej agresywna. Niestety tutaj Moretz poległa w porównaniu ze Spacek. I to na całej linii. Spacek nie potrzebowała spojrzeń spod byka, by nadać swojej postaci grozy. Ona po prostu grała ciałem. Strzelanie gałami jest dobre dla marnych aktorek, które najwyraźniej zapomniały, że ciało nie składa się wyłącznie z gałek ocznych. I to garbienie Moretz, gdy czuła się wyalienowana ze społeczności, lub ktoś ją właśnie upokorzył... no proszę, tak można i owszem, ale od aktorek predysponujących do roli kinowych tuzów, wymaga się więcej... dużo więcej.
Jedyną osobą, która jeszcze pasowała mi w obsadzie to Moore. Ona po prostu ma to w sobie, że role psychotycznych mamusiek, kobiet wychodzą jej nieziemsko. Zagrała dobrze, chociaż w tej wersji była parodią samej siebie, gdy tymczasem w wersji De Palmy miało się ochotę wziąć siekierę i rozpłatać ekran z kadrem, w którym była Piper Laurie.


I tak po nitce do kłębka. Nowa CARRIE nie wywołała we mnie żadnych emocji. "Paczałam" na to jak szpak w gnat i tak liczyłam na reakcję widzów na sali kinowej. Jedyną reakcją jaką zauważyłam i jaka była, to podśmiewanie się z matki Carrie. Myślę, że młodzi ludzie nie zrozumieją przekazu. Będą się jarać zajebistością mocy telekinetycznych, czy jak to fatalnie, że wykorzystujemy tylko 10% swego mózgu... czy ale fajnie, jakbyśmy przenosili przedmioty wzrokiem :-D No cóż, jakie czasy, taka widownia !
Mnie pozostaje wam tego filmu nie polecać i serce mi się krajało na widok tego cudaka. I będę was przekonywać do wersji De Palmy, że trzeba, że powinno się, że nie nastawiać się na lata 70-te, że to stare i nie jare i nuda i wogóle WTF ? To świetny film, masa emocji, i genialne kreacje aktorskie, czyli wszystko to, czego współczesnej wersji CARRIE brakuje !!!
Moja ocena: 3/10

piątek, 18 października 2013

BANG BANG, YOU'RE DEAD






"Dzieci to najbardziej bezwzględne istoty, potrafią być wręcz nadnaturalnie okrutne."

Lista filmów traktujących o przemocy w szkole, o agresji i depresji wśród uczniów, kończącej się niejednokrotnie masowym terrorem jest długa i kręta. Swego czasu pokusiłam się o krótki spis filmów mówiących o tym właśnie problemie. Jednak pisać o tym po raz kolejny, ani nie mam ochoty, ani nie ma sensu. Filmów takich było wiele. Jedne lepsze, mocniejsze, tragiczniejsze. Drugie natomiast podchodziły do tematu bardzo przeciętnie i bez większych emocji. 
BANG BANG, YOU'RE DEAD mogę zaliczyć do tej drugiej grupy. Sama już nie wiem, czy to wina reżysera, który skończył na kręceniu seriali, czy po prostu czasów, w których film ten był kręcony, czyli 2002r. W sumie 11 lat to nie tak odległa przeszłość. A jednak... amatorszczyzna, którą zaserwował nam jest porażająca. Wczoraj na fanpejdżu nawet głośno wyraziłam swoje obawy dotyczące tego filmu. Obawiałam się, czy może fakt, że obejrzałam naprawdę dużo filmów o podobnej tematyce nie zdewaluuje mojego odbioru. Liczyłam tutaj mocno na rolę Ben'a Foster'a. Z pewnością był on najmocniejszym punktem w obrazie, jednak nie na tyle mocnym, by utrzymać mnie w przekonaniu, że ten film jest więcej wart niż funta kłaków.




Po krótce ... to klasyczna historia o chłopcu prześladowanym przez rówieśników w szkole. Agresja jaka się w nim wybudziła doprowadziła do opłakanych skutków. Na szczęście w chłopcu było na tyle zdrowego rozsądku, że umiejętnie odróżnił dobro od zła, co ocaliło go tragedii. Etykieta, jaka jednak przylgnęła do niego, skutecznie zniszczyła w nim wszelką chęć na własny rozwój, czy wiarę w społeczeństwo. Nagonka, zaszczucie, represja, osaczenie, wszystkie te negatywne czynniki napędzane przez środowisko, a które znamy z chociażby MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEWINIE, czy POLOWANIE, kompletnie umniejszyły w chłopcu poczucie przynależności i afiliacji.



Całość balansuje pomiędzy artystycznym kiczem a przesadnym naturalizmem. Mądrości płynące ze sztuki teatralnej wystawianej przez uczniaków, przeplatane są agresywną postawą młodych. Nie jestem zwolenniczką mieszania sztuki górnolotnej z brukiem. O wiele bardziej wymownie wyszłoby oparcie przekazu na wyłącznie jednej bazie. Albo symbolika, albo hardkor. Poniżej wymieniłam listę tytułów, które omijają zbędną symbolikę na rzecz realizmu. Na rzecz skupienia się na jednostce, jego przeżyciach, przeczuciach, wewnętrznych rozterkach. W tych filmach nie rozszerza się pola widzenia o kwestię co myśli większość. W tym filmach jest jedna zasada ... przedstawić powolny proces rodzenia się zła. Zła, które tkwi w każdym z nas, ale u nielicznych wystarczy niewiele, by zostało wybudzone z letargu. I to jest fascynujące, niesamowite i przyciągające. Niestety zabrakło tego w PIF PAF! JESTEŚ TRUPEM i dlatego jest on dla mnie zbyt słaby, bym mogła spokojnie wymienić go w liście poniższych obowiązkowych tytułów poruszających ciężką tematykę przemocy w szkole.
Moja ocena: 4/10

LISTA POLECANYCH PRZEZE MNIE FILMÓW O PRZEMOCY W SZKOLE :


2003r., USA
2003r., Szwecja
2009r., Kanada
 
2007r. Estonia

2003r. USA
2008r. USA

2010r., USA
2011r., USA




2012r., Japonia